Obserwatorzy

piątek, 29 marca 2024

Jakoś będzie Wszechświecie

 

Jo Grundy, cudne te prace bardzo


No cóż, mąż na emeryturze. Już 4 tygodnie.
Jeju...

Wiosna zagląda do okien, za chwilę czeremcha zakwitnie. Jak zakwitnie, przestanę sypać ziarenka do karmnika i ptaszki przejdą na swoje utrzymanie. Mam nadzieję, że gile i reszta bandy wrócą jesienią. Już teraz jest mniej żarłoków, ale jeszcze przylatują, póki jest jedzonko, po co się wysilać :)

Odbyłam pogrzeb niechętnie, zmarła sąsiadka mojej mamy. Mama nie kolegowała się z nią wcale, ale tak trzeba, bo co ludzie powiedzą. No to podstawiliśmy się z samochodem, transport potrzebny. 
Jak zwykle na pogrzebach najweselszą osobą jest leżący w trumnie zmarły, reszta zgromadzonych no cóż...
A ksiądz wylewał ogólną frustrację, że nie chodzą, nie praktykują, a to obowiązek i do nieba prosta droga. Zmarła akurat chodziła, to dobrze.

Odbyłam przedwiosenne obniżenie nastroju bez strat wielkich. Cóż, jak co roku. Pogodziłam się z tą regularnością. Widocznie po coś jest.


Najgorzej z tą emeryturą mężowską.
Zaskoczył mnie problem. 

Od jesieni, tak powoli ogarnialiśmy, że to już, mąż staje się wolnym człowiekiem od lutego.
Styczeń i luty męczące były, bo zanim małżonek ogarnął wszystko, nauczył zastępcę, zdał inne obowiązki, wyciągnął korzonki, sporo było stresu i napięcia jednak. Bo on jest człek-orkiestra, odpowiedzialny i zdolny, dużo ogrania.
Potem jednak wydzwaniali z pracy, pytali, prosili o przyjazd i mełło się jeszcze czas jakiś. Ale się uspokoiło, mąż osiadł w domu jako człek prawdziwie wolny.

I fajnie- pomyślałam. 

Przedwcześnie.
 
Gdzieś mi zaginął masażer taki fajny. Nie korzystałam często, leżał sobie cichutko na stole nieużywanym i nagle znikł. Może gdzieś przełożyłam? Przeszukałam kilka miejsc, nie ma. 
Zapomniałam. Potem garnki w kuchni jakoś pozmieniały miejsce, zniknęły gromadzone słoiczki. Padła sugestia by halogen do pieczenia gdzieś schować, bo taki duży stoi na widoku. Dziwne prośby o wstawienie prania przed wyjściem do pracy, co mnie całkiem skołowało, bo pranie nigdy męża nie interesowało, chyba, że białe koszule były potrzebne.
Wczoraj zniknął stół...
No znalazł się, rozebrany i poklejony, z diagnozą, że kiwał się. No kiwał się od 10 lat.
Drobne rzeczy. Tak będzie lepiej, ustawniej, bardziej ergonomicznie. 

Nie powiem, miło jest mieć pozmywane w kuchni, odkurzony dom, pomyte okna, wywieszone pranie, ale coś zaczęło zgrzytać. 


Uświadomiłam sobie, że tak skupiłam się na mężu i jego procesie emerytalnym, że wcale nie zastanowiłam się, jak wpłynie to na mnie.
I dałam się zaskoczyć :)
Choć właściwie przewidywalne to było. Mąż Bzikowy jest perfekcjonistą, układaczem i zbieraczem. 
Ja uwielbiam małe, kolorowe notesy, z czystymi kartkami, gotowe do zapisania. Mam ich dużo za dużo.
A mąż nie może przejść spokojnie koło pudełek, skrzyneczek, organizerów itp. 
Uważa, że wszystko ma swoje miejsce. Ma być ułożone, schowane, zorganizowane.

No cóż, często o to ułożenie, schowanie i zorganizowanie się kłóciliśmy. 
Nie tak, nie tu i czemu wogóle...
Tylko, że była praca, gdzie mógł sobie wszystko ułożyć po swojemu.
A teraz pracy nie ma.
Jest dom.

A w domu ja. Ćwicząca luz, bałaganiarstwo, szukająca komfortu, spokoju i wolności od głupich, programów sprzątających. Łącznie z tym, żem beznadziejna, bo nieprzydatna, leniwa i niezdyscyplinowana. Ten akurat widzę, bo on często czkawką się odbija. Wraca jak bumerang.
O ile bumerangi wracają naprawdę.



Do tej pory przez prawie 25 lat, miałam wolne dni i noce. Mężowska strażacka praca mi to dawała. Służba trwa dobę, czyli miałam dla siebie dużo wolnego. Kiedyś na to narzekałam, ale dość szybko zorientowałam się, że mi to jednak pasuje.
Potrzebuję tych wieczorów tylko dla siebie, tych dni, kiedy mogę cały dzień łazić w piżamie, zjeść makaron z jajkiem a jak mi kapnie na piżamkę, to wytrzeć tylko i łazić z plamą, zdjąć spodnie razem z majtkami i skarpetkami i zostawić je na ziemi, pozmywać następnego dnia rano, pójść spać bez prysznica i nie myć zębów, wstać rano z wariacką fryzurą i nic sobie z tego nie robić. Rozmemłać się, popłakać, utulić się, głośno powiedzieć co mnie boli, pokląć, potańczyć, czasem znów popłakać. Różne rzeczy, naprawdę różne, wariackie rzeczy, które powoli odkrywałam, uczyłam się ich, uczyłam się z nich cieszyć. 
Mój czas, moje miejsce w naszym domu...
I ta cisza, spokojna, przytulna, tylko moja.
Brak na to miejsca. 
Znikło.




