Jo Grundy, cudne te prace bardzo |
No cóż, mąż na emeryturze. Już 4 tygodnie.
Jeju...
Wiosna zagląda do okien, za chwilę czeremcha zakwitnie. Jak zakwitnie, przestanę sypać ziarenka do karmnika i ptaszki przejdą na swoje utrzymanie. Mam nadzieję, że gile i reszta bandy wrócą jesienią. Już teraz jest mniej żarłoków, ale jeszcze przylatują, póki jest jedzonko, po co się wysilać :)
Odbyłam pogrzeb niechętnie, zmarła sąsiadka mojej mamy. Mama nie kolegowała się z nią wcale, ale tak trzeba, bo co ludzie powiedzą. No to podstawiliśmy się z samochodem, transport potrzebny.
Jak zwykle na pogrzebach najweselszą osobą jest leżący w trumnie zmarły, reszta zgromadzonych no cóż...
A ksiądz wylewał ogólną frustrację, że nie chodzą, nie praktykują, a to obowiązek i do nieba prosta droga. Zmarła akurat chodziła, to dobrze.
Odbyłam przedwiosenne obniżenie nastroju bez strat wielkich. Cóż, jak co roku. Pogodziłam się z tą regularnością. Widocznie po coś jest.
Najgorzej z tą emeryturą mężowską.
Zaskoczył mnie problem.
Od jesieni, tak powoli ogarnialiśmy, że to już, mąż staje się wolnym człowiekiem od lutego.
Styczeń i luty męczące były, bo zanim małżonek ogarnął wszystko, nauczył zastępcę, zdał inne obowiązki, wyciągnął korzonki, sporo było stresu i napięcia jednak. Bo on jest człek-orkiestra, odpowiedzialny i zdolny, dużo ogrania.
Potem jednak wydzwaniali z pracy, pytali, prosili o przyjazd i mełło się jeszcze czas jakiś. Ale się uspokoiło, mąż osiadł w domu jako człek prawdziwie wolny.
I fajnie- pomyślałam.
Przedwcześnie.
Gdzieś mi zaginął masażer taki fajny. Nie korzystałam często, leżał sobie cichutko na stole nieużywanym i nagle znikł. Może gdzieś przełożyłam? Przeszukałam kilka miejsc, nie ma.
Zapomniałam. Potem garnki w kuchni jakoś pozmieniały miejsce, zniknęły gromadzone słoiczki. Padła sugestia by halogen do pieczenia gdzieś schować, bo taki duży stoi na widoku. Dziwne prośby o wstawienie prania przed wyjściem do pracy, co mnie całkiem skołowało, bo pranie nigdy męża nie interesowało, chyba, że białe koszule były potrzebne.
Wczoraj zniknął stół...
No znalazł się, rozebrany i poklejony, z diagnozą, że kiwał się. No kiwał się od 10 lat.
Drobne rzeczy. Tak będzie lepiej, ustawniej, bardziej ergonomicznie.
Nie powiem, miło jest mieć pozmywane w kuchni, odkurzony dom, pomyte okna, wywieszone pranie, ale coś zaczęło zgrzytać.
Uświadomiłam sobie, że tak skupiłam się na mężu i jego procesie emerytalnym, że wcale nie zastanowiłam się, jak wpłynie to na mnie.
I dałam się zaskoczyć :)
Choć właściwie przewidywalne to było. Mąż Bzikowy jest perfekcjonistą, układaczem i zbieraczem.
Ja uwielbiam małe, kolorowe notesy, z czystymi kartkami, gotowe do zapisania. Mam ich dużo za dużo.
A mąż nie może przejść spokojnie koło pudełek, skrzyneczek, organizerów itp.
Uważa, że wszystko ma swoje miejsce. Ma być ułożone, schowane, zorganizowane.
No cóż, często o to ułożenie, schowanie i zorganizowanie się kłóciliśmy.
Nie tak, nie tu i czemu wogóle...
Tylko, że była praca, gdzie mógł sobie wszystko ułożyć po swojemu.
A teraz pracy nie ma.
Jest dom.
A w domu ja. Ćwicząca luz, bałaganiarstwo, szukająca komfortu, spokoju i wolności od głupich, programów sprzątających. Łącznie z tym, żem beznadziejna, bo nieprzydatna, leniwa i niezdyscyplinowana. Ten akurat widzę, bo on często czkawką się odbija. Wraca jak bumerang.
O ile bumerangi wracają naprawdę.
Potrzebuję tych wieczorów tylko dla siebie, tych dni, kiedy mogę cały dzień łazić w piżamie, zjeść makaron z jajkiem a jak mi kapnie na piżamkę, to wytrzeć tylko i łazić z plamą, zdjąć spodnie razem z majtkami i skarpetkami i zostawić je na ziemi, pozmywać następnego dnia rano, pójść spać bez prysznica i nie myć zębów, wstać rano z wariacką fryzurą i nic sobie z tego nie robić. Rozmemłać się, popłakać, utulić się, głośno powiedzieć co mnie boli, pokląć, potańczyć, czasem znów popłakać. Różne rzeczy, naprawdę różne, wariackie rzeczy, które powoli odkrywałam, uczyłam się ich, uczyłam się z nich cieszyć.
Mój czas, moje miejsce w naszym domu...
I ta cisza, spokojna, przytulna, tylko moja.
Brak na to miejsca.
Znikło.
Mąż nie znosi słowa: jakoś.
Kojarzy mu się z bylejakością, niedoróbką, lenistwem.
- To świadczy o słabym logistycznym przygotowaniu przedsięwzięcia- grzmi często!
Kontrola podstawą zaufania.
No cóż, ja bardzo lubię słowo: jakoś.
JAKOŚ to cały Wszechświat i jeszcze więcej.
Więc jakoś popłynę z tematem, jakoś tak giętko i elastycznie, albo twardo i mocno, albo trochę tak a trochę tak, albo jeszcze inaczej, zadbam o swoje potrzeby i znajdę kątek dla tej mnie, która potrzebuje wolności, bylejakości, lenistwa i braku higieny ;)
Może nawet nie będzie to trudne, tak może być...
Dojdziemy tam, gdzie mamy dojść, jakoś.
I to jest najlepsza, wielkanocna wiadomość :)
PS. W sumie ja tu w pracy sobie siedzę, nikogo nie ma, piszę posta, popijam kawkę, oglądam nowe książki a Bzikowy w domku zasuwa, no to są plusy dodatnie jakieś :)