niedziela, 29 marca 2020

Poranek w Walhalli Wszechświecie.

kadr z serialu Wikingowie

Wciągnęłam się.
Ogromnie wciągnęłam się w serial Wikingowie na Netflixie.
Nie jest nowy, ma już 6 sezonów, a ja do tej pory konsekwentnie go omijałam. Nie miałam ochoty na krew, wojnę, zabijanie. Bo tak wyglądał. Napadali, łupili, mordowali i walczyli o władzę.
Aż w którymś filmiku Andrzej z Tresury Matrixa zaczął o nim mówić. Zaciekawił mnie do tego stopnia, że postanowiłam jednak zajrzeć w świat wikingów. Okazało się, że oprócz krwi, flaków i okrucieństwa, wikingowie mają jeszcze dużo do opowiedzenia ( a sceny bitw można sobie przewinąć).
W sumie, na czas zarazy jak znalazł.

Opowieść o trudach codziennego życia w surowej krainie, o miłości i poświęceniu, o nienawiści i zemście, o marzeniach przekraczających zwyczajność, sięgających dalej i dalej.
Bez oglądania się na konsekwencje, z pełną odpowiedzialnością i zrozumieniem, że nadejdą.

Każdy ruch na Ziemi ma swoje konsekwencje, każdy krok, który robimy je ma, każdy nasz oddech generuje ruch cząsteczek powietrza, gazów w nim zawartych, drobinek kurzu w nim zawieszonych, które są zasiedlone przez miliardy istnień zupełnie niewidocznych gołym okiem.
Z każdym oddechem wciągamy je do płuc.
Przywitajmy się z roztoczem ;)


Jest cały kosmos rzeczy ukrytych przed naszym wzrokiem. 
Rzeczy, które są magiczne, piękne, straszne i ogromnie ekscytujące.

Przez wiele, wiele lat skupiałam się tylko na cienkiej powierzchni rzeczywistości. Na tym co widzę, czego mogę dotknąć, posmakować, poczuć. To był świat zmysłów i czucia. Widzenia i dotykania. 
Ale okazało się, że to nie wszystko. Pod tym jest jeszcze wiele innych warstw, a te warstwy mają też warstwy i nagle poczułam, jak mój świat staje się całym Kosmosem, multiwarstwowym.
Fraktalem, którego możliwości właśnie  zaczęłam zwiedzać.


Przeczytałam jakieś cztery lata temu książkę Wędrówka dusz-  dr Michaela Newtona.  Ponieważ idea reinkarnacji do mnie przemawiała zawsze, od kiedy ją tylko poznałam, nie miałam problemu ze zrozumieniem tematu. Książka uświadomiła mi jednak, że zawsze zatrzymywałam się na życiu po życiu, po życiu, a co między tymi życiami? Jakoś nigdy się nie zastanawiałam.
A tymczasem coś jest. Autor tej książki jest hipnoterapeutą. Odkrył, że wprowadzając ludzi w stan hipnozy, można dotrzeć do wspomnień z żyć, które były wcześniej. Ale mnie najbardziej zaciekawiło, że można dotrzeć do wspomnień życia między życiami.
Tylko jakoś pomysł z hipnozą wydawał mi się zagrażający. Po prostu się bałam utraty kontroli. Wtedy jeszcze ;)
Więc poczytałam i zapomniałam. Ale po dwóch i pół roku temat powrócił i nagle poczułam, że już się nie boję. Więc zapytałam znajomą czy nie zna kogoś od regresingu (technika terapeutyczna polegająca na cofnięciu pacjenta przy pomocy hipnozy w przeszłość poprzedzającą jego narodzenie, używana w celu uwolnienia pacjenta od negatywnych wzorców w umyśle, mających swe źródło w przeszłości; (regressing)). Okazało się, że zna. W dodatku taką osobę, która stosuje regresing niehipnotyczny, a raczej bazujący na relaksie i oddechu, co pozwala zejść głębiej w podświadomość.
Idealnie dla mnie. W dodatku tuż obok mieszkania mojej siostry w Warszawie, nie trzeba nigdzie jeździć daleko. 
Więc: Ahoy Przygodo, przybywam!

