Niedziela jak niedziela.
W niedzielę łażę jak mucha w smole. Coś tam w domu poogarniam, obiad lepszy zrobię, mamę odwiedzę, na spacer pójdę dalej, poczytam, do kina pojadę, poleniuchuję, pranie wstawię.
Różnie. Zależnie od humoru, dyspozycji, nastawienia.
Ta niedziela była pod znakiem: chrzciny.
Bratanica mojego męża zaprosiła nas na chrzciny swojej córeczki.
Mój Mąż bardzo kocha bratanicę, ponieważ brata już nie ma, tak wręcz ojcowsko ją traktuje.
A Malutka to już całkiem, rozkleja się on przy dzieweczce, jak za długo gotowane śląskie.
Tylko chrzciny...
No, ja nie bardzo....
Sam wiesz Wszechświecie.
Kiedy wyskoczyłam wreszcie jak oparzona z kościoła, to wracać nie mam zamiaru. Już mi przeszło trochę, powoli układam się z tym, że jest jak jest. I każdy swoją ścieżką, ale sporo we mnie jeszcze oporu i złości czasami, na to, co widzę. I sporo niezgody.
No cóż, na tym polega życie. Nie ma to tamto, trzeba CZUĆ!
Choćby się chciało jednak nie czuć. Tak być ponad to.
Byłam ostatnio na warsztatach z buddystą. Fajne, no fajne bardzo. Jak już odpuściłam lęk i nieufność do siedzącego po turecku, prostego jak trzcina prowadzącego i pozwoliłam sobie na czucie, było relaksująco, spokojnie i dobrze. Spojrzałam na jego aurę (dla tych co nie wiedzą, widzę troszkę), świecił jasno, czysto-biało z lekkim błyskiem błękitu, a z tyłu głowy miał kilka jasnożółtych promieńków.
Zharmonizowany znaczy, wyczytałam w dostępnej na ten temat literaturze.
Medytacje i rozmowy utwierdziły mnie, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Nie dokonałam tam odkryć na miarę nowej planety w Układzie Słonecznym, ale kilka rzeczy znalazło swoje miejsce w układance, kilka, które już były od dawna na miejscach, dopiero zauważyłam. Kilka rzeczy, stwierdziłam, że się przydadzą, ale nie moja to droga ogólnie.
Dziękuję DOROTA.
Nie dam rady wydychać lewą dziurką nosa złości w kolorze białym, a prawą pożądania ( znaczy przywiązania do różnych rzeczy) w kolorze czerwonym, czy odwrotnie jakoś.
Jest we mnie potrzeba zrozumienia, czemu ja czuję to, co czuję i co ja w ogóle czuję...
Znaczy przywiązana jestem do zrozumienia co i jak.
Zrozumiem, to mogę wydychnąć.
Według buddyzmu to ogranicza mi postrzeganie, ale to ich zdanie, nie moje.
Każda religia, choćby nawet twierdziła, że jest systemem filozoficznym, jest systemem przekonań.
My po prostu wybieramy z tego targu, co nam pasuje.
Więc chrzciny.
Kiedy niemożliwe już stało się patrzenie na powykręcane, cierpiące zwłoki na krzyżu, któregoś dnia wlazłam na drabinkę w domu i postanowiłam zdjąć tego biednego Jezusa.
Wyciągnęłam rękę i poczułam...strach. Ha! Zastygłam.
Chwilę szarość kotłowała się w mojej głowie i ciało się spięło, w głowie zakręciło.
Strach.
I ogarnęła mnie złość: onie! nikt nie będzie mą rządził za pomocą strachu. Dość się nabałam w życiu.
Teraz ja przejmuję kontrolę. Zdjęłam. Złość czasem dobra jest, wykorzystana mądrze.
Od dawna nie chodzę do kościoła.
Zorientowałam się, że źle się tam czuję. Kiedyś jakoś siedziałam i wytrzymywałam te bóle pleców, mrowienia, zawroty głowy, słabość jakąś. W pustych kościołach dam radę ( nie w każdym: w Wambierzycach przy zwiedzaniu, żeby wyjść, musiałam zawisnąć na Mężu, cała byłam mokra jak mysz, stąd teraz ten konkretny kościół ma ksywę Wampierzyce, bardzo adekwatnie).
Ale kościół pełen ludzi, na sumie...będzie ciężko.
Ale to ukochana bratanica, którą bardzo lubię. No i głupio tak, do kościoła nie, a na obiad już tak.
Mąż, człek rozsądny i praktyczny, choć małomówny, tym razem przemówił: nie idź, powiemy, że źle się czułaś, a potem wzięłaś tabletki i ci przeszło.
Migrena jako wymówka, od lat już jej nie mam, ale wszyscy wiedzą, że miałam. Niezłe.
Ale nie, uparłam się, że pójdę i dam radę.
