poniedziałek, 21 października 2019

Przeklętam Wszechświecie.



Niedziela jak niedziela.
W niedzielę łażę jak mucha w smole. Coś tam w domu poogarniam, obiad lepszy zrobię, mamę odwiedzę, na spacer pójdę dalej, poczytam, do kina pojadę, poleniuchuję, pranie wstawię.
Różnie. Zależnie od humoru, dyspozycji, nastawienia.

Ta niedziela była pod znakiem: chrzciny.
Bratanica mojego męża zaprosiła nas na chrzciny swojej córeczki.
Mój Mąż bardzo kocha bratanicę, ponieważ brata już nie ma, tak wręcz ojcowsko ją traktuje.
A Malutka to już całkiem, rozkleja się on przy dzieweczce, jak za długo gotowane śląskie.

Tylko chrzciny...
No, ja nie bardzo....
Sam wiesz Wszechświecie.
Kiedy wyskoczyłam wreszcie jak oparzona z kościoła, to wracać nie mam zamiaru. Już mi przeszło trochę, powoli układam się z tym, że jest jak jest. I każdy swoją ścieżką, ale sporo we mnie jeszcze oporu i złości czasami, na to, co widzę. I sporo niezgody.
No cóż, na tym polega życie. Nie ma to tamto, trzeba CZUĆ!

 Choćby się chciało jednak nie czuć. Tak być ponad to.

Byłam ostatnio na warsztatach z buddystą. Fajne, no fajne bardzo. Jak już odpuściłam lęk i nieufność do siedzącego po turecku, prostego jak trzcina prowadzącego i pozwoliłam sobie na czucie, było relaksująco, spokojnie i dobrze. Spojrzałam na jego aurę (dla tych co nie wiedzą, widzę troszkę), świecił jasno, czysto-biało z lekkim błyskiem błękitu, a z tyłu głowy miał kilka jasnożółtych promieńków.
Zharmonizowany znaczy,  wyczytałam w dostępnej na ten temat literaturze.
Medytacje i rozmowy utwierdziły mnie, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Nie dokonałam tam odkryć na miarę nowej planety w Układzie Słonecznym, ale kilka rzeczy znalazło swoje miejsce w układance, kilka, które już były od dawna na miejscach, dopiero zauważyłam. Kilka rzeczy, stwierdziłam, że się przydadzą, ale nie moja to droga ogólnie.
Dziękuję DOROTA.

Nie dam rady wydychać lewą dziurką nosa złości w kolorze białym, a prawą pożądania ( znaczy przywiązania do różnych rzeczy) w kolorze czerwonym, czy odwrotnie jakoś.

Jest we mnie potrzeba zrozumienia, czemu ja czuję to, co czuję i co ja w ogóle czuję...
Znaczy przywiązana jestem do zrozumienia co i jak.
Zrozumiem, to mogę wydychnąć.
Według buddyzmu to ogranicza mi postrzeganie, ale to ich zdanie, nie moje.
Każda religia, choćby nawet twierdziła, że jest systemem filozoficznym, jest systemem przekonań.
My po prostu wybieramy z tego targu, co nam pasuje.


Więc chrzciny.
Kiedy niemożliwe już stało się patrzenie na powykręcane, cierpiące zwłoki na krzyżu, któregoś dnia wlazłam na drabinkę w domu i postanowiłam zdjąć tego biednego Jezusa.
Wyciągnęłam rękę i poczułam...strach. Ha! Zastygłam.
Chwilę szarość kotłowała się w mojej głowie i ciało się spięło, w głowie zakręciło.
Strach.
I ogarnęła mnie złość: onie! nikt nie będzie mą rządził za pomocą strachu. Dość się nabałam w życiu.
Teraz ja przejmuję kontrolę. Zdjęłam. Złość czasem dobra jest, wykorzystana mądrze.