kadr z serialu Wikingowie

Drzwi otworzyłam mi malutka, szczuplutka kobietka. Spojrzałam jej w oczy i poczułam, że mogę zaufać. Gdyby tak nie było, wyszłabym. Ale wesoły uśmiech i ciepło w oczach małej osóbki były szczere. Położyłam się na kanapie w zacienionym pokoju, założyłam miękką opaskę na oczy i wsłuchałam się w głos, który mówił jak mam oddychać, jak rozluźniać ciało i powolutku ruszyłam w podróż...
Poznałam dwa moje wcielenia, o tym nie opowiem, bo to osobiste. Ale znalazłam miejsce między wcieleniami, miejsce, które chyba mogę nazwać Domem. 
Wiec posłuchaj Wszechświecie...
Kiedy wróciłam z trudnej wyprawy, z nowymi lekcjami, z nową wiedzą, zmęczona i oszołomiona, nikt nie wyszedł na moje spotkanie. Wszyscy wiedzieli, że nie chcę. Chciałam ciszy i spokoju, chciałam odosobnienia. Chciałam odpocząć. Poukładać to co przeżyłam, zrozumieć, pozwolić temu wniknąć we mnie łagodnie. 
Wokół, od innych Istot, czułam zrozumienie i całkowitą akceptację. Wszak one też odbywały podróże i wiedziały...
Mój Dom był piękny. Zielona dolina wypełniona światłem, choć nie ma tam słońca. Niebo jest fiołkowe, purpurowe, granatowe, ciemne jak nocą, ale widać gwiazdy, mgławice, kosmos. Widać głębię i ogrom Wszechświata. Jest tam jak w przepięknym, naturalnym parku. Mnóstwo drzew, gajów, strumyków i rzek. Ścieżek, ławeczek, fontann. Istoty spacerują, rozmawiają, pracują w tym przepięknym miejscu harmonijnie i spokojnie. Każdy wie, co ma robić, każdy wie po co tam jest. 
Istoty są różne, widzę tam ludzi, ale też i mnóstwo innych form życia. Kiedy prowadząca mnie kobieta pyta jakie są, mówię: wszyscy są tacy sami w środku, każdy wybiera formę, lecz rdzeń jest taki sam. Nie umiem inaczej wyjaśnić.
Ja jestem piękna. Wiotka, wysoka, mam niebieską, mglistą skórę. Przepiękną, opalizującą suknię i wielkie oczy. Ale oczy są jak to niebo, nie mają źrenic, ani tęczówek, są czarne i fiołkowe, lśnią w nich iskry światła, jak gwiazdy. Piękne i hipnotyzujące.
Po środku Parku stoi budynek, jakżeby inaczej, Biblioteki. 
Każdy ma swoją Walhallę, jak się okazało.
Biblioteka ma tylko przezroczysty, szklany dach wsparty na przepięknych kolumnach. Zamiast ścian są wielkie połacie miękkiego płótna, lekko poruszane wietrzykiem. Książki, o ile tak można je nazwać, są ułożone na regałach ustawionych na środku długiego pomieszczenia, które zdaje się nie mieć końca, choć z zewnątrz, Biblioteka wygląda na niewielką. Przy regałach stoją stoły, gdzie Istoty przeglądają swoje księgi, które im wybieram. 
Bo moim talentem i darem jest wiedza, która książka jest dla kogo. Kiedy Istota przychodzi, patrzę na książki i właściwa rozjaśnia się światłem. Wtedy wiem. Wyjmuję ją i podaję.
Każdy ma różne talenty, ja mam taki, jestem Bibliotekarzem.
Książki są jakby ze szkła. Przezroczyste, ale ciepłe i elastyczne. Są jakby trójwymiarowe i każda kartka opisuje zdarzenia życia, życia, które jest najlepsze dla danej Istoty. Tego życia, które najbardziej pomoże jej w ścieżce rozwoju jaką wybrała. I przed udaniem się do tego życia, Istoty uważnie czytają te księgi. Każda kartka opisująca wydarzenia nie jest płaska, jest też wielkowymiarowa. Każde zdarzenie ma ileś tam wariantów do wykorzystania, więc księgi są multiwątkowe.  
Trudno to przekazać naszym językiem, musiałam polegać tu na odczuciach. Wiele, wiele możliwości, wiele konsekwencji, wiele dróg wyborów. Wszystko dostępne. Wszystko możliwe, wszystko prowadzące do tego, co Istota założyła jako lekcję.
Odpoczywałam w Domu, pracowałam z radością, ale widziałam moją następną księgę, świeciła dla mnie cały czas, czekając, aż będę gotowa...

Wiec przybyłam Wszechświecie...

kadr z serialu Wikngowie



Ps. Okazuje się, że  zamówienia są realizowane. Pisałam o tym, że moja mama chciała suczkę. Otóż półtora miesiąca temu pojawiła się wyrzucona przez kogoś sunia. Na ulicy mojej mamy. I mama zdecydowała się przygarnąć.  Wprawdzie zamówienie było na starszą i spokojną, uległą i przytulankę. A Pusia jest młoda, energiczna, dominująca i nie ma czasu na pieszczotki za bardzo. 
Ale jest idealna. Taka jaka ma być i mama bardzo ją polubiła  :) 
Przedstawiam, oto Pusia :)



Pozdrawiam Wszechświecie, twoja podróżująca i fraktalna Prowincjonalna Bibliotekarka.

sobota, 21 marca 2020

Wszyscy umrzemy Wszechświecie.

Kadr z serialu Paragraf 22.

Wszyscy umrzemy.
I to jest dobra wiadomość.

Wczoraj wybraliśmy się z Mężem na zakupy do Lidla w pobliskim miasteczku. Wyjedliśmy już trochę, potrzebowaliśmy coś na kanapki i zieleniny. W Lidlu miły głos oznajmił, że musimy pobrać rękawiczki i nic gołą łapą nie brać. Dostosowaliśmy się. Czemu nie. Przedtem wypryskałam poręcz wózka płynem dezynfekcyjnym, zakupionym niedawno i chyba świeżym, bo miał naklejoną informację, że chroni przed koronawirusem.
Jak pięknie jednak popyt kreuje podaż.
Przyznam, jechałam w lekkim nerwie, ale spacer po sklepie, o dziwo, uspokoił mnie. Ludzi nie było dużo, na półkach wszystko było, nikt panicznie nie biegał, panie przy kasie żartowały.
Kupiłam sobie śliczne, różowe róże. Stają teraz w wazonie i cieszą oko.

Kiedyś nie kupiłabym ich, uważałabym to za okropność. Kupować martwe kwiaty, wyprodukowane tylko dla naszej próżności. Tyle ich marnuje się w sklepach, tyle potem trafia na śmietnik.
Kiedyś...

 Nie oglądam wiadomości, bo nie mam telewizora. Na portale z wiadomościami nie wchodzę. Nie śledzę statystyk, nie potrzebuję. Na FB widzę coś o wirusie na tablicach nielicznych znajomych, bo poczyściłam tę sferę już jakiś czas temu. Zrobiłam czystkę bezpardonową, tak by moja tablica była miła dla mnie. Bo ona jest MOJA.
I kupuję róże.

Jednak całkiem wylogować się nie mam zamiaru, choć taka chęć była. Ale jednak nie. Bo nie o to tu chodzi. Więc czasem zajrzę gdzieś tam, coś do mnie trafi, coś przeczytam na blogach. Różnorodność to podstawa.

I zorientowałam się, że wszyscy zapomnieliśmy.
Zapomnieliśmy, że jesteśmy tu na chwilę.
Wszyscy umrzemy.
Kadr z serialu Paragraf 22
Widzicie tego człowieka w przeszklonej kabinie? To Yossarian, zwany Yoyo.
Bohater książki Paragraf 22- Josepha Hellera. Mała i niepozorna książeczka.
Kadry są z serialu pod tym samym tytułem, który reżyserował George Clooney. Nieopatrznie po południu włączyliśmy sobie z Mężem jeden odcinek, tak na chybił trafił. I już nie odpuściliśmy. Obejrzeliśmy 6 odcinków pod rząd.
Nie ma przypadków.

Yoyo chce tylko przeżyć i wrócić do domu. Tylko tyle. Robi różne rzeczy w tym celu. Jest w stanie premanentnego przerażenia w większym, bądź mniejszym nasileniu, ale stałym.
Jedynie w szpitalu polowym znajduje chwile wytchnienia, więc kombinuje i symuluje, aby tylko tam pobyć.
Próbuje różnych podejść by wylatać loty i dostać zwolnienie do domu. Skutki tego są opłakane, czasem giną z tego powodu inni ludzie. O czym on wie, albo nie wie, ale i tak cel ma jeden: wrócić do domu. Po kolei giną jego przyjaciele, a on lata, zrzuca bomby i rozpaczliwie próbuje znaleźć sposób na wyrwanie się z piekła. A piekło jak to piekło, obłożone papierami, biurokracją i głupotą. Im mocniej Yossarian naciska, tym większe kopniaki dostaje.  Nie będę opowiadać, kto czytał książkę, wie. Kto nie czytał, niech obejrzy serial, Clooney wielkim reżyserem jest.

Mąż mi wyjaśnił, że bombowce latały w specjalnym szyku, nie mogły tego zmienić, bo musiały trafić w konkretny punkt. Z tego powodu były idealnym celem dla obrony przeciwlotniczej. Zwano je "latającymi trumnami", bo straty były ogromne.
Ale na dole, po zrzuceniu bomb również, więc latali i bombardowali, umierali, zastępowali ich inni i tak się kręciło...
Wszak wszyscy umrzemy.


Zamknęliśmy się w domach jak w szpitalu polowym.

Tak, tak wiem...znam wszystkie argumenty, szpitale nie z gumy, respiratorów brak, włochy, odpowiedzialność, kary pieniężne (!)...cała, wielka machina kawarantanny i strachu.
Na różne sposoby próbujemy sobie radzić, szukamy sposobu by przetrwać i wrócić do naszego normalnego życia. Czyż nie tak?
Czytam czasem wysoko moralne wypowiedzi, że nam się to należało, że to kara za trucie Matki Ziemi, za jedzenie mięsa, za nieczystość myśli, za pychę, pożądanie, bezmyślność (dopiszcie sobie coś, wszystko można tu wrzucić).
Dobrze wam tak!, grzmią różne "autorytety" duchowe. Teraz lekcja przyszła, teraz dostaniecie w kość, wyciągać łapy, będzie linijką bicie.
Nagrabiliście, teraz KONSEKWENCJE, KARMA WRACA.
Boli tyłek, dobrze, dusicie się, dobrze, boicie się, DOBRZE. Teraz się nauczycie!!!!
I to słyszę od ludzi, którzy grzmią o miłości, współczuciu, wybaczaniu.
Coś im się poplątało...

Oni też umrą :)

Kadr z serialu Paragraf 22
To jednak jest wyzwalające.
Śmierć jest wynikiem Życia. Zamyka pewien cykl. Kończy jedno doświadczenie. Zaczyna drugie. Gdziekolwiek się rozejrzę, wszędzie ten cykl trwa. W przyrodzie, kosmosie, w nas.
Umierają komórki i się rodzą.
Yossarian zrozumiał to na końcu. I ja to rozumiem od niedawna.
I wciąż się boję, ale już mniej :)
Każde doświadczenie jest cenne, każde. Bez tego nie ma rozwoju, nie ma życia, nie ma Podróży.
A po to tu jesteśmy. By podróżować.
Kiedy patrzę na ludzi na rollercoasterze, aż mam ciarki, ja tam nie wsiądę, ale oni mają z tego sporo radochy. Nawet jak wysiądą i zwymiotują.

Więc o co chodzi teraz?
Wybierajmy. Każdy może coś dla siebie znaleźć: strach, miłość, złość, czułość, zwątpienie, wiarę...
Fasolki wszystkich smaków.
Spróbujmy, bo wszyscy i tak, umrzemy.

Kadr z serialu Paragraf 22.

Ps. Czy ktoś pomyślał, że najlepszym papierkiem lakmusowym epidemii są panie sprzedawczynie w sklepach? W stałym, mocnym kontakcie z całą populacją. A nie chorują :) Czy to nie daje do myślenia?




Pozdrawiam Wszechświecie, twoja zdezynfekowana, ale nie wyjałowiona, Prowincjonalna Bibliotekarka.

sobota, 14 marca 2020

Miłość w czasach zarazy Wszechświecie

Urodziłam się.
Tak jak wszyscy.
Po dziewięciu miesiącach, w małej porodówce, w malutkim miasteczku. Lubię myśleć, że padły na mnie promienie słońca, poranne, sierpniowe. Że sala się rozświetliła. Później w tej sali miałam lekcje religii, bo porodówka stała koło plebanii. Pamiętam doskonale zapach tego miejsca, stare drzewo, smolna łuczyna, jakiś nieokreślony zapach drapiący w gardło. Mama opowiada, że byłam ładna. Nie czerwona jak inne noworodki, nie opuchnięta, ale biało-różowa, z szeroko otwartymi, wielkimi oczyma.  Tyle wiem.
Moja mama nie opowiada o tym co czuje, opowiada o tym co się działo.

Kiedy wróciła ze mną do domu, powoli zaczęła zauważać,  że nie rozwijam się jak inne dzieci. Leżę placuszkiem, nie próbuję się przewracać, podnosić główki. Byłam pierwsza, więc mama nie miała doświadczenia, ale wiedziała, że coś jest na rzeczy. Poszła ze mną do lekarza w miasteczku, ten obejrzawszy mnie, powiedział: to dziecko chyba nie przeżyje. Mogę sobie wyobrazić, co poczuła mama. Pojechałyśmy do szpitala w Białymstoku.
Kilka dni leżałyśmy tam razem i mnie badano, ale nic nie mówiono. Nikt nic nie robił. Aż przyjechał mój tata i przywiózł dolary, które wręczył cichutko lekarzowi. Następnego dnia pobrano od mojego taty krew i przetoczono mi ją. Nic więcej. Buteleczka krwi mnie wyleczyła.
Kiedy wróciłam do domu nadrobiłam wszelkie zaległości i byłam całkiem normalnym i żwawym niemowlakiem.
Okazało się, że urodziłam się z niedokrwistością, która po tej jednej transfuzji nigdy nie wróciła.

Ale myślę, że stan bezsiły został ze mną.  Za mało tlenu powodowało słabość fizyczną, niemożność ekspresji tak potrzebnej niemowlętom do kontaktu ze środowiskiem i mamą. Ciągle spałam, płacz męczył, ciało nie słuchało, mogę to sobie wyobrazić. Przeszłam przez to samo w czasie depresji.
Czy to wpłynęło na moje całe życie? Zdecydowanie TAK.

Rozgrzebując kilkadziesiąt lat później moją przeszłość, szukając korzeni mechanizmów moich zachowań, dotarłam do tej małej Ani, leżącej bezwładnie w łóżeczku. Bezsilnej.

Powoli zaczęło do mnie docierać, że stan bezsilności był nie tylko fizyczny. Niemożność ruchu spowodowała, że zrozumiałam, przyjęłam jak swoje, że jestem w tym świecie bezbronna i zależna od innych, bez własnej siły. Kiedy zaczęłam chodzić, mama mówiła, że byłam bardzo ostrożna. Długo to trwało. Bałam się upaść. Nie wierzyłam swemu ciału, że da radę. Nie wierzyłam sobie.
Z pewnością było sporo innych czynników wpływających na to przekonanie i utwardzających je na żelazobeton. Ale początek był w porodówce...


Dociera to do mnie teraz, po pięciu latach od decyzji, by sobie pomóc. By zrozumieć, czemu depresja, czemu choroba, czemu wszystko takie okropne i ciężkie. Pięć lat szukania, przeżywania od nowa starych zdarzeń, starych traum, wyciągania na światło ukrytych kawałków mnie. Pięć lat dociekania, co tak naprawdę mnie popchnęło na drogę autodestrukcji?
Odpowiedź dostałam już w grudniu, kiedy leżałam na kanapie nie mogąc się ruszyć, z rwą kulszową i zapaleniem zatok.

BEZSILNOŚĆ.

Absolutna i bezpardonowa. Brak jakiejkolwiek kontroli nad moim życiem. Całkowicie zbuntowane ciało. Ból i strach. Nic nie mogłam kontrolować, nic ogarnąć, nic załatwić. NIC ZROBIĆ.
Mogłam tylko leżeć, płakać i bać się. Co robiłam, aż do momentu, kiedy ból powoli odpuścił, zatoki się uspokoiły i okazało się, że w moim łóżku jest całkiem wygodnie jeśli tylko delikatnie, wsłuchana w ciało, się przesuwam. Mąż mi przyniósł laptopa z netflixem na fajnej podstawce. Poprosiłam o żelki i dostałam mnóstwo.


Herbata była na zawołanie. Dzielnie zniosłam trzy potwornie bolesne wizyty u rehabilitanta. Zaczęłam powoli sama ćwiczyć. Zaczęłam się ruszać. I to wszystko zrobiłam sama. Czasem płacząc, czasem jęcząc, czasem znów popadając w dołek i wychodząc z niego. Ale to ja zrobiłam.

JA. SAMODZIELNIE.

A stało się to, gdy pozwoliłam sobie na bezsilność, płacz, lęk. Gdy w tej bezsilności uwiłam sobie własne gniazdko z żelkami, netflixem, zgodą na opiekę, poddałam się. Całkiem się poddałam.


I mamy wirusa.
I wszystko co z nim związane.
Strach, panika, lęk przed śmiercią i nieznanym, i moja przyjaciółka, Bezsilność.
Witaj znów :)

Wchodząc do pustych sklepów czuję ten strach, ten przymus robienia czegoś, by się uchronić, by uciec, by zabezpieczyć siebie i bliskich. Rezonuje we mnie. Znam to.
Boję się tak samo jak inni. Kupiłam trochę najpotrzebniejszych rzeczy, tak, papier także ;)
I żyję.
Chodzę do zamkniętej biblioteki, nadrabiam papierki. Wychodzę na spacer z suczką i patrzę na gawrony, niebo i krokusy. Oglądam seriale, czytam książki, śmieję się z mężem z memów na FB, jem brzoskwinie z puszki, bo właśnie mam na nie ochotę.
W mojej bezsilności wiję znów własne gniazdko, wygodne, przytulne i ciepłe.
To moja Siła.

I pozwalam Wszechświatowi zaopiekować się mną i moimi ukochanymi, i całą naszą Planetą.
To też moja Siła.

I wiem, że wszystko będzie dobrze. Jakkolwiek będzie.
Alis...


Pozdrawiam z miłością Wszechświecie, twoja i silna, i słaba Prowincjonalna Bibliotekarka.