To był spokojny wieczór.
Siedziałam przy stole i pisałam. Stół był przykryty pofalowaną ceratą. Nigdy jej nie lubiłam, kleiła się, była zimna i nieprzyjemna. Był rok 1980, miałam 12 lat, byłam w szóstej klasie podstawówki, jesień. Światło słabej żarówki nadawało miękki, lekko pomarańczowy kolor kartkom w zeszycie w jedną linię. Niepewnie zanurzałam się w świat fikcji literackiej. Bo właśnie pisałam opowiadanie.
Pierwsze w życiu.
Od piątej klasy pisałam pamiętnik. Ale to było łatwe. Pisałam, co czułam, co się działo, co istniało.
Czytając jednak mnóstwo książek, kochając je jak najbliższych przyjaciół, których mi tak brakło w realności, zdałam sobie sprawę, że mogę sama spróbować stworzyć jakąś historię. Moją własną, nierealną, z mojej własnej głowy. Bałam się, nie byłam pewna, ale wydawało się to w jakiś sposób proste.
To miało być opowiadanie przygodowe o dziewczynce, która po zatonięciu statku którym płynęła, ląduje na bezludnej, tropikalnej wyspie i spotyka tam chłopaka. I razem próbują się uratować z tej wyspy. Widziałam słońce, prawie biały piasek plaży, palmy, turkusowe morze, całą wyspę. Mój długopis skrobał szybko słowa, choć nie miałam jeszcze pomysłu na ich przygody, ale czułam, że będą.
Nie wiem jak to się stało, że nie schowałam zeszytu i pamiętnika, tak jak zwykle. Nie wiem...
Robiłam coś innego w sypialni, kiedy weszli rodzice. Ojciec trzymał niebieskie zeszyty w ręku i śmiał się, mama trzymała się z tyłu. Skamieniałam.
Usłyszałam, że pisanie nie jest takie proste, że trzeba się długo uczyć, żeby napisać coś sensownego, że to, co ja napisałam jest głupie i nieudane, naiwne.
W chaosie emocji jaki mnie ogarnął przestałam ich słyszeć, przelewało się przeze mnie coś potwornego. Ból, niedowierzanie, złość, rozpacz, lęk, wściekłość...
Jednocześnie czułam się bezsilna, bezbronna, słaba, odsłonięta jak ślimak bez skorupki...
Pamiętam milczenie mamy i śmiech ojca...
Wyrwałam mu z ręki zeszyty. Nie walczyłam, nie krzyczałam: jak mogliście?
Stałam z zeszytami przy piersi aż wyszli.
Potem zamknęłam za nimi drzwi.
Było zbyt dużo. Nie utrzymałam, zaczęłam płakać. Płakałam i płakałam, czując się coraz bardziej wściekła i zła, zraniona, bolało mnie wszystko.
Patrzyłam na zeszyty w moich rękach i czułam, że już nie są moje, są brudne, zbrukane na zawsze.
Podeszłam do pieca, otworzyłam drzwiczki. Ogień wesoło pożerał polana trzaskając głośno.
Wrzuciłam do niego zeszyty i płacząc patrzyłam jaki i je pożera...
Jak kartki się marszczą, jak brązowieją, jak płomyki wypalają słowa napisane niebieskim atramentem.
Pamiętnik i opowiadanie znikały z mojego życia...zabierając część mnie, część mnie umierała.
Czy to stało się wtedy?
Patrząc na płonące zeszyty, czując rozpacz, gniew i ból, miałam jednak wrażenie teatralności moich działań. Jakbym była w teatrze i oglądała samą siebie odgrywającą dramat. Była w tym jakaś dziwna przyjemność, której jakbym nie dopuszczała do siebie, ale była.
Wiedziałam, że to oni mi to zrobili, to oni byli źli, byłam zrozpaczona, ale czułam, że paląc zeszyty karzę ich za to. Choć to mnie bolało.
Patrzcie, co mi zrobiliście...
Ale nikt nie patrzył...
Moi rodzice nigdy nie wrócili do tematu. Nigdy też nie rozmawiali ze mną na temat tego, co przeczytali w drugim zeszycie, w pamiętniku. A tam była moja pierwsza, najdelikatniejsza dziecięca miłość, moje dramaty klasowe, moje smutki, strachy i emocje, które czułam podczas awantur domowych, pijaństwa ojca.
Nic, cisza.
Życie potoczyło się normalnym trybem.
Po jakimś czasie nie wytrzymałam i założyłam nowy pamiętnik. Tym razem chowałam go głęboko i zawsze. Pisałam ukrywając się. Potem, już dorosłej Mi te zeszyty bardzo pomogły.
Ale nigdy, przenigdy nie próbowałam już pisać nic innego.
Moje życie w tym momencie przeskoczyło na inne tory.
Rodzice przełączyli zwrotnicę. Ja przełączyłam zwrotnicę.
|
Aina Giro de Pedra |
Nie dotykałam tego wspomnienia całe życie.
Pozwalając mu egzystować na skraju świadomości, tam, gdzie ból prawie znika.
Ale nic nie dzieje się ot tak sobie. Wszystko jest ważne w naszym życiu.
Olśniło mnie u przemiłego neurologa, który oglądając zdjęcia mojego obolałego kręgosłupa powiedział, że ból i to, co się dzieje jest wynikiem choroby z dzieciństwa. Choroby Scheuermanna, dotykającej dzieci w wieku nastolatkowym.
Komórki kostne mojego kręgosłupa na wysokości serca obumarły, same z siebie, a potem odbudowały się, ale nieprawidłowo. Kręgi wyglądają zapewne jak ziemniaki obgryzione przez myszkę w piwnicy
AgniechyPowodów tej choroby tak do końca nie zna się, ale jednym z nich może być trauma, przewlekły stres.
I kiedy od niego wyszłam, oszołomiona, ale z lżejszym sercem, to właśnie wspomnienie wyświetliło mi się jak błyskawica.
Moja pierwsza myśl zaś była taka: jak dobrze, że nie zrobiłam sobie tego sama...
No cóż, nad tym jeszcze pochylę się, ale kucając bądź przyklękając, tak zdrowiej dla kręgosłupa.
Bo dobrze wiem o co chodzi...
Czemu o tym napisałam?
Bo blog jest moimi dwoma zeszytami.
Jest moim pamiętnikiem i jest moją książką z opowiadaniami.
Tak wielu z was mówiło mi: napisz książkę.
A ja ją właśnie piszę.
Nawet się nie zorientowałam, a przekroczyłam i uleczyłam traumę dwóch zeszytów cztery lata temu zakładając bloga.
Jednak dziś nie było łatwo pisać. Mała Ania nie chciała wracać do tamtych uczuć.
Mimo już lepszego samopoczucia, kręgosłup rozbolał mnie bardziej, pojawił się lęk, ucisk w głowie, zakołatało serce, zawrót głowy. Zapis traumy.
I właśnie dlatego napisałam.
Właśnie dlatego MUSIAŁAM to zapisać, by uwolnić Małą i mnie...
I zapaliłam świeczkę, by rozjaśniła i ogrzała mrok...
I jest dobrze.
Kółko się zamknęło.
Pozdrawiam Wszechświecie, szramkowata opowiadaczka historii Prowincjonalna Bibliotekarka.