Od dawna nie chodzę do kościoła.
Zorientowałam się, że źle się tam czuję. Kiedyś jakoś siedziałam i wytrzymywałam te bóle pleców, mrowienia, zawroty głowy, słabość jakąś. W pustych kościołach dam radę ( nie w każdym: w Wambierzycach przy zwiedzaniu, żeby wyjść, musiałam zawisnąć na Mężu, cała byłam mokra jak mysz, stąd teraz ten konkretny kościół ma ksywę Wampierzyce, bardzo adekwatnie).
Ale kościół pełen ludzi, na sumie...będzie ciężko.

Ale to ukochana bratanica, którą bardzo lubię. No i głupio tak, do kościoła nie, a na obiad już tak.
Mąż, człek rozsądny i praktyczny, choć małomówny, tym razem przemówił: nie idź, powiemy, że źle się czułaś, a potem wzięłaś tabletki i ci przeszło.
Migrena jako wymówka, od lat już jej nie mam, ale wszyscy wiedzą, że miałam. Niezłe.
Ale nie, uparłam się, że pójdę i dam radę.

Siedliśmy na końcu. Siedzimy.
Oddycham, liczę oddechy, rozluźniam mięśnie. To zawsze działa.
Spokojniej. Będzie dobrze.
Nagle widzę, że ponad głowami ludzi płynie jakaś mgła.
Znów oddycham. Lepiej na chwilę.
Ale zawroty głowy się pojawiają.
Ksiądz mówi o tym, że trzeba się modlić. Plecie i plecie od rzeczy, plącząc prawdy z półprawdami i nieprawdą. Trzymam Męża za rękę, ale mam wrażenie, że spadnę z ławki. Więc się poddaję.
Wychodzę uwieszona Mężowskiego ramienia, goni mnie głos księdza: ci co nie wierzą, będą potępieni...
Nie ma to jak wyjście w odpowiednim momencie :)

Nigdy więcej. Migrena to cudna wymówka. Męża rady bardzo dobre. Będę się słuchać.

Wyszłam na słońce, właściwie biegłam prawie.
Już na schodach magicznie ulżyło.
Mąż wrócił, a ja poszłam na skarpę niedaleko. Skarpa nad Bugiem. Słońce, woda, lekki wiatr, ulubiona ultramaryna nieba. Usiadłam, poczułam ziemię pod pupą, dotknęłam trawy.
I powoli dygot przeszedł. Świat się ustabilizował. Ostrość wzroku wróciła.
Rozejrzałam się, niedaleko była wielka kupa liści pod drzewem, obok katedry.
A w tej kupie liści siedziała mała, na oko sześcioletnia dziewczynka w okularach, blondyneczka z kręconymi włosami zebranymi w fajny kucyk.  I bawiła się, przewracała, tarzała, podrzucała.
Robiła orła w szeleszczących, sucho-żółtych  liściach.


Najpierw się rozejrzałam, nikogo nie ma. Rodziców nie widać. Pusto.
Potem myśl: przecież tam pełno kleszczy może być...
A potem: przestań, spójrz...
Ona się bawiła, skupiona i szczęśliwa, jakby była tylko ona na świecie. Ona i te liście.
Była w tym, co nazywamy Tu i Teraz.
Nie przejmowała się niczym, była radością i ciekawością.
Była.

Więc sobie powiedziałam: wyluzuj.
Co nie przychodzi mi łatwo. Podejrzewam, że już spięta urodziłam się. I to wcale nie żart.
Stan radości i ciekawości jakoś mnie ominął, został bardzo wcześnie skorygowany.
Uznany za zbyt trudny do zniesienia przez zaplątanych we własne problemy moich rodziców, którzy sami nie umieli go odnaleźć.
Więc lepiej luzuję kaczkę, niż siebie.
Ale to, co robię przez ostatnie lata daje efekty. Zostawiłam dziecko w spokoju.
Patrzyłam tylko i cieszyłam się z nią.
Wszystko będzie dobrze.

Chrzciny się odbyły beze mnie. Pojechaliśmy na obiad i tam siedząc między Mężem i SynemNumerDwa odbyłam rozmowę.
Mój Mąż powiedział: słuchaj, ja i Syn, z racji tego, że mundur strażacki to określone też rytuały i ceremonie, musimy chodzić do kościoła. Myślisz, że my tam się dobrze czujemy? Wcale. Duszno, kręgosłup boli, bywa, że śmierdzi, nogi bolą jak się stoi ze sztandarem. Słuchać się czasem nie da tego, co tam gadają. Ale przyzwyczailiśmy się. Bo mundur. Ale ty nie musisz. To nasz wybór.

A Syn, który oprócz bycia strażakiem jest też socjologiem dodał: mama, ty myślisz, że ci wszyscy ludzie to się tam dobrze czują? Popatrz jak wychodzą. Każda ceremonia ma swoje prawa. Kiedy ksiądz mówi: idźcie w pokoju, to tam jeszcze na końcu jakieś śpiewy są, powinno się jeszcze klęknąć, pomodlić czy coś. A ludzie zrywają się jak oparzeni z ławek i prosto do drzwi lecą. Depczą sobie po palcach, pchają się, chcą wyjść jak najszybciej. Nieświadomie uciekają.

Poszłam, bo myślałam, że zrobię przykrość bratanicy. Że nie wypada, że nie powinnam kłamać.
A prawdy lepiej nie mówić, bo i tak dziwaczna jestem ponad miarę wszelką.
A rodzina normalna taka, zwyczajna.

Ech Wszechświecie, harmonie i dysonanse.
Płyńmy, wybierajmy i dbajmy o siebie.

Codzienna przypominajka.

Wybory mają konsekwencje i ja czasem nie chcę się z tym mierzyć.
Ale jak uciekasz, to cię gonią :)



PS. Dekoracje halloweenowe są tu dlatego, że je lubię. Lubię nastrój lekkości i niefrasobliwości jaki wprowadzają. Te dynie mrugające okiem, że rzeczywistość nie jest śmiertelnie poważna, że można się  pośmiać ze śmierci, że za Zasłoną jest wesoło, a nie strasznie. Zauważyłam, że w sklepach u nas nie ma żadnych halloweenowych dekoracji. Nawet w Lidlu. No proszę, cztery lata i jak daliśmy się zmanipulować?






Pozdrawiam Wszechświecie, twoja niekonsekwentna, ciągle w Podróży,
Prowincjonalna Bibliotekarka.












sobota, 12 października 2019

Ależ się potknęłam Wszechświecie.


Dziś wieje wiatr...
Słońce świeci i grzeje, koce na dworze schną szybko. Moja kotka Agatka znaczy w domu wszystko, co według niej znaczone być powinno, bo narusza jej terytorium. Tym razem Mąż nieopatrznie położył na łóżko, gdzie Agata narazie sypia, skrzynkę zakupową z samochodu. No cóż, znamy Agatkę, nasz błąd.
Nie pierwszy, nie ostatni.

Bo ja Wszechświecie strasznie potknęłam się o wielgachny kamień.
Piszę w przenośni, kamień jest niematerialny, ale bardzo solidny. Fakt jego istnienia na mojej drodze, długo dobijał się do mojej świadomości. Dekady mego życia właściwie.
Działy się różne rzeczy przykre, bolesne, smutne, złe...
Ale nie widziałam. To nie był czas, by zobaczyć. To był czas, by doświadczać.
Cóż, oporny ze mnie uczeń, ale jaki materiał, takie narzędzie.
Rozumiem Wszechświecie.

Więc od początku...

Kiedyś idąc po deszczu ścieżką, na podwórku mojej ciotki, znalazłam ślepe jeszcze kocię. Chodziłam może do piątej klasy podstawówki, byłam przerażona tym biednym szczurkiem. Bałam się go wziąć na ręce, ale jakoś przemogłam się, wzięłam i pobiegłam do mamy. Mama nie była zachwycona, ale wzięła pudełko, wyścieliła watą, postawiła na piecu. Wykarmiła to maleństwo krowim mlekiem, przeżyło. Kotka dostała imię Murka i była z nami pół roku może, bo zjadła trutkę na szczury u któregoś sąsiada i umarła. Nie poszłam tego dnia do szkoły, tak płakałam.

To był początek całej galerii zwierząt jakie znajdywałam, przynosiłam do domu, opiekowałam się. Przerwa nastąpiła kiedy poszłam do licem,  potem małżeństwo, dzieci...
Ale kiedy dzieciaki podrosły, zaczęłam myśleć o jakimś fajnym psie, kocie, dla chłopaków, bo to dobrze, gdy dzieci wychowują się ze zwierzakami.
I tak zaczął się pochód znajd i podrzutków. Niektóre zostawały z nami, niektóre spotykał przedwczesny koniec. Niektórym znajdywałam inne domy.
Zawsze czułam, że tak trzeba. Że nie można zwierzęcia zostawić w potrzebie. Że moim obowiązkiem jest się zająć. Bo kto? Rozglądałam się wokół i nikt nie odczuwał tak jak ja.

Ludzie żyli swoim życiem egoistycznym i mijali chorego kociaka, nawet na niego nie patrząc.
A ja widziałam. I nie mogłam przejść obok. Czułam jego opuszczenie, czułam jego ból i smutek, czułam jego przerażenie.
W pewnym momencie w domu było 5 kotów i trzy psy.
Moja rodzina miała dość, ale ja nie...


Więc przyszła bolesna i trudna lekcja jakieś 8 lat temu...

Na posesji u sąsiadów, matki z synem alkoholikiem, był wilczur, Barry.  Jakoś tam funkcjonował, ale któregoś dnia podeszłam bliżej. Stan psa był fatalny, prawie nie miał sierści, chudy i w jakichś ropiejących ranach, wyglądał przerażająco. Poszłam do znajomej wet, pokazałam zdjęcia psa, ona dała leki i ja, co dzień przez dwa miesiące o 4-5 rano, nosiłam mu jedzenie, dawałam leki, wszystko to po kryjomu, bo wiedziałam, że z tymi ludźmi się nie dogadam. Stan Barrego się polepszył, rany przyschły, sierść odrosła trochę, nabrał wagi, ale ja byłam zmęczona. Przybita tym obowiązkiem, wstawaniem rano, dezaprobatą cichą rodziny...Czułam się samotna, niezrozumiana i odrzucona.

Postanowiłam poszukać pomocy. Wcale nie poszło łatwo, wszelkie stowarzyszenia odmawiały pomocy mówiąc o przeładowaniu, braku pieniędzy itp. Aż wreszcie, na rozpaczliwego maila odpowiedziała niespodziewanie Wielka Fundacja, druga wielkością po Vivie.
O jak się ucieszyłam, ale to był duży błąd.
Choć obecnie wiem, że lekcja :)

WolontariuszkaG utworzyła na FB wydarzenie, dramatycznie opisując sytuację, nawołując o pomoc. Poprosiła mnie, bym ją trochę w tym wsparła, bo oni wezmą psa, ale nie mają pieniędzy i trzeba zbierać. Zgodziłam się. Wrzucałam zdjęcia, prosiłam, pisałam emocjonalnie, tak by ludzie wpłacali. Manipulowałam, bo wydawało mi się, że tak trzeba. Choć Mąż mi mówił, widząc co się ze mną dzieje, że źle robię. Fakt, czułam się z tym okropnie.
WolontariuszkaG też się udzielała, często dzwoniła do mnie zapytać jak tam Barry, ale jakoś tak dziwnie rozmowy zawsze szybko przekierowywały się na nią samą. Jak to ciężko być takim pracownikiem fundacji, jak dużo tych zwierząt cierpiących jest, jacy ludzie są podli, okrutni i obrzydliwi.
Często padało sformułowanie: i powiedz mi Ania, czemu ludzie muszą żreć to gów..., które narobili inni.
Mocne, co Wszechświecie?

Spinałam się strasznie widząc jej numer telefonu na wyświetlaczu.
Rzuciłabym to w diabły, ale był Barry...
W końcu powiedziała, że już mają 6 tysięcy i można Barrego zawieść do przychodni, która współpracuje z ich Fundacją. Nie pokazała żadnych dokumentów. Wierzyłam jej. Poszłam do sąsiadów, jakoś się z nimi dogadałam, oddali mi psa, podpisali zrzeczenie. Zawieźliśmy go z Mężem aż za Warszawę, oczywiście na swój koszt, każdy grosz na leczenie Barrego potrzebny.
Ale pieniądze nadal trzeba było zbierać, więc WolontariuszkaG nadal była w moim życiu.
A ja jej pomagałam. W końcu po dwóch tygodniach powiedziała, że ma hotelik dla Barrego, tylko daleko. Pod Poznaniem. Oczywiście zawiozłam. Hotel profesjonalny, fajny, zarobkowy w sposób oczywisty.
No i na hotel trzeba zbierać. I tak się działo, żadnych faktur, zdjęć nie można było się doprosić.
I cisnęłaby mnie jak cytrynę, a ja bym się dawała, aż w jednej z rozmów telefonicznych (nigdy w realu się nie spotkałyśmy) WolontariuszkaG, plując jadem na jakąś znajomą, powiedziała o innym psie: bo on miał fatalną sierść, nie tak puchatą jak nasz Barry.
A ja nadal żebrałam na wydarzeniu o kasę, bo ona mówiła mi, że Barry bardzo wolno zdrowieje, że potrzebne odżywki, specjalne leki, behawiorysta...
Połapała się co powiedziała, zapadła cisza...
Rozłączyłam się.

Oszołomiona ogarniałam ogrom mej głupoty i naiwności.
Łzy mi ciekły po policzkach, czułam się potwornie.
Oszukana, zdradzona, beznadziejnie głupia, kretynka jakaś.

Poczłapałam do komputera. Opuściłam wydarzenie na FB, zablokowałam Wielką Fundację i WolontariuszkęG. Ona nigdy do mnie już nie zadzwoniła.
Nigdy też już nie sprawdzałam jak tam Barry, nie wiem jak jego losy się potoczyły.
Bałam się. Bolało.


Nadal boli, ale już dużo mniej.

Czemu wypłynęło to wspomnienie dzisiaj?

Moja mama czuje się nie najlepiej. Rok już mieszka sama. Koty żyją własnym życiem, a mama jest samotna. Ma suczkę sześcioletnią, ale Niunia mieszka na podwórku. Próby zainstalowania jej w domku spełzły na niczym. Zasikała cały dom, jest bardzo żywa, ma jakieś psie adhd chyba. Ma dwie budy do wyboru i tak, ma łańcuch. Bo kopie w ogródku warzywnym. Mama codziennie z nią chodzi na spacery, zimą i jesienią Niunia lata luzem po podwórzu. Jest wesołym, zadbanym psem.
Ale łańcuch jest.
Więc mama powiedziała, że może jakiś piesek by się zdał do domu. Jako towarzysz.
I dla mamy, i dla Niuni.

Więc ja radośnie zadzwoniłam do schroniska, bo przecież: adoptuj, nie kupuj!
I tam młody, dziewczęcy głos zapytał o kilka rzeczy, a ja szczerze odpowiedziałam.
Tak, posesja ogrodzona. Tak, piesek do domu.
Tak, jest inny pies. Tak, mieszka na podwórzu i tak, ma łańcuch.
Dziewczęcy głos nabrał w tym momencie żelaznych nut.
I oznajmił: zanim wydamy psa, musi się odbyć wizyta przedadopcyjna. I pochodzimy po sąsiadach, poprosimy o opinie, bo wie pani, nie wydajemy na łańcuch.
Sąsiedzi mojej mamy są różni, lekko mówiąc, to wioska. Moja mama jest raczej samotniczką, żyje na uboczu. Nie lubi być w centrum uwagi.
Przełknęłam ślinę i powiedziałam: wie pani co, moja mama mogłaby nie przeżyć waszego wywiadu środowiskowego. Dziękuję.

Tak to. Żeby nie było, nie mam pretensji do dziewczęcego głosu.
Wiem jak to wszystko wygląda na wsiach, w miastach i w ogóle, na świecie.

Jednak...
Sama nie wiem, wydaje mi się, że przegięcia w obie strony są.
Często widzę jak na FB miłośnicy zwierząt obrzucają błotem niemiłośników zwierząt.
Żeby tylko błotem, gorzej bywa.
Kiedyś też uważałam, że bycie miłośnikiem zwierząt, pomaganie im, czyni ze mnie kogoś wartościowego. Lepszego, bardziej godnego uwagi, miłości, akceptacji. Kogoś, kto zasłużył.
Cóż, Wielkie Mity upadają z hukiem ;)
Bolało.

Cienka jest linia między byciem prawdziwie współczującym a byciem katem dla innych i dla siebie.
Bardzo cienka, czasem niewidzialna.
I czasem walcząc z jakimś wrogiem, niepostrzeżenie, stajemy się tacy sami jak on.

Bo są rzeczy oczywiste...TU


PS. Poszukamy pieska poza systemem. Wiem, że on tak gdzieś jest, dokładnie taki, jaki jest potrzebny mojej mamie Wszechświecie.
       A moja mama jemu...





Pozdrawiam Wszechświecie, twoja zakocona i zapsiona Prowincjonalna Bibliotekarka.

niedziela, 6 października 2019

Nasze Serca Wszechświecie.



Kicały dwa zajączki drogą. Dzień był piękny. Słońce świeciło przez zielone listki, piasek na drodze był cieplutki, nagrzane trawy i zioła na poboczach pachniały słodko i smacznie, słychać w nich było uwijające się owady. Świerszcze świerszczyły, wiatr wiał i było pięknie.
I w zasadzie tak mogłoby wyglądać życie.


Myślę nad następnym postem już kilka dni. I tak pojawia się w głowie: napisz coś wesołego, coś pogodnego, coś co jest takim małym jednorożcem z tęczą; a nie tylko smutasy, pożegnania, trudności i depresje.
Mam takiego kleryka czytelnika, fajny, młody chłopak. Dopiero zaczyna. Przychodzi i mówi do mnie: niech mi pani da jakąś smutną książkę, bo ja jestem smutnym człowiekiem. No cóż, smutek to dopiero czubek góry lodowej. Pod smutkiem mnóstwo rzeczy się ukrywa.

Trafiłam kiedyś, na początku mojej drogi, do Instytutu HeartMath, czyli matematyki Serca. Akurat tę matematykę byłam w stanie pojąć. Tam dowiedziałam się, że pole energii, jakie emituje nasze serce, jest większe niż pole naszego mózgu. O wiele większe. Nasze ciało jest jakby w torusie tego sercowego pola elektromagnetycznego.


Nie wyobrażam sobie, żeby tak wielkie pole służyło niczemu. Można nie wierzyć w istnienie aury, ale tego pola, zmierzonego znanymi nam metodami naukowymi, nie da się zignorować.  Może aura i pole serca to to samo. Poczytałam sporo o koherencji serca. Cała ta wiedza była dla mnie tak oczywista, że pojęłam od razu.
Jednak trochę czasu zajęło mi dojście do zrozumienia i odczucia, jak ten stan wygląda. Bo tak jakoś przestałam umieć, a jako dzieci wszyscy umiemy.

Więc napiszmy coś pogodnego.

Dwa lata temu szłam do pracy moją ulubioną ścieżką, przez sad. Był właśnie październik.
Ciepły wiatr owiewał mnie i przytulał. Czułam jak jego niewidzialne palce wplątują mi się we włosy, rozhuśtują kolczyki, lekko dotykają policzków. Drzewa szumiały szepcząc jakieś poranne ploteczki.
Słońce prześwitywało przez liście i rzucało na ziemię plamy światła. Kiedy wchodziłam w taką plamę sama stawałam się światłem. Byłam jasna, zielona, żółta, pomarańczowa. Kiedy wchodziłam w cień, jasność łagodnie zamieniała się w miękki mrok o zapachu suchych liści. Przytulny jak aksamit. I znów wchodziłam w światło, a potem znów w cień.


Chwilę postałam w świetle pragnąc podzielić się tym uczuciem radości jakie mnie ogarnęło. Wyobraziłam sobie jak ono wychodzi ze mnie, jak taka niewidzialna fala tej radości płynie we wszystkich kierunkach, do tych których kocham i do tych, których nie kocham, rozlewa się daleko, miękko, radośnie, po całej Ziemi aż w Kosmos.
I ruszyłam dalej, myśląc już o pracy, czytelnikach, książkach i biurokracji.
Wyszłam z sadu i weszłam na wylany asfaltem plac. Wewnątrz mnie przepływały myśli codzienne, choć nieco spokojniej niż zwykle. Podniosłam oczy na niebieskie niebo, było w tym idealnym błękicie jaki tylko jesień może namalować i na tle tego nieba zobaczyłam wielkie osiki rosnące opodal.


Były przepiękne, każdy listek był idealną kropką złotego, żółtego światła.
Na wietrze, wszystkie te drobiny tańczyły taniec, drżały, przechylały się, falowały, wibrując w najdoskonalszej harmonii z błękitem nieba, z wiatrem, słońcem i ze mną...
Stanęłam bezwiednie, zapatrzona w ten cud...
Czułam się tak, jakbym była tymi listkami. Zachwyt jaki ze mnie wypłynął był tak przejmujący, że aż napłynęły mi łzy do oczu. Wszystko we mnie było omywane łagodną, ciepłą falą najprawdziwszego, najjaśniejszego uczucia, zachwytu i błogości.
I to trwało, i trwało.
Nie mogłam odwrócić wzroku, nie czułam ciała, nie czułam czasu. Choć od czasu do czasu przepływała myśl; jak długo ja tu stoję?
Ale odpływała jak chmurka, roztapiała się w podmuchach wiatru, w tańcu liści, w blasku słońca.
Patrzyłam, chłonęłam, byłam w tym, byłam TYM.

Po jakimś czasie poczułam zdrętwiałe stopy i napięcie w szyi, bo głowę miałam zadartą do góry. Lekko potarłam kark, tupnęłam parę razy, wróciłam na Ziemię...
W głowie wyświetliła się biblioteka, więc niechętnie, oglądając się na osiki, poszłam do pracy.
Został we mnie cień zachwytu, ale jakby się schował, znalazł we mnie ciepły kącik i zwinął się w kłębuszek. By nie przeszkadzać.
Kiedy przyszłam do pracy, okazało się, że spóźniłam się pół godziny.
Pół godziny stałam pod osikami, zaczarowana, w bezczasie...
Wcale nie poczułam, że to tak długo było....


Myślałam wtedy, że to piękno tych listków, ten błękit nieba wywołały we mnie ten stan. Wiele razy przechodziłam tamtędy, patrzyłam na osiki, ale zaledwie cień tego uczucia się pojawiał. To nadal było piękne, widziałam wiele piękna wokół. Ale ten stan: głęboki, spójny, błogi zachwyt, nie wracał.

Aż do momentu kiedy zaczęłam medytować. Kiedy już trochę się nauczyłam wyciszać medytacjami prowadzonymi i zrozumiałam, że medytacja to po prostu znalezienie spokoju w sobie, znów się przydarzyło. Siedziałam i nic nie robiłam, po prostu patrzyłam na mój sad, gawrony i psy, i znów było, wypłynęło ze mnie. Jakby mały kotek w moim Sercu wstał, rozprostował łapki, ziewnął i przeciągnął się. I zaczął mruczeć.

Źle szukałam.
Nie tam gdzie trzeba, szukałam na zewnątrz, myślałam, że mogę to skądś dostać.
A to cały czas było we mnie, od początku.
I czekało....




Nadal, kiedy czuję coś dobrego, staram się wyobrazić, że pole mojego serca rozsyła tę energię piękna i dobra, zachwytu i błogości, wszędzie, do moich bliskich, do nieznajomych, wokół Ziemi. I ona płynie...
Czasem robię to świadomie, ale myślę, że sama moja chęć i intencja wystarcza.
Moje Serce zawsze wie co robić Wszechświecie.
Wszystkie nasze Serca wiedzą.




PS. Zdjęcia są z dzisiejszego spaceru, pięknie było :)
PS2. Marytko i Anabell, specjalnie dla Was i dla każdego, kto potrzebuje, łapcie :)



Pozdrawiam Wszechświecie, twoja elektromagnetyczna, Prowincjonalna Bibliotekarka.