Mąż nie znosi słowa: jakoś.
Kojarzy mu się z bylejakością, niedoróbką, lenistwem. 
- To świadczy o słabym logistycznym przygotowaniu przedsięwzięcia- grzmi często!
Kontrola podstawą zaufania.

No cóż, ja bardzo lubię słowo: jakoś.
Ono oddaje całą niedorzeczność tego świata, ogarnia wszelkie możliwości, nie zamyka a wręcz uwalnia potencjały. Do celu można dojść wieloma, nawet absurdalnymi drogami. Nawet takimi o których nie wiemy, że istnieją. A nawet takimi, które faktycznie nie istniały dopiero my je stworzyliśmy.
JAKOŚ to cały Wszechświat i jeszcze więcej.

Więc jakoś popłynę z tematem, jakoś tak giętko i elastycznie, albo twardo i mocno, albo trochę tak a trochę tak, albo jeszcze inaczej, zadbam o swoje potrzeby i znajdę kątek dla tej mnie, która potrzebuje wolności, bylejakości, lenistwa i braku higieny ;)
Może nawet nie będzie to trudne, tak może być...



Więc drogi czytający mnie Wszechświecie, wszystko będzie JAKOŚ.
Dojdziemy tam, gdzie mamy dojść, jakoś. 
I to jest najlepsza, wielkanocna wiadomość :)


PS. W sumie ja tu w pracy sobie siedzę, nikogo nie ma, piszę posta, popijam kawkę, oglądam nowe książki a Bzikowy w domku zasuwa, no to są plusy dodatnie jakieś :)



Pozdrawiam Wszechświecie, twoja jakoś dziwnie spokojna o wszystko, co zapewne jest przejściowe jakoś, Prowincjonalna Bibliotekarka ;)


niedziela, 10 marca 2024

Obiekt troski Wszechświecie

 
Steve Hanks

Sprzątaczka nasza przyniosła informację:
Stał sobie burmistrz przed wielkim oknem w regionalnym sklepie i spoglądał przez nie na Projekt, na wszystkie plansze/durnostojki, na gołe połacie błota z rzadko posadzonym barwinkiem, na drzewa, które ostały się po wielkiej wycince, na ścieżki posypane jakimś żwirem, który wygląda jak gips, na generalnie bezsens cały ten...
I powiedział do naszej sprzątaczki: ładnie, prawda?
Boszesztymój...
Ja i on żyjemy w innych światach.



Życie wokół staje się wiosenniejsze. Czeremcha już za chwilę ma zamiar wypuścić listki. Nabrzmiałe, zielone pączki niecierpliwie powstrzymują się jeszcze, bo mróz, ale tylko patrzeć, będzie świetliście zielono.

Ptaki nadal dokarmiam, bo przylatują.  Mazurki, czyżyki, wróble, sikorki, jery, no i oczywiście gile.
Gawrony już od stycznia działają. Przyjechała straż pożarna i strąciła im gniazda dwa tygodnie temu. 
Odbudowały w tydzień. Głupców nie brakuje...

A ja? Ja się rehabilituję, chodzę do pracy, kupuję książki, opracowuję i płynę. 
Mąż robi imprezę pożegnalną w robocie. Emerytura. To będą ciężkie dwa dni, bo impreza w sobotę i niedzielę, żeby wszystkie zmiany mogły przyjść. Alkazelcer kupiony, będzie dobrze.
Ostatnie 2-3 miesiące były trudne. Takie pod znakiem mężowskiego odchodzenia na emeryturę, porządkowania, trudnych emocji, godzenia się, złości, dezorientacji i wszystkiego, co z takimi rzeczami się wiąże.

Steve Hanks

I tak zastanawiam się...
Pośliznęłam się, to już wiesz Wszechświecie. Mocno się pośliznęłam, aż pękła kość ramieniowa.
Choć bolało jak cholera i aż gwiazdki zobaczyłam, poleżałam, wstałam i polazłam do pracy.
Tak sobie układałam w głowie: będzie dobrze, obiłam się, ale przejdzie, nie będzie źle. SynNumerDwa miał druty w barku po upadku, widziałam jego zdjęcia rentgenowskie i przerażało mnie to, więc tę myśl odsuwałam. Nic mi nie będzie, tylko się obiłam.
W pracy jednak nie dało się nic robić, poddałam się po godzinie i poszłam do domu. W domu położyłam się, owinęłam kocem i spałam dwie godziny. Obudziłam się spokojniejsza. Ale gdy się poruszałam, okazało się, że wcale nie jest lepiej.
I tak zawisłam...
Nie zadzwoniłam po męża, nie poszłam do lekarza, nic...
Siadłam na kanapie, włączyłam serial i tak przesiedziałam do popołudnia, aż do powrotu męża.
Zero łez. Zero działania i wyparcie. Odcięłam się od ciała.

Steve Hanks



Mąż wszedł, zdziwił się, więc mu powiedziałam, że upadłam i bark mnie boli. Wypytał o szczegóły i wybuchł jak petarda:
- jak to rano?!!! czemu nie zadzwoniłaś?!!! a jak ci się coś stało poważnego?!!! i tak tu siedzisz cały dzień?!!! Co ty sobie myślisz, trzeba jechać do szpitala!!!
Dopiero teraz poleciały mi łzy, ale nie dlatego, że bolało, ale dlatego, że poczułam się jak głupia, odrzucona, niezaopiekowana, no i winna, winna kłopotu...
Bo przecież czas niedobry, emerytura i to wszystko, a ja robię kłopot.
Pojechaliśmy do szpitala, ale przez całą drogę męża nosiło. A mnie ciągle chciało się płakać.

Potem przez dwa tygodnie słyszałