czwartek, 3 września 2020

Jabłka i mirabelki Wszechświecie



W sadzie mieszka jeszcze Lato. Przepływa między drzewami ostrym, kwaśnym zapachem  jabłek, które spadły z drzew i fermentując, brązowiejąc, pleśniejąc, dają życie całym miliardom innych Żyć. Istnień niewidocznych gołym okiem, lecz nierozerwalnie związanych z Ziemią, wplecionych mocno w siatkę Życia, mających w niej niezaprzeczalne, własne, najbardziej właściwe miejsce.
Brązowe, gnijące jabłko, jest siedliskiem Życia. 
Opadła mirabelka, nie przerobiona na kompot lub dżem, ma też swoje miejsce we Wszechświecie.
Jest przyjmowana, przetrawiana, przerabiana przez Istoty aż całkowicie zjednoczy się z Ziemią...
Dając Życie, w momencie gdy myślimy, że Życie się kończy...


Niedawno przeczytałam opowieść człowieka, który doszedł do ściany w swoim życiu, wydało mu się ono bezsensowne, szare i beznadziejne. Poszedł do jakiegoś guru i ten go zaprowadził na spotkanie z dziećmi chorymi na raka. Na jakieś zbieranie funduszy, czyli na dość wesołą imprezę. Ale ten człek był przerażony, patrzył na łyse łebki dzieci, na wenflony w rękach, na wychudzone, bądź obrzękłe postaćki i widział cierpienie, ból, strach, lęk...Dzieci bawiły się, brały udział w organizowanych konkursach, a on nie mógł się tam odnaleźć, choć starał się brać w tym udział.
Aż wreszcie jakaś dziewczynka zlitowała się, widząc i rozumiejąc jego własny strach oraz napięcie, i powiedziała mu:
- nie jest tak źle jak wygląda....

Wylądowałam w szpitalu. Zdarza się. Wylądowałam dobrowolnie, bo dolegliwość była bolesna. Pojechałam na Sor w sobotę z myślą, że najwyżej odeślą do domu, bo czort wie jak teraz te szpitale działają. W zależności od wielkości paranoi dyrektora i lekarzy zapewne. 
Oczywiście musiałam przymusowo wypełnić ankietę, że zgłaszam się z podejrzeniem covid. No cóż, daleko mi było do covid, zupełnie inne rejony, ale bez tego wejście do szpitala niemożliwe. Więc potwierdziłam nieprawdę.
Ciekawe, co?
Zmierzono mi temperaturę (strach pomyśleć, co byłoby gdybym miała, ale przezornie wzięłam ibuprofen na ból), zmierzono saturację: 98%. 
I dostałam się w ręce chirurga, który powiedział: bierzemy na oddział, zabieg będzie dziś. 
WOW! Nie broniłam się. Podziękowałam Wszechświatowi za dróżkę do zdrowia.
Choć się bałam ;) Ale moje motto brzmi ostatnio: boisz się? I tak rób!
Trzy dni poleżałam na chirurgii i muszę powiedzieć, że to bardzo rozwojowe. Choć uciążliwe i męczące. Ale prawdę wykrzyczała jedna z pielęgniarek w sali obok, wnerwiona marudzącym pacjentem:
- tu nie sanatorium, tu szpital!
Więc przyjęłam postawę: przetrwać jak najbardziej komfortowo, czyli obserwuj i odpoczywaj.
Ze mną na sali leżały trzy staruszki. Każda po osiemdziesiątce, każda z wielością chorób towarzyszących, każda z inną strategią przetrwania.
Pani Cicha, Pani Dzielna i Pani Jęcząca.

Nie jest łatwo przetrwać w szpitalu starszym osobom. Teraz nie ma odwiedzin. Rodzina nie przyjdzie, nie poprawi łóżka, nie odbierze pobrudzonej wymiotami piżamy, nie pomoże się umyć. A w szpitalu gdzie byłam, pielęgniarki tego nie robią. Mimo, że byłam w studium pielęgniarskim 30 lat temu, nie tego mnie uczono. Ale przecież wiem, że rzeczywistość skrzeczy, procedury swoje, ludzie swoje i czort wie o co chodzi. Tu nosimy maseczki i dezynfekujemy ręce, przecieramy wszystko alkoholem, a do łazienki w szpitalu strach wejść, bo wszędzie brudno, kupy, wydzieliny, smród. 
Moja siostra powiedziała, że to w celu utrzymania jednak równowagi wirusowo-bakteryjnej ;)
No i drewniaki na nogach pielęgniarek nocą ;)
I tak sobie leżałam w tym wszystkim, a ponieważ byłam jednak chodząca i najmłodsza w sali, pomagałam staruszkom, bo trudności obiektywne miały z poruszaniem. 
Pani Jęcząca mnie jednak denerwowała. Tu boli, tam boli, tu pampers grzeje, tu gorąco, tu za wysoko, tu za nisko. Tu podnieść oparcie, tu opuścić. Na wszelkie rady błyskała złym okiem i mówiła, że nie, wygodnie jej w poprzek łóżka, na zrolowanym prześcieradle. Nie opuszczamy zagłówka. A sweterka nie zdejmie, bo zaziębi się. Otwieranie okna też było nie bardzo możliwe, co mnie akurat trudno było znieść. I tak się toczyło...
Pani Dzielna radziła sobie sama aż za dobrze, bo jak lekarz zapytał czy boli, macając brzuch, odpowiedziała, że nie. Na co lekarz: ale pani się skrzywiła! No co Pani Dzielna: no trochę boli...
Lekarz o mało z siebie nie wyszedł wrzeszcząc na Panią Dzielną.
Pani Cicha mało się odzywała, cierpiała w milczeniu, połykając strach i złość na głodzenie przed badaniami, które później przekładano, na brak diagnozy, na uwięzienie pod kroplówkami, które nie koniecznie były zmieniane na bieżąco.
I tak płynęło życie szpitalne, omywane czasem zapachem niedostępnej dla pacjentów kawy, a czasem dymem papierosowym, z kącika przy windzie, gdzie panowie pacjenci popalali w ukryciu chyba razem z salowymi ;)
Pani Jęcząca jęczała coraz bardziej i miałam naprawdę dość. Aż rano kobiecina dostała wiadomość, że jedzie na usg. Ona nie za bardzo rozumiała co będą robić, ani chyba nie dotarło do niej moje tłumaczenie, że to nic strasznego. Bała się wszystkiego. Ale zwlokła się z łóżka i troszkę oporządziła. Zmieniła koszulkę i usiadła na łóżku czesząc króciutkie włosy...

Patrzyłam na nią, jak spokojnym ruchem podnosi grzebień, jak powoli, patrząc w okno, przeciąga go po włosach, jakby zamyślona.W tym ruchu był nagle odnaleziony spokój, zatrzymanie. Łagodny łuk pleców wychynął z pulchnej otoczki. Nagle zobaczyłam jak z tego zniszczonego, starego, otyłego ciała wyłania się jakby drugie, takie samo, ale z innymi liniami. Smukłe plecy, delikatny zarys bioder, prosta szyja wdzięcznie pochylona w kierunku grzebienia, młoda twarz. Zrobiła ruch jakby chciała odrzucić włosy na plecy, choć były krótkie przecież. Przez chwilę widziałam obie: młoda dziewczynę u progu życia i starszą, schorowaną, otyłą staruszkę. Obie zaklęte w tym ciele, obie współistniejące, obie żyjące.
Poczułam wzruszenie, zadziwienie i wdzięczność, że mogłam to zobaczyć.



Przestałam w jednej chwili się irytować. Bo zrozumiałam że, ona jest taka sama jak ja. Jak Pani Cicha, jak Pani Dzielna, jak lekarz, który do nas przychodzi, jak pielęgniarka tupiąca drewniakami na korytarzu, jak pan popalający koło windy. Jest taka sama jak wszystkie ciekawskie dzieci na świecie, jak wszystkie rozmarzone dziewczyny  na całym świecie, jak młodzi chłopcy buńczucznie wkraczający w młodość, jak wszyscy staruszkowie, żegnający czasem ze smutkiem, czasem z buntem, a czasem ze zgodą, to Życie.
Jestem taka jak ona, jednocześnie jestem dzieckiem, dziewczyną, kobietą i staruszką. Ze wszystkim co to niesie: radością, bólem, strachem, odwagą, wrażliwością i jej blokowaniem, gdy jest nie do uniesienia. 
Wszyscy jesteśmy tacy sami, na całej planecie. Nie ma lepszych, nie ma gorszych.

Wszyscy są WŁAŚCIWI.
Wszyscy są jak jabłka, jak mirabelki. 
Przechodzimy cykl, a potem zaczynamy nowy. 
Nic nie znika, wszystko JEST.
To jest to, co nazywam Miłością i w tym zawiera się Wszystko.
Trudne?

