Prowincjonalna Bibliotekarka w Podróży. Nieoczekiwanie znalazłam się w innej przestrzeni życia i świadomości. Uczę się. Wszystkiego. Ale najbardziej Siebie :-)
środa, 25 lipca 2018
Martwe Zło Wszechświecie...
Młoda dziewczyna, wielkooka, z jasnymi włosami stoi przy drzwiach od piwnicy. Skulona, z uchem przyłożonym do drzwi nasłuchuje...W oczach błyszczy napięcie, usta lekko rozchylone, oddycha przez nie niesłyszalnie, cała skoncentrowana na odgłosach zza drzwi...Tam na dole coś szeleści, skrobie, czasem na granicy słyszalności poniesie się jęk...Tam na dole...
Siedząc w kinie, bądź w fotelu przed telewizorem widz myśli: nie schodź tam, nie schodź...czemu w każdym horrorze bohaterka jednak złazi? Przecież wiadomo jak to się skończy! Nie złaź!!!!
A ona jednak zawsze schodzi, powolutku budując napięcie, schodek po schodku, z gasnącą obowiązkowo latarką...Kiedy coś dotyka jej policzka krzyczy, odwraca się gwałtownie, w blasku migającej latarki widzi, że to tylko pajęczyna...ulga. Schodzi niżej...latarka gaśnie, coś przeczołguje się na krańcach pola widzenia, szybko, wężowym ruchem...
Mogę tak długo, sporo horrorów obejrzałam i przeczytałam. Zajrzałam w mroczne czeluści ludzkiego umysłu, który potrafi wyprodukować przeraźliwie straszne rzeczy. Naprawdę straszne. W sposób oczywisty i nieoczywisty. Mistrz Stephen King pozostanie moim Mistrzem Strachu na zawsze.
W bibliotece półka z horrorami jest dobrze zaopatrzona. Stoją na niej stare, zaczytane prawie na śmierć, wydania jeszcze z lat 70 i 80, ale dostawiam sporo nowych, polskich, czego kiedyś nie było. Amerykanie przodowali w straszeniu, teraz już nie mają na to monopolu.
W oddziale dla dzieci też jest sporo straszydełek. Dzieci lubią się bać, troszkę...Szkoła przy cmentarzu, Gęsia skórka, seria o Wampirku, nieśmiertelni Grimmowie w różnych odsłonach.
Lubimy. Od czasu do czasu w wygodnym fotelu, z kotem na kolanach, w łagodnym blasku lampy, albo w zapełnionym ludźmi kinie, obok pana mlaszczącego nachosy (koniecznie z sosem serowym).
Pierwsze co się dowiadujesz, wchodząc w świat ezoteryczny i duchowy, to to, że przeszłość jest martwa. MARTWA. PRZESZŁOŚĆ.
Anthony de Mello w słynnym Przebudzeniu pisze: z przeszłością należy się rozstać nie dlatego, że jest zła, ale dlatego, że jest martwa.
Bardzo chwytliwe, prawda? No trudno się przyczepić. Nie ma co z tym dyskutować. Piękne. Oczywiste.
A ty właśnie szukasz. Szukasz spokoju po potwornej burzy, szukasz ukojenia, szukasz życia w którym będzie ci lżej, nie będzie lęku, nie będzie złości, nie będzie tych wszystkich brzydkich uczuć.
I czytasz z wypiekami na policzkach, że trzeba żyć tu i teraz, że przeszłość już była i nie istnieje, że trzeba tworzyć w teraźniejszości przestrzeń miłości dla ludzi i siebie, wybaczyć, uwolnić lekkość, obfitość, różowy kolor. I spotykasz ludzi pięknych, zharmonizowanych, medytujących, oddychających, na dietach wegetariańskich, pełnych miłości do siebie i innych, żyjących w obfitości wszystkiego, ciała, kasy i piękna. Łaaa....Ludzi, którzy pracują z energią, ludzi, którzy pomagają innym, którzy podnoszą świadomość, rozwijają się, odrzucają ego...no czyste kule światła i miłości...I pławisz się w tym światku, bo taki piękny, tęczowy, lekki....Jednorożce, anioły, tęcze i słoneczka...odrobina tylko pracy i będziesz to miała...TEN STAN.
Ale nagle, coś w piwnicy zaszura....I myślisz sobie: ja nie jestem taka głupia jak ta lalunia z filmu. Ja tam nie schodzę...Bo jestem mądrzejsza i właśnie lecę sobie na różowym obłoku i afirmuję przestrzeń lekkości.
Spotkałam takich ludzi. Troszku się nawet zachłysnęłam takim lekkim światem. Bo on taki fajny.
I pan de Mello taki mądry :-)
I ta pułapka taka puchata, miękka, pachnąca...No nic tylko dać się złapać:-)
Chwilę trwało otwieranie oczu zalepionych watą cukrową. Ale wiadomo, wszystko potrzebne. Nigdy w takiej przestrzeni nie byłam. Nigdy nie latałam na jednorożcach. Lekkość i obfitość nie istniały w moim świecie. Raczej spodziewałam się Hiszpańskiej Inkwizycji niż lizaka. Choć podobno jej się nikt nie spodziewa...a ja jednak tak.
Wczoraj miałam dziwny dzień. Przyszło kilka osób do biblioteki. Takich co lubią pogadać. Pewnie dlatego, że lubię słuchać :-)
I pewnie dlatego, że jak dużo mówimy, to nie słyszymy siebie. Paradoks, ale tak jest. I czasem, kiedy nas coś ciśnie i dusi a nie chcemy tego widzieć, to zagadujemy na śmierć problem. I już. Nie ma.
Tak wyrzucamy z siebie...
Pani Obolała skarży się na stawy, kręgosłup, kolana...Mówi, że musi sobie pomóc. Musi, bo to już ostatni dzwonek, czuje, że jak nie teraz to już nigdy. Bo mama jest egoistką, bo maż niedobry, bo życie brzydkie, a ona nie chce wracać do tego co było, chce zapomnieć. Już 50 lat zapomina. Martwa przeszłość.
Młoda, szybka mama, mówi trzy zdania na jednym oddechu...nie wiedziałam, że się tak da nawet. Córka bardzo nerwowa. Na moje pytanie, czy była z nią u psychologa odpowiada, że była. Psycholog powiedziała, że ona po prostu taka jest. Na moje niedowierzanie, lekko się łamie i mówi: bo ja taka nerwowa jestem, to pewnie dlatego. No tak, a czemu mama nerwowa? Martwa przeszłość.
Chłopak poważny, z dystansem, nieufny...opowiada mi o jasnowidzu, który oczyszcza domy i ludzi ze złych energii, walczy ze złem. Cały czas ten jasnowidz choruje od walki z tymi bytami, ale się nie poddaje. Fascynacja w oczach jednak sympatycznego, młodego człowieka. Fascynacja strachem i walką z nim. Martwa przeszłość.
Szczuplutka, wyprostowana jak patyczek czterdziestolatka. Dzielnie walcząca z parkinsonem. Z oburzeniem opowiada o tym, jak bardzo rozczarowują ją niektórzy księża. A to przecież służba ludziom, od takich oczekuje się więcej, jak coś im nie wyjdzie to u nich wina jest podwójna, bo mają ogromny wpływ na ludzi. Ona sama stara się żyć z Bogiem, służyć ludziom, być dobrą, choć to trudne, wie, że prawie niemożliwe, bo grzech czyha. Oni też powinni, bardziej nawet. Wysokie standardy. Wysokie poprzeczki. Trudno przeskoczyć, zwłaszcza, że parkinson usztywnił wszystkie mięśnie. Zamienił w posążek. Zatrzymanie. Martwa przeszłość.
Dziwny dzień, dziwne rozmowy...
Co mi chcesz powiedzieć Wszechświecie?
Czasem nie widać tego co mamy pod nosem.
Bo Martwe Zło, nie jest martwe.
Kochany, przemądrzały panie de Mello ;-)
Nasza przeszłość jest osnową na której tkamy naszą teraźniejszość i przyszłość. Wszystko to istnieje na raz. I co dzień wybieramy, wybieramy emocję do odpowiedniej reakcji na to co następuje. A nasz wybór opieramy na bazie doświadczeń z przeszłości. Co dzień, co chwila, co sekunda.
I generalnie chodzi o to, by choć trochę być tego świadomym, a nie lecieć na automatycznym pilocie.
Uczyń nieświadome świadomym. Pod tym się podpiszę.
Cały myk polega na tym, żeby ogarnąć, że jest jakieś NIEŚWIADOME.
I, że lata z nami na jednorożcu, i wpitala watę cukrową, i sabotuje naszą różową przestrzeń obfitości, dlatego nam się nie materializuje dobrobyt :-)
Bo Martwe Zło, nie jest ani martwe, ani nie jest złem...choć straszne rzeczy tam się przydarzyły być może. TERAZ to jest SZANSA.
Czasem jak zleziesz do piwnicy, pół już żywa ze strachu, oblana zimnym potem, szczękająca zębami, widząc w wyobraźni jak za nogę łapie cię kościotrup i wciąga do piekła, to okaże się, że to tylko myszy...:-)
Miłej Środy Wszechświecie, cyrkówka Prowincjonalna Bibliotekarka, treserka jednorożców!
poniedziałek, 16 lipca 2018
Taka piękna katastrofa Wszechświecie.
Nazywam się Prowincjonalna Bibliotekarka, jestem nałogową zbieraczką zwierząt.
Kiedyś hodowałam myszy w bibliotece.
Taaaa.....
Od dzieciństwa zbierałam. Malutkie kociątko na ścieżce po deszczu....Murka. Mama pomogła mi ją wykarmić. Była z nami dwa lata, umarła w domu po zjedzeniu trutki, albo zatrutej myszy...Płakałam cały dzień, nie poszłam do szkoły...Kazan, szczenior wyciągnięty spod stodoły, pod którą oszczeniła się bezdomna suka. Cały we wszach...brrr. Był najgłupszym psem świata, miał różowy, kartoflany nos :-) Jurek, rudy kocur z wrednym charakterem. Był u nas długo. Cała paleta kotów i psów. Gęś Odys. Jak był mały wrony go napadły i wydłubały oko. Ale przeżył. On akurat był kupiony...ale z powodu ciężkiego dzieciństwa, mama wyrok śmierci na pieńku, zamieniła na dożywocie na naszym podwórku. Miał szczęście. Choć stracił oko.
Na wsiach nikt się nie ceregieli. Zwierzęta traktowane są jak towar. Wszystko mierzy się przydatnością. Inwestujesz, zysk musi być. Najlepiej jak zainwestujesz jak najmniej, a zysk jest jak największy...Było tak i jest.
Wyrastając na wsi, możesz być pewien, że twoja wrażliwość dziecka zostanie wystawiona na najcięższe próby. Ekstremalne bym powiedziała.
Nasza suczka Aza szczeniła się dwa razy do roku, nikt wtedy jeszcze nie słyszał o sterylizacjach, ale i teraz dzieje się to samo. Szczeniaki znikały po kilku dniach. Zostawał jeden, albo dwa. Niedawno dopiero mama mi powiedziała, że dzieciaki od Azy brali ludzie, bo ona ostra była i jej dzieci też, więc brali, bo dobre do pilnowania. Ale było za dużo....
Co się działo? Ano..uwaga wrażliwcy!...wykopywało się dołek w ziemi, pod płotem na podwórku, wrzucało szczeniaki, zalewało wodą miłosiernie i zakopywało. Kiedyś mój ojciec zrobił to na moich oczach, potem już nie, ale zawsze wiedziałam gdzie znikają szczeniaki. Męczyło mnie to okropnie, chciałam w nocy pójść je odkopać, wierząc, że jeszcze żyją....Nigdy nie poszłam. Ale zawsze wiedziałam, gdzie jest ten cmentarzyk na podwórku.
Koty są cwańsze. Kotki chowają dzieci. Jeśli przyprowadzą, to już podrośnięte i dzikie takie, że nie dają się dotknąć. I żyją dzikim, kocim życiem. Może krótkim. Ale swoim. Krowa Lumpa miała co roku cielaczki...cudne, z brązowymi oczami. Kiedy je już pokochałam, zarzynano je. Kury, gęsi, kaczki...Króliki. Świnie, z którymi gadało się czasem, jak było smutno. Odpowiadały chrząknięciami, patrzyły w oczy, trącały ryjkami...Potem przychodził sąsiad, mama zaganiała nas do domu, a na podwórku był przeraźliwy krzyk...Podwórko za podwórkiem... Wszędzie tak samo.
Parę lat temu przyszła do biblioteki mała, ośmioletnia dziewczynka. Matka robiła zakupy w sklepie, a dziewuszka grzebała w książkach o zwierzątkach. Koleżanka z Dziecięcego była na urlopie, więc biegałam na dwa działy. Lubię dzieci, choć wolę wypożyczać dorosłym. Nie mniej przyjemnie jest pogadać z małym człowieczkiem, o ileż prościej widzi on świat.
Dziewuszka grzebała w serii o Magicznych zwierzątkach, więc zagadnęłam:
- Lubisz zwierzaki? Masz jakieś w domku?
Nie należała do tych nieśmiałych, więc odpowiedziała :
- Mam kotka. Uratowałam go i mama pozwoliła, żeby został.
- Uratowałaś, brawo. Ktoś go wyrzucił?
- Nie, moja ciocia wrzucała kociaki do szamba i ja zabrałam jej jednego, i schowałam. A potem zaniosłam do domu...
Dziewuszka patrzy na mnie wielkimi, poważnymi oczami, nie ma tam łez, jest szok, niezrozumienie, zagubione w okropnym świecie dziecko...takie jak ja...
Chwilę nie oddycham...patrzę na nią, ale jestem w przeszłości, mojej własnej...
Świat wywrócił się do góry nogami.
Ale mam przed sobą małego, bezbronnego człowieczka, więc:
- Jesteś dzielna, uratowałaś kociaczka. Brawo. Udało ci się. Jesteś odważna i bardzo mądra.
Dziewuszka wraca do grzebania w książkach opowiadając mi o tym jaki fajny jest ten uratowany kociak. A ja trzęsę się cała jeszcze do wieczora.
Wrażliwość...po co nam ona?
Po takim treningu możesz jej wcale nie chcieć. Bo to boli. Boli przez duże B.
A kiedy przekracza próg bólu, odrzucasz.
Albo nie, wybierasz dostrzegać, pomagać. Ale nadal cierpisz, bo widzisz, że to się dzieje i końca tego nie ma.
Ubojnie, świniarnie, wielgachne hale z kurami, gęsiami, indykami, z krowami....Targi koni.
Na drogach śmierdzące ciężarówki z przerażonymi istotami.
Zamykać oczy? Udawać, że nie wiem? Nie jeść mięsa? Angażować się w akcje przeciw okrucieństwu wobec zwierząt? Co? Co mogę zrobić Wszechświecie?
Wypróbowałam sporo. Biedna Mała Bibliotekarka. Szarpała mnie za połę od swetra i pokazywała:
- Popatrz, znów ktoś wyrzucił kociaka, a tam pieska, zobacz jaki chory, zobacz jaki głodny...jaki mały kojec, jaki krótki łańcuch, nie ma wody....
A ja, Dorosła, nie miałam pojęcia jak to wszystko ogarnąć...
Bo to wszystko się dzieje w Teraz i to wszystko się działo w Przeszłości....
Robiłam co mogłam. Przygarnęłam sporo znajd. Zjawiały się co jakiś czas na mojej drodze. Niektórym znalazłam domy. Niektóre były z nami do śmierci. Leczyłam, kochałam i dbałam.
Pomagałam przejść przez Tęczowy Most...
Płakałam...pozwalałam swemu Sercu płakać.
Rzadko na to pozwalałam wtedy, ale dla zwierzaków czyniłam wyjątek...
Starałam się uświadamiać ludzi, kupowałam książki o zwierzakach do biblioteki, wieszałam plakaty propagujące sterylizację, mówiłam, mówiłam....
No można sobie wyobrazić co ludzie o mnie myśleli, czasem nie byłam delikatna, zwłaszcza w spotkaniu ze znieczulicą i brakiem empatii....
Nie obchodziło mnie to wtedy i teraz ( dzięki Wszechświecie) też nie. Choć więcej rozumiem, choć wiem skąd i dlaczego, choć jestem w stanie współczuć okrutnym i bezmyślnym ludziom.
Nie ma i nie będzie u mnie zgody na okrucieństwo, w żadnym wymiarze.
Tylko ta wrażliwość....
Po terapii powolutku zaczęłam badać temat. Pojawiło się pytanie: czy ja muszę?
Czy ja muszę pochylać się nad każdym psiakiem, kociakiem, myszą?
Taka jestem tym zmęczona, taka zwyczajnie zmęczona...I czułam, że już nie chcę.
Nie odkopię już tych szczeniąt z dzieciństwa, nie uratuję cielaczków, świnek, królików...
To już się zdarzyło...Mała Bibliotekarka niestety, musi to zrozumieć.
Przytuliłam Małą, dałam jej kredki, wyciągnęłam z ciemnego pokoju na światło.
Powiedziałam : DOŚĆ...
Stanowcze NIE.
Wiem, że spojrzałeś na mnie wtedy Wszechświecie i jednym ruchem ręki zatrzymałeś ten strumyk porzuconych zwierząt. Skończyło się. Dwa lata spokoju. Mniej więcej :-)
Potrzebowałam tego. Pozwolić rzeczom toczyć się swoim torem.
Idąc sadem do pracy, na ścieżce spotykam pisklaka gawroniaka. Leży i patrzy. Pod moimi nogami. Wiem, że jest za młody, ma słabe szanse. W sadku mieszkają psy. Mogłabym...na youtubie pewnie są filmiki, jak odchować...
I nagle robię krok, drugi, trzeci...odchodzę. Przez chwilę, dawne, stare poczucie winy przepływa przez moje ciało. Mdlące, szare, świdrujące w żołądku...
Ale idę, coraz lżejszym krokiem...bo już wiem, że nie wszystko zależy ode mnie. Już rozumiem, że nie wszystko się da i nie wszystko trzeba...
Ufam ci Wszechświecie.
I sobie.
Półtora tygodnia temu rozmawiamy z Mężem, silnie doświadczonym przez moje zbieractwo i asekurującym się lekko nadal jeszcze, choć widzi zmiany:
- Ale wiesz, żadnych małych kotków. No chyba, że jak Agatka (nasza 5 letnia kotka), samo przyjdzie pod nogi i poprosi o pomoc...
Stanowczo, z wewnętrzną pewnością mówię:
- Oczywiście. Jak samo przyjdzie. Ja też mam dosyć. Trzy koty, jeden pies. Wystarczy.
Nie wiem czy Mąż poczuł moją pewność, swoją niepewność poczuł na pewno :-)
Tydzień temu będąc w łazience usłyszałam o szóstej rano koci płacz na dworze. Pomyślałam, że Pacek, nasz kot niedorajda, wpadł w jakieś kłopoty. Wyszłam ratować kota. W połowie schodów już zorientowałam się, że coś za cienki ten płacz jak na mojego dwuletniego Pacynkę. Jednak nie było we mnie wahania, no może tak 1%...Podeszłam do płotu, zakiciałam, kucnęłam...a z krzaków prosto w moje ręce, krzycząc głośno, wybiegła mała, filigranowa, bura koteczka z ogonkiem jak sznureczek.
No zabawne Wszechświecie, bardzo zabawne....
I ona jest przyczynkiem do tego posta. Zostaje. Mam cztery koty.
I zgadzam się na tę wrażliwość.
Teraz rozumiem, że to jednak dar, a nie kamień u szyi.
Teraz to wiem Wszechświecie.
I obiecuję używać, rozsądnie, zgodnie z przeznaczeniem.
Bo gdyby nie ona, nie byłabym Sobą i tobą Wszechświecie.
I wszystkie moje zwierzaki nie miałyby szansy zaistnieć w moim świecie, a przyniosły ze sobą tyle dobra, tyle miłości....
Dziękuję WAM wszystkim....
Kiedyś hodowałam myszy w bibliotece.
Taaaa.....
Od dzieciństwa zbierałam. Malutkie kociątko na ścieżce po deszczu....Murka. Mama pomogła mi ją wykarmić. Była z nami dwa lata, umarła w domu po zjedzeniu trutki, albo zatrutej myszy...Płakałam cały dzień, nie poszłam do szkoły...Kazan, szczenior wyciągnięty spod stodoły, pod którą oszczeniła się bezdomna suka. Cały we wszach...brrr. Był najgłupszym psem świata, miał różowy, kartoflany nos :-) Jurek, rudy kocur z wrednym charakterem. Był u nas długo. Cała paleta kotów i psów. Gęś Odys. Jak był mały wrony go napadły i wydłubały oko. Ale przeżył. On akurat był kupiony...ale z powodu ciężkiego dzieciństwa, mama wyrok śmierci na pieńku, zamieniła na dożywocie na naszym podwórku. Miał szczęście. Choć stracił oko.
Na wsiach nikt się nie ceregieli. Zwierzęta traktowane są jak towar. Wszystko mierzy się przydatnością. Inwestujesz, zysk musi być. Najlepiej jak zainwestujesz jak najmniej, a zysk jest jak największy...Było tak i jest.
Wyrastając na wsi, możesz być pewien, że twoja wrażliwość dziecka zostanie wystawiona na najcięższe próby. Ekstremalne bym powiedziała.
Nasza suczka Aza szczeniła się dwa razy do roku, nikt wtedy jeszcze nie słyszał o sterylizacjach, ale i teraz dzieje się to samo. Szczeniaki znikały po kilku dniach. Zostawał jeden, albo dwa. Niedawno dopiero mama mi powiedziała, że dzieciaki od Azy brali ludzie, bo ona ostra była i jej dzieci też, więc brali, bo dobre do pilnowania. Ale było za dużo....
Co się działo? Ano..uwaga wrażliwcy!...wykopywało się dołek w ziemi, pod płotem na podwórku, wrzucało szczeniaki, zalewało wodą miłosiernie i zakopywało. Kiedyś mój ojciec zrobił to na moich oczach, potem już nie, ale zawsze wiedziałam gdzie znikają szczeniaki. Męczyło mnie to okropnie, chciałam w nocy pójść je odkopać, wierząc, że jeszcze żyją....Nigdy nie poszłam. Ale zawsze wiedziałam, gdzie jest ten cmentarzyk na podwórku.
Koty są cwańsze. Kotki chowają dzieci. Jeśli przyprowadzą, to już podrośnięte i dzikie takie, że nie dają się dotknąć. I żyją dzikim, kocim życiem. Może krótkim. Ale swoim. Krowa Lumpa miała co roku cielaczki...cudne, z brązowymi oczami. Kiedy je już pokochałam, zarzynano je. Kury, gęsi, kaczki...Króliki. Świnie, z którymi gadało się czasem, jak było smutno. Odpowiadały chrząknięciami, patrzyły w oczy, trącały ryjkami...Potem przychodził sąsiad, mama zaganiała nas do domu, a na podwórku był przeraźliwy krzyk...Podwórko za podwórkiem... Wszędzie tak samo.
Parę lat temu przyszła do biblioteki mała, ośmioletnia dziewczynka. Matka robiła zakupy w sklepie, a dziewuszka grzebała w książkach o zwierzątkach. Koleżanka z Dziecięcego była na urlopie, więc biegałam na dwa działy. Lubię dzieci, choć wolę wypożyczać dorosłym. Nie mniej przyjemnie jest pogadać z małym człowieczkiem, o ileż prościej widzi on świat.
Dziewuszka grzebała w serii o Magicznych zwierzątkach, więc zagadnęłam:
- Lubisz zwierzaki? Masz jakieś w domku?
Nie należała do tych nieśmiałych, więc odpowiedziała :
- Mam kotka. Uratowałam go i mama pozwoliła, żeby został.
- Uratowałaś, brawo. Ktoś go wyrzucił?
- Nie, moja ciocia wrzucała kociaki do szamba i ja zabrałam jej jednego, i schowałam. A potem zaniosłam do domu...
Dziewuszka patrzy na mnie wielkimi, poważnymi oczami, nie ma tam łez, jest szok, niezrozumienie, zagubione w okropnym świecie dziecko...takie jak ja...
Chwilę nie oddycham...patrzę na nią, ale jestem w przeszłości, mojej własnej...
Świat wywrócił się do góry nogami.
Ale mam przed sobą małego, bezbronnego człowieczka, więc:
- Jesteś dzielna, uratowałaś kociaczka. Brawo. Udało ci się. Jesteś odważna i bardzo mądra.
Dziewuszka wraca do grzebania w książkach opowiadając mi o tym jaki fajny jest ten uratowany kociak. A ja trzęsę się cała jeszcze do wieczora.
Wrażliwość...po co nam ona?
Po takim treningu możesz jej wcale nie chcieć. Bo to boli. Boli przez duże B.
A kiedy przekracza próg bólu, odrzucasz.
Albo nie, wybierasz dostrzegać, pomagać. Ale nadal cierpisz, bo widzisz, że to się dzieje i końca tego nie ma.
Ubojnie, świniarnie, wielgachne hale z kurami, gęsiami, indykami, z krowami....Targi koni.
Na drogach śmierdzące ciężarówki z przerażonymi istotami.
Zamykać oczy? Udawać, że nie wiem? Nie jeść mięsa? Angażować się w akcje przeciw okrucieństwu wobec zwierząt? Co? Co mogę zrobić Wszechświecie?
Wypróbowałam sporo. Biedna Mała Bibliotekarka. Szarpała mnie za połę od swetra i pokazywała:
- Popatrz, znów ktoś wyrzucił kociaka, a tam pieska, zobacz jaki chory, zobacz jaki głodny...jaki mały kojec, jaki krótki łańcuch, nie ma wody....
A ja, Dorosła, nie miałam pojęcia jak to wszystko ogarnąć...
Bo to wszystko się dzieje w Teraz i to wszystko się działo w Przeszłości....
Robiłam co mogłam. Przygarnęłam sporo znajd. Zjawiały się co jakiś czas na mojej drodze. Niektórym znalazłam domy. Niektóre były z nami do śmierci. Leczyłam, kochałam i dbałam.
Pomagałam przejść przez Tęczowy Most...
Płakałam...pozwalałam swemu Sercu płakać.
Rzadko na to pozwalałam wtedy, ale dla zwierzaków czyniłam wyjątek...
Starałam się uświadamiać ludzi, kupowałam książki o zwierzakach do biblioteki, wieszałam plakaty propagujące sterylizację, mówiłam, mówiłam....
No można sobie wyobrazić co ludzie o mnie myśleli, czasem nie byłam delikatna, zwłaszcza w spotkaniu ze znieczulicą i brakiem empatii....
Nie obchodziło mnie to wtedy i teraz ( dzięki Wszechświecie) też nie. Choć więcej rozumiem, choć wiem skąd i dlaczego, choć jestem w stanie współczuć okrutnym i bezmyślnym ludziom.
Nie ma i nie będzie u mnie zgody na okrucieństwo, w żadnym wymiarze.
Tylko ta wrażliwość....
Po terapii powolutku zaczęłam badać temat. Pojawiło się pytanie: czy ja muszę?
Czy ja muszę pochylać się nad każdym psiakiem, kociakiem, myszą?
Taka jestem tym zmęczona, taka zwyczajnie zmęczona...I czułam, że już nie chcę.
Nie odkopię już tych szczeniąt z dzieciństwa, nie uratuję cielaczków, świnek, królików...
To już się zdarzyło...Mała Bibliotekarka niestety, musi to zrozumieć.
Przytuliłam Małą, dałam jej kredki, wyciągnęłam z ciemnego pokoju na światło.
Powiedziałam : DOŚĆ...
Stanowcze NIE.
Wiem, że spojrzałeś na mnie wtedy Wszechświecie i jednym ruchem ręki zatrzymałeś ten strumyk porzuconych zwierząt. Skończyło się. Dwa lata spokoju. Mniej więcej :-)
Potrzebowałam tego. Pozwolić rzeczom toczyć się swoim torem.
Idąc sadem do pracy, na ścieżce spotykam pisklaka gawroniaka. Leży i patrzy. Pod moimi nogami. Wiem, że jest za młody, ma słabe szanse. W sadku mieszkają psy. Mogłabym...na youtubie pewnie są filmiki, jak odchować...
I nagle robię krok, drugi, trzeci...odchodzę. Przez chwilę, dawne, stare poczucie winy przepływa przez moje ciało. Mdlące, szare, świdrujące w żołądku...
Ale idę, coraz lżejszym krokiem...bo już wiem, że nie wszystko zależy ode mnie. Już rozumiem, że nie wszystko się da i nie wszystko trzeba...
Ufam ci Wszechświecie.
I sobie.
Półtora tygodnia temu rozmawiamy z Mężem, silnie doświadczonym przez moje zbieractwo i asekurującym się lekko nadal jeszcze, choć widzi zmiany:
- Ale wiesz, żadnych małych kotków. No chyba, że jak Agatka (nasza 5 letnia kotka), samo przyjdzie pod nogi i poprosi o pomoc...
Stanowczo, z wewnętrzną pewnością mówię:
- Oczywiście. Jak samo przyjdzie. Ja też mam dosyć. Trzy koty, jeden pies. Wystarczy.
Nie wiem czy Mąż poczuł moją pewność, swoją niepewność poczuł na pewno :-)
Tydzień temu będąc w łazience usłyszałam o szóstej rano koci płacz na dworze. Pomyślałam, że Pacek, nasz kot niedorajda, wpadł w jakieś kłopoty. Wyszłam ratować kota. W połowie schodów już zorientowałam się, że coś za cienki ten płacz jak na mojego dwuletniego Pacynkę. Jednak nie było we mnie wahania, no może tak 1%...Podeszłam do płotu, zakiciałam, kucnęłam...a z krzaków prosto w moje ręce, krzycząc głośno, wybiegła mała, filigranowa, bura koteczka z ogonkiem jak sznureczek.
No zabawne Wszechświecie, bardzo zabawne....
I ona jest przyczynkiem do tego posta. Zostaje. Mam cztery koty.
I zgadzam się na tę wrażliwość.
Teraz rozumiem, że to jednak dar, a nie kamień u szyi.
Teraz to wiem Wszechświecie.
I obiecuję używać, rozsądnie, zgodnie z przeznaczeniem.
Bo gdyby nie ona, nie byłabym Sobą i tobą Wszechświecie.
I wszystkie moje zwierzaki nie miałyby szansy zaistnieć w moim świecie, a przyniosły ze sobą tyle dobra, tyle miłości....
Dziękuję WAM wszystkim....
poniedziałek, 9 lipca 2018
Wszechświecie...puk, puk wariaci :-)
Miałam szczęście. Zdecydowanie. Uświadomiłam to sobie Wszechświecie całkiem niedawno. Kupę szczęścia. Dziękuję. I sobie, i Tobie.
Świat tutaj jest taki poplątany, niejasny, pozawiązywany w węzły, że trudno się poruszać bez wypadków. Rozumiem, że wypadki będą się zdarzać, ale każdy, w tym i ja, pragnie ich jak najmniej. Bo bolesne, czasem unieruchomią w gipsie, czasem w śpiączce spędzi się parę lat. Albo kilkanaście. A kolejki długie w NFZ....
Choć ja już się połapałam, że TY Wszechświecie, serwujesz od razu cały pakiet leczenia natychmiast i to od razu opcję dla Vipów, tylko ofiara wypadku czasem nie chce skorzystać. Woli poleżeć zagipsowana albo na Oiomie. Niech pooddycha za mnie respirator, ja nie daję rady. Depresja była u mnie takim stanem. Wiem, że oddychałeś wtedy za mnie....Dziękuję.
Kiedy oglądam się, z nową perspektywą przebytej drogi, widzę wszystkie procedury medyczne jakich użyłeś, by mi pomóc. Ile było reanimacji, ile opatrywania ran, ile kroplówek, ile morfiny, gdy bolało. Całe mnóstwo. I wszystko natychmiast. Ale chory, skupiony na urazie i bólu, w strachu jest ślepy. I przerażony. I jedyne co chce, to żeby się to skończyło.
Nie jestem inna. Choć czasem udaje mi się już być świadomą w czasie wypadku. :-) I czasem widzę, że to nie wypadek, tylko Życie...
Kiedy "świat ezoteryczny" pojawił się na mojej drodze, byłam już jako tako ogarnięta po terapii. Indywidualnej i grupowej. Dwuletniej. Nie miałam pojęcia zbytniego w jaki świat wchodzę, ale szłam już w miarę pewnie na swoich nogach. Dorosłej Prowincjonalnej, a nie Małej Prowincjonalnej. Mała siedziała sobie w kąciku mojego serca i malowała, dość już wesołe obrazki, kolorowymi kredkami.
Kiedy mnie popchnąłeś Wszechświecie w kierunku "ezo", byłam w wielkiej konfuzji jak pamiętasz...
Na YT trafiłam filmik, przy nudnych i marudnych pracach stacjonarnych w bibliotece, włączam sobie coś ciekawego do posłuchania i tak trafiłam na Rosę :-) Przypadek? Nie sądzę :-)
Machinalnie wkładałam karty, moja podzielona uwaga pływała, trochę tu, trochę tam...aż nagle zorientowałam się, że słucham, słucham tej kobiety, a łzy mi lecą po policzkach...
Zastopowało mnie. Zaczęłam słuchać uważniej. Słucham , słucham i nie wierzę, że ja tego słucham...
Mój racjonalny umysł zaczął gadać:
- No teraz to już cię całkiem pogięło, co ty oglądasz? Wyłącz kobieto...O czym ona mówi? Uleczyła się z raka? Na pewno...U uzdrowiciela w Brazylii? Taaa...wyszła z ciała? No nieźle ją przekręciło....Ciebie też przekręci jak będziesz jej słuchać...No nie...widziała Chrystusa na korytarzu NASA. Tego już za dużo, to jakaś oszołomka religijna...
I tak gadał ten mój mózg do mnie, a ja nie mogłam oderwać wzroku od oczu i twarzy Rosy. Takiej znajomej, takiej ciepłej...I wszystko wewnątrz mnie wibrowało...I czułam, że wracam do Domu.
Kilka dni zajęło mi ogarnięcie tego. Oczywiście racjonalny mózg dawał mi popalić :-) Ostro. Że zwariowałam. Że oto ziścił się mój najgorszy koszmar. Zwariowałam na amen.
Ale to było silniejsze ode mnie. W końcu postanowiłam pojechać na warsztaty do niej. Przypadkiem były niedaleko, w Warszawie, przypadkiem 4 przystanki od mieszkania mojej siostry, bo ja nie umiem jeździć po Warszawie, gubię się. Tyle tych przypadków :-)
Najgorsze było powiedzieć Mężowi, że chcę jechać, że to troszku kosztuje i że jadę do kobitki, która uzdrawia...no przezornie nie powiedziałam więcej :-) I tak już zmęczył się moją terapią. Bo ona nie tylko moja była....
Jechałam z myślą, że jak mi się nie spodoba, wyjdę. Nie muszę z nikim rozmawiać. Niczym mi to nie zagraża, usiądę i posłucham. Nowe ćwiczenie. Nowa sytuacja. Nowa lekcja.
To dobre dla mnie :-)
I okazało się, że cała moja asekuracja, cała obrona, cała niewiara i przekonanie o dziwaczności...wszystko było niepotrzebne.
Ponieważ Rosa jest normalnym człowiekiem. Przemiłą, zrównoważoną osobą. Ciepłą i rozumiejącą. I jednocześnie kimś więcej. Czymś więcej. Ale myślę, że każdy uczestnik warsztatów odbiera ją inaczej.
Mimo usilnych starań bycia "obiektywną" i "racjonalną", Rosa swoją osobowością i energią rozbiła moje mury obronne. Pomogła mi zobaczyć, że świat nie jest takim, jakim go widzę, że ma warstwy :-) Jak cebula :-)
I ja mam warstwy...i wiele, wiele mogę zrobić dla siebie jeszcze. I nie tylko dla siebie.
I niesamowitość w moim życiu jest faktem, a nie dziwacznością... I, że każdy z nas może to dostrzec. I cieszyć się tym.
A największa nauka z tego, że NIE MA PRZYPADKÓW.
Jeśli słuchasz siebie, jeśli słuchasz serca, jeśli znajdziesz w sobie ODWAGĘ na pójście za tym co porusza twoje serce...jesteś wygrany już na początku drogi. Bo to właściwa droga, Droga Twojej Duszy i idziesz tam, gdzie masz pójść w tym życiu.
Czy się potykam? Oczywiście.
Czy błądzę? Jasne :-)
Czy zawracam? Czasami...
Czy czuję, że droga jest dobra? TAK :-)
A co robi ta kota na zdjęciu? A no pokazuje, że nasza rzeczywistość TU, to nie jest rzeczywistość jedyna...bo TAM, za oknem, w blasku słońca, też jest kot :-)
Miłego wtorku Wszechświecie, twoja nieracjonalna Prowincjonalna Bibliotekarka.
Świat tutaj jest taki poplątany, niejasny, pozawiązywany w węzły, że trudno się poruszać bez wypadków. Rozumiem, że wypadki będą się zdarzać, ale każdy, w tym i ja, pragnie ich jak najmniej. Bo bolesne, czasem unieruchomią w gipsie, czasem w śpiączce spędzi się parę lat. Albo kilkanaście. A kolejki długie w NFZ....
Choć ja już się połapałam, że TY Wszechświecie, serwujesz od razu cały pakiet leczenia natychmiast i to od razu opcję dla Vipów, tylko ofiara wypadku czasem nie chce skorzystać. Woli poleżeć zagipsowana albo na Oiomie. Niech pooddycha za mnie respirator, ja nie daję rady. Depresja była u mnie takim stanem. Wiem, że oddychałeś wtedy za mnie....Dziękuję.
Kiedy oglądam się, z nową perspektywą przebytej drogi, widzę wszystkie procedury medyczne jakich użyłeś, by mi pomóc. Ile było reanimacji, ile opatrywania ran, ile kroplówek, ile morfiny, gdy bolało. Całe mnóstwo. I wszystko natychmiast. Ale chory, skupiony na urazie i bólu, w strachu jest ślepy. I przerażony. I jedyne co chce, to żeby się to skończyło.
Nie jestem inna. Choć czasem udaje mi się już być świadomą w czasie wypadku. :-) I czasem widzę, że to nie wypadek, tylko Życie...
Kiedy "świat ezoteryczny" pojawił się na mojej drodze, byłam już jako tako ogarnięta po terapii. Indywidualnej i grupowej. Dwuletniej. Nie miałam pojęcia zbytniego w jaki świat wchodzę, ale szłam już w miarę pewnie na swoich nogach. Dorosłej Prowincjonalnej, a nie Małej Prowincjonalnej. Mała siedziała sobie w kąciku mojego serca i malowała, dość już wesołe obrazki, kolorowymi kredkami.
Kiedy mnie popchnąłeś Wszechświecie w kierunku "ezo", byłam w wielkiej konfuzji jak pamiętasz...
Na YT trafiłam filmik, przy nudnych i marudnych pracach stacjonarnych w bibliotece, włączam sobie coś ciekawego do posłuchania i tak trafiłam na Rosę :-) Przypadek? Nie sądzę :-)
Machinalnie wkładałam karty, moja podzielona uwaga pływała, trochę tu, trochę tam...aż nagle zorientowałam się, że słucham, słucham tej kobiety, a łzy mi lecą po policzkach...
Zastopowało mnie. Zaczęłam słuchać uważniej. Słucham , słucham i nie wierzę, że ja tego słucham...
Mój racjonalny umysł zaczął gadać:
- No teraz to już cię całkiem pogięło, co ty oglądasz? Wyłącz kobieto...O czym ona mówi? Uleczyła się z raka? Na pewno...U uzdrowiciela w Brazylii? Taaa...wyszła z ciała? No nieźle ją przekręciło....Ciebie też przekręci jak będziesz jej słuchać...No nie...widziała Chrystusa na korytarzu NASA. Tego już za dużo, to jakaś oszołomka religijna...
I tak gadał ten mój mózg do mnie, a ja nie mogłam oderwać wzroku od oczu i twarzy Rosy. Takiej znajomej, takiej ciepłej...I wszystko wewnątrz mnie wibrowało...I czułam, że wracam do Domu.
Kilka dni zajęło mi ogarnięcie tego. Oczywiście racjonalny mózg dawał mi popalić :-) Ostro. Że zwariowałam. Że oto ziścił się mój najgorszy koszmar. Zwariowałam na amen.
Ale to było silniejsze ode mnie. W końcu postanowiłam pojechać na warsztaty do niej. Przypadkiem były niedaleko, w Warszawie, przypadkiem 4 przystanki od mieszkania mojej siostry, bo ja nie umiem jeździć po Warszawie, gubię się. Tyle tych przypadków :-)
Najgorsze było powiedzieć Mężowi, że chcę jechać, że to troszku kosztuje i że jadę do kobitki, która uzdrawia...no przezornie nie powiedziałam więcej :-) I tak już zmęczył się moją terapią. Bo ona nie tylko moja była....
Jechałam z myślą, że jak mi się nie spodoba, wyjdę. Nie muszę z nikim rozmawiać. Niczym mi to nie zagraża, usiądę i posłucham. Nowe ćwiczenie. Nowa sytuacja. Nowa lekcja.
To dobre dla mnie :-)
I okazało się, że cała moja asekuracja, cała obrona, cała niewiara i przekonanie o dziwaczności...wszystko było niepotrzebne.
Ponieważ Rosa jest normalnym człowiekiem. Przemiłą, zrównoważoną osobą. Ciepłą i rozumiejącą. I jednocześnie kimś więcej. Czymś więcej. Ale myślę, że każdy uczestnik warsztatów odbiera ją inaczej.
Mimo usilnych starań bycia "obiektywną" i "racjonalną", Rosa swoją osobowością i energią rozbiła moje mury obronne. Pomogła mi zobaczyć, że świat nie jest takim, jakim go widzę, że ma warstwy :-) Jak cebula :-)
I ja mam warstwy...i wiele, wiele mogę zrobić dla siebie jeszcze. I nie tylko dla siebie.
I niesamowitość w moim życiu jest faktem, a nie dziwacznością... I, że każdy z nas może to dostrzec. I cieszyć się tym.
A największa nauka z tego, że NIE MA PRZYPADKÓW.
Jeśli słuchasz siebie, jeśli słuchasz serca, jeśli znajdziesz w sobie ODWAGĘ na pójście za tym co porusza twoje serce...jesteś wygrany już na początku drogi. Bo to właściwa droga, Droga Twojej Duszy i idziesz tam, gdzie masz pójść w tym życiu.
Czy się potykam? Oczywiście.
Czy błądzę? Jasne :-)
Czy zawracam? Czasami...
Czy czuję, że droga jest dobra? TAK :-)
A co robi ta kota na zdjęciu? A no pokazuje, że nasza rzeczywistość TU, to nie jest rzeczywistość jedyna...bo TAM, za oknem, w blasku słońca, też jest kot :-)
Miłego wtorku Wszechświecie, twoja nieracjonalna Prowincjonalna Bibliotekarka.