Siedliśmy na końcu. Siedzimy.
Oddycham, liczę oddechy, rozluźniam mięśnie. To zawsze działa.
Spokojniej. Będzie dobrze.
Nagle widzę, że ponad głowami ludzi płynie jakaś mgła.
Znów oddycham. Lepiej na chwilę.
Ale zawroty głowy się pojawiają.
Ksiądz mówi o tym, że trzeba się modlić. Plecie i plecie od rzeczy, plącząc prawdy z półprawdami i nieprawdą. Trzymam Męża za rękę, ale mam wrażenie, że spadnę z ławki. Więc się poddaję.
Wychodzę uwieszona Mężowskiego ramienia, goni mnie głos księdza: ci co nie wierzą, będą potępieni...
Nie ma to jak wyjście w odpowiednim momencie :)
Nigdy więcej. Migrena to cudna wymówka. Męża rady bardzo dobre. Będę się słuchać.
Wyszłam na słońce, właściwie biegłam prawie.
Już na schodach magicznie ulżyło.
Mąż wrócił, a ja poszłam na skarpę niedaleko. Skarpa nad Bugiem. Słońce, woda, lekki wiatr, ulubiona ultramaryna nieba. Usiadłam, poczułam ziemię pod pupą, dotknęłam trawy.
I powoli dygot przeszedł. Świat się ustabilizował. Ostrość wzroku wróciła.
Rozejrzałam się, niedaleko była wielka kupa liści pod drzewem, obok katedry.
A w tej kupie liści siedziała mała, na oko sześcioletnia dziewczynka w okularach, blondyneczka z kręconymi włosami zebranymi w fajny kucyk. I bawiła się, przewracała, tarzała, podrzucała.
Robiła orła w szeleszczących, sucho-żółtych liściach.
Najpierw się rozejrzałam, nikogo nie ma. Rodziców nie widać. Pusto.
Potem myśl: przecież tam pełno kleszczy może być...
A potem: przestań, spójrz...
Ona się bawiła, skupiona i szczęśliwa, jakby była tylko ona na świecie. Ona i te liście.
Była w tym, co nazywamy Tu i Teraz.
Nie przejmowała się niczym, była radością i ciekawością.
Była.
Więc sobie powiedziałam: wyluzuj.
Co nie przychodzi mi łatwo. Podejrzewam, że już spięta urodziłam się. I to wcale nie żart.
Stan radości i ciekawości jakoś mnie ominął, został bardzo wcześnie skorygowany.
Uznany za zbyt trudny do zniesienia przez zaplątanych we własne problemy moich rodziców, którzy sami nie umieli go odnaleźć.
Więc lepiej luzuję kaczkę, niż siebie.
Ale to, co robię przez ostatnie lata daje efekty. Zostawiłam dziecko w spokoju.
Patrzyłam tylko i cieszyłam się z nią.
Wszystko będzie dobrze.
Chrzciny się odbyły beze mnie. Pojechaliśmy na obiad i tam siedząc między Mężem i SynemNumerDwa odbyłam rozmowę.
Mój Mąż powiedział: słuchaj, ja i Syn, z racji tego, że mundur strażacki to określone też rytuały i ceremonie, musimy chodzić do kościoła. Myślisz, że my tam się dobrze czujemy? Wcale. Duszno, kręgosłup boli, bywa, że śmierdzi, nogi bolą jak się stoi ze sztandarem. Słuchać się czasem nie da tego, co tam gadają. Ale przyzwyczailiśmy się. Bo mundur. Ale ty nie musisz. To nasz wybór.
A Syn, który oprócz bycia strażakiem jest też socjologiem dodał: mama, ty myślisz, że ci wszyscy ludzie to się tam dobrze czują? Popatrz jak wychodzą. Każda ceremonia ma swoje prawa. Kiedy ksiądz mówi: idźcie w pokoju, to tam jeszcze na końcu jakieś śpiewy są, powinno się jeszcze klęknąć, pomodlić czy coś. A ludzie zrywają się jak oparzeni z ławek i prosto do drzwi lecą. Depczą sobie po palcach, pchają się, chcą wyjść jak najszybciej. Nieświadomie uciekają.
Poszłam, bo myślałam, że zrobię przykrość bratanicy. Że nie wypada, że nie powinnam kłamać.
A prawdy lepiej nie mówić, bo i tak dziwaczna jestem ponad miarę wszelką.
A rodzina normalna taka, zwyczajna.
Ech Wszechświecie, harmonie i dysonanse.
Płyńmy, wybierajmy i dbajmy o siebie.
Codzienna przypominajka.
Wybory mają konsekwencje i ja czasem nie chcę się z tym mierzyć.
Ale jak uciekasz, to cię gonią :)
Pozdrawiam Wszechświecie, twoja niekonsekwentna, ciągle w Podróży,
Prowincjonalna Bibliotekarka.