Ano trudne Wszechświecie, ale dziękuję...
Zdecydowanie NIE JEST TAK ŹLE, JAK WYGLĄDA.


Pozdrawiam Wszechświecie,Twoja rekonwalescentka, wdzięczna bardzo, Prowincjonalna Bibliotekarka

43 komentarze:

  1. Wszyscy jesteśmy potrzebni, wszystko jest po coś tylko nam nie jest dane wiedzieć dlaczego i po co. Czasami mamy przebłyski, widzenia, przeczucia ale są tak ulotne. I miłość i nienawiść, i radość i strach, i ból i zachwyt są właściwe. Czasem myślę, że jesteśmy jak mrówki w mrowisku, widzimy tylko to co wokół a poza mrowiskiem przecież są inne lasy, łąki, oceany ...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano tak, poza mrowiskiem jest cały Kosmos ;)
      Wszyscy jesteśmy zbudowani z tego samego co gwiazdy. I tym samym zasilani. Kiedy tak pomyślę, tyle mamy możliwości Pellegrino ;)
      Jest dobrze.

      Usuń
  2. Znaczy zoperowali Cię? To dobrze,osobiście wierzę w dobrych chirurgów, choć partaczy wśród nich też nie brak. Leżałam tu 10 dni na oddziale geriatryczno-rehabilitacyjnym. Pokój trzy osobowy, byłyśmy we dwie.. Własna łazienka.Nie daj Boże zadzwonić po cokolwiek, bo zaraz 3 przylatywały i było mi głupio. I nie mogły się nadziwić, że w niczym mi nie muszą pomagać. Pani, z którą leżałam (85 wiosenek), też Polka, była super-nie narzekała na nic i była naprawdę bardzo "przytomna". Obie mogłyśmy chodzić tylko do łazienki (ze 3m od łóżka miała Ona, ja 5m)
    Pościel zmieniały pielęgniarki, jeśli była taka potrzeba to i 2 razy na dobę. Po prostu widziały i wiedziały. Inna szkoła chyba.
    Pomagały w razie potrzeby w myciu itp. I choć wiedziały, że mogę to robić sama, codziennie padało pytanie- czy pomóc pani w łazience?
    Panie "kuchenkowe" nie tylko roznosiły posiłki, dopytywały się dlaczego się czegoś nie zjadło, dbały też o to byśmy wypijały 2 l wody dziennie. A to wszystko w ramach zwykłej, państwowej Kasy Chorych. Pojęcie "salowej" nie istniało, była firma sprzątająca i sprzątała nie o 5 rano jak w polskim szpitalu. I żadna osoba nie chodziła w drewniakach. A na badania typu Rtg itp.to nie woziły pielęgniarki z oddziału, ale specjalne osoby, które miały rozpiskę kogo, w jakiej kolejności zawieźć i potem odwieźć na oddział.
    I całe 10 dni oczy mi wychodziły z orbit z zadziwienia,(szpital był ogromny, 6 pięter, 3 skrzydła)bo wciąż miałam w pamięci polskie szpitale, których kilka w stolicy zaliczyłam.
    Anuś, nic się nie kończy, tylko zmienia postać, my tu wrócimy, choć nasze "ciało stałe" ulegnie unicestwieniu.
    Serdeczności;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bosze Ania, o jakim ty świecie opowiadasz? To na tej planecie jest? Polskie szpitale to obóz przetrwania, przynajmniej te w których ja byłam. Jeszcze dużo przed nami, a teraz nas cofnęło do głębokiego PRL, więc raczej słabo to widzę. Jednak żeby oddać sprawiedliwość, anestezjolog był miły i na operacyjnej też było fajnie. Choć spałam przez 3/4 czasu. Więc są plusy dodatnie. Zoperowali i wsio dobrze.
      Ja już wiem, z żelazną pewnością, że zmieniamy postać i świadomość po odejściu stąd. Ale mam też przekonanie, że Ziemia już mi się przejadła. Ja chcę Dalej i GdzieIndziej ;)

      Usuń
    2. Cały czas się czułam jakbym była na innej planecie,nawet miałam dietę bezglutenową!
      Ostatni raz w Polsce byłam w szpitalu dla VIPów,gdzie mi usuwali pęcherzyk żółciowy laparoskopowo. Wycięli we wtorek
      rano, do domu wróciłam w piątek rano -sala 6 łóżek ale z własną łazienką, genialna była pielęgniarka "opatrunkowa", naprawdę- mistrzostwo świata w tej dziedzinie. Prawie umarłam z głodu, bo ostatni posiłek jadłam w poniedziałek rano, w domu.
      A ja tu należę do najbiedniejszej Kasy Chorych, tej dla bezrobotnych i uchodźców.
      Tu jest po prostu przemyślana organizacja a nie wieczna improwizacja. I niczego po znajomości nie załatwisz.Dziwny kraj;))))

      Usuń
  3. Osobiście nie przepadam za staruszkami. Są to najczęściej (te znane mi) osoby pełne roszeń i pretensji. Zapewne są "właściwi", ale i "właściwe" są ich dzieci i wnuki.
    Pozdrawiam i życzę powrotu do zdrowia:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz Blinku ja zawsze zadziwiona jestem kto, co zauważa w moich postach. Mnie się zdaje, że to i tamto jest ważne, a potem widzę, że każdy coś innego dla siebie wyciąga. To jest naprawdę fajne ;)
      Staruszki jak staruszki. Ich dzieci i wnuki też. Wszystko jest takie jak trzeba, każdy się uczy, każdy kończy szkołę, dostaje świadectwo i pędzi dalej ;) Zdrowie jest, dziękuję ;)

      Usuń
  4. przeczytałam, ale to nie mój dzień

    zdrowia :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdrowie jest, dziękuję. Wcale nie musisz pisać nic mądrego, możesz napisać głupio i wesoło ;)

      Usuń
  5. Na podstawie tego, co piszesz widać, że chyba jednak nie jest tak dobrze, a poza tym, ile można się pocieszać?
    Całe życie byłam raczej Cicha i nigdy nie stawałam w poprzek, ale życie nauczyło mnie, że MUSZĘ się czasem postawić i niestety nie potrafię chyba kochać wszystkich, choć nie odmawiam im żadnych praw, ale niektórych unikam i nauczyłam się bronic swego.
    Mam nadzieję, że Twoje zdrowie w porządku i w ogóle:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Życie nauczyło cię stawania po swojej stronie i bronienia siebie. I to jest bardzo dobrze, objaw miłości własnej. To baza najważniejsza. Miłość to wszystko: zrozumienie, że my wszyscy tacy sami, oraz, że ja jestem warta miłości tak samo jak wszyscy. I zaczynamy od siebie :) Reszta przychodzi z czasem. Nie musisz kochać wszystkich, ważne, by rozumieć, że wszyscy przechodzą przez to samo. My myślimy, ze miłość to pomoc innym, współodczuwanie, bycie cichym, pokornym , ciut nie aniołem...Tak Jotko, tak też. Ale czasem miłość to postawienie granic, nie pomaganie, zaufanie, że człowiek poradzi sobie z problemami sam, odsuniecie się i pozostawienie w spokoju. Sam wygenerował, sam niech naprawia. Czyż nie tak najlepiej uczyć się? Jako nauczycielka rozumiesz to...I to jest też miłość. A czasem miłość to złość i ostry kopniak, też fragment lekcji. Tylko zrozumienie, że my wszyscy tacy sami, pomaga nie wkręcać się w nienawiść, bo jak nienawidzić kogoś, kto jest taki jak my? Tylko wtedy, gdy nienawidzimy siebie, to robimy...

      Usuń
    2. A zdrowie i w ogóle jest już. Zabieg pomógł natychmiastowo :)

      Usuń
    3. Miłość, wyrozumiałość, asertywność, złość - wszystko to lepsze, niż obojętność...

      Usuń
  6. kilka lat temu tak z marszu wylądowałam na chirurgii w wielkanocny poniedziałek... po badaniach następnego dnia lekarz powiedział, że może mi zrobić zabieg na kamienie w woreczku następnego dnia- tak z marszu, bo nie planowanych zabiegów na jutro. Próbowałam się wykręcic. Ale po zdaniu: Pani TUUU wróci... zgodziłam się. Okazało się, że nie miał planowanych zabiegów bo były w tym dniu imieniny 2 lekarzy i zrana jeszcze mógł mnie wrzucić. Potem też dziękowałam, że tak znienacka się wbiłam, byłam bardzo zadowolona :D ott wspomnienia... :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No popatrz i ja zadowolona jestem. Szast, prast i po krzyku. Uważam, że miałam szczęście. Bo widziałam jak to się odbywało potem u innych, przekładania, odwoływania badań. A ja tak z marszu ;)
      I przeszło do wspomnień i u mnie ;)

      Usuń
    2. tyle jabłek prosto z drzewa... u mnie w sferze marzeń... nie mamy dobrej jabłonki, dobrego fajnego drzewa, smacznego jabłka. Ocet jabłkowy dziś zrovbię. :D

      Usuń
  7. Niesamowite, ze mimo swojego cierpienia potrafisz dostrzec piekno dookola, to niedostrzegalne, dla innych nieistniejace.
    Pieknie opisalas te staruszki i to doswiadczenie, ze zobaczylas dwie osoby uwiezione w jednym ciele... i tak mi dobrze na duszy wiedzac, ze nie jestem sama, ktora takie rzeczy widzi tylko nie ma komu o tym opowiedziec...

    Duuuzo zdrowka Aniu!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, ja myślę, że nas więcej jest. Ja nawet myślę, że wszyscy tak potrafią. Tak jak widzieć aurę, czuć energię. Przecież nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, że cały czas podróżujemy w czasie, do przodu, do tylu, na boki. Każdy robi to co dzień.
      Zaczęłam pisać bloga, bo nie miałam z kim pogadać. A ponieważ Wszechświat realizuje zamówienia i zaczęłam z nim rozmawiać, teraz mam osoby z którymi rozmawiam o dziwach ;)
      Więc zacznij się dzielić, reszta przyjdzie sama.

      Usuń
  8. Witaj już wrześniowo Aniu
    Szpital... Nie powiem ile dni czekałam ze złamaną ręką na przyjęcie do szpitala.
    Pozdrawiam nadzieją na spokojny, ciepły koniec lata

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taaa, służba zdrowia w Polsce. Dużo by mówić o ich procedurach. Szczęściem już to też tylko wspomnienia z tą ręką...

      Usuń
  9. Dobrze, że juz dobrze :) We mnie również głęboka pewność, że odejscie mirabelki to tylko zmiana stanu, ściskam!
    Przypomniał mi się film "Atlas chmur"...
    Mig

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć ;) Już dobrze. Atlas Chmur mówisz...dawno temu oglądałam. Wszystko łączy się ze wszystkim i w dodatku nie po kolei ;)

      Usuń
  10. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  11. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  12. Miłość to tylko inna nazwa seksu. To cytat z "Łowcy androidów" i ja się z tym zgadzam całkowicie. To słowo wymyślone przez poetów, przejęte przez religię i tak trwa od wieków, a dzisiaj już nikt nie wie, co ono oznacza. To wyświechtana kalka.
    Akceptacja - to pojęcie lubię. Trzeba zaakceptować świat i ludzi takimi jakimi są i wtedy zastanowić się, gdzie jest nasze miejsce.
    Ja myślę, że jesteśmy wszyscy podobni, nie tacy sami, ale podobni.
    A co do szpitali, to córka złamała rękę 3 tygodnie temu. Syn z kolegą zawieźli ją na SOR. W dobie covida19 nikt nie mógł z nią wejść (ma 19 lat) za chwilę zadzwoniła lekko przerażona, że ma czekać do 10 godzin. Ale w końcu trwało to wszystko 6 godzin. Natomiast na pierwszej kontroli ortopeda nawet nie spojrzał na zdjęcie.
    Stare przysłowie wciąż aktualne: trzeba mieć końskie zdrowie, żeby chorować.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja uważam język za żywą tkankę. Coś co się rozwija, ewoluuje. Słowa są nośnikiem energii, inaczej znaczeń jakie im nadajemy. O ileż łatwiej byłoby bez tych wszystkich języków, dialektów i gwar. Szybciej byśmy się porozumiewali, łatwiej rozumieli, że wszyscy jesteśmy tacy sami. Bo na bazie uczuć, każdy jest taki sam. Każdy CZUJE. Dlatego zawsze piszę, że jesteśmy tacy sami, nawet psychopaci, oni też mają uczucia, tylko schowane. To jak sobie z czuciem radzimy, to już sprawa indywidualna. Ale rdzeń każdego człeka, jest taki sam.
      Ktoś, kto postanowił pomieszać języki ludziom mieszkającym w Babel, wiedział co robi ;) I nie chodziło o dobro nasze chyba ;)
      Akceptacja, pasuje. Każdy ma inną definicję miłości i one wszystkie zawierają się w tej NAJwiększej definicji.
      Współczuję córce, jednak rzeczywistość skrzeczy. Byłam dziś na kontroli w szpitalu, no jest trudno. Wiesz, 4 miliony Niemców wyszło na ulice i protestowało przeciwko durnym obostrzeniom, premier Norwegii przeprosiła za panikarstwo, a my? My jak grzeczne owce...ech.

      Usuń
  13. Język, zgoda, wciąż się zmienia.
    Stare słowa umierają bądź zmieniają znaczenie, a powstają nowe. Niektóre absolutnie potworne.
    Mhmm - więc każdy czuje? Myślę, że wiem o co ci chodzi, ale nie wiem czy się zgadzam. Albo znowu mam problem z akceptacją. To jest bardzo trudne, kochać jest łatwo (bo to nic nie znaczy) ale akceptować to prawdziwe wyzwanie, w każdym razie dla mnie.
    A ja siedziałam sobie dziś u stóp Mickiewicza na krakowskim rynku i zastanawiałam się czy koniec marzeń to dobrze czy źle? Skończyły się i nic już mnie nie czeka? Czy skończyły się i nareszcie jestem wolna? Przepraszam za te filozoficzne łamigłówki, ale tak mnie natknęło w tym właśnie miejscu, w którym ostatnio siedziałam jakieś 40 lat temu.
    Ło matko bosko - ludzie tyle nie żyją.
    Pozdrawiam z pięknego miasta Kraków. ☺

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz ja czasem wolałam myśleć, że ktoś nie czuje tak jak ja, wtedy łatwiej mi było obwinić go o coś, złościć się na niego itd. Bo przecież ja taka wrażliwa, a ten debil gruboskórny ;) Robiłam, to wiem. Każdy ma swoje lekcje do przerobienia, nawet jak myśli, że nie ma. Tu też jesteśmy tacy sami.
      Jaki koniec marzeń? jedne się kończą, drugie zaczynają. Nawet jak myślisz, że nic cię już nie czeka, może właśnie w tym myśleniu jest już nasionko zmiany i następnego marzenia. Jak się czujesz gdy to myślisz? Smutno ci, przeraża cię, czy zadowolona? Tam się sporo ukrywa, zbadaj teren :) Jeśli ci smutno, to czemu? Jeśli cię przeraża, czemu? A jeśli ci dobrze, to w tym zostań ;) Jedno jest pewne: ciągła zmiana. Chwile spokoju są cenne, ale nudzą po pewnym czasie. I tak się kręci świat.
      I ja pozdrawiam z Podlasia ;)

      Usuń
  14. I znowu mnie, Anno, zainspirowałaś. I znowu korespondujesz ze mną duchowo.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  15. Ciesze się, że szybko i po problemie. Zdrowia jak najwięcej:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

      Usuń
  16. Pięknie napisałaś o tych jabłkach i mirabelkach, a potem o uczestnikach szpitalnej gry - potrafisz to robić:) Wszyscy jesteśmy Jednością:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale jednocześnie jesteśmy indywidualni i to jest piękne ;)

      Usuń
  17. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  18. Ale niestety, połączenia z niektórymi są bardzo bolesne...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tylko dlatego, że za tym kryje się jakaś lekcja dla nas. Coś w nas aż krzyczy o bycie zauważonym. A my uparcie nie chcemy widzieć. Generalnie to w większości działa tak, że to, czego nie znosimy u innych, sami skrzętnie ukrywamy przed sobą samym, że to posiadamy ;) Stąd ból i opór, dysonans poznawczy to jest ;)
      Mamy sporo narzędzi: zobaczyć, zaakceptować, odejść, nie widzieć, walczyć, wypierać, projektować na innych...jak komu pasuje :)

      Usuń
  19. Nigdy jako istota świadoma nie byłam w szpitalu dłużej niż na jednym badaniu tomografem, czyli zajęło mi to jakieś dwie godziny. Ogólnie to nie cierpię szpitali i źle się w nich czuję. wierzę, że lekarze dobrze zrobili swoją robotę u ciebie i nie będziesz musiała tam wracać. Bardzo mądrze i ładnie napisałaś o tych kolejach losu.

    OdpowiedzUsuń
  20. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  21. Witam, wiadomość półautomatyczna, choć za sterami człowiek - może wrzucisz coś spod swojego pióra na portal dla twórców:

    https://t3kstura.eu/

    Zapraszamy :) Ciekawie piszesz :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuje za zaproszenie i komplement:) Byłam u was, ale nie jestem dobra w pisaniu na czas, ani w ograniczaniu się do ilości słów. A już głosowania...nie moja bajka. Ale miło, że zajrzałaś/zajrzałeś ;)

      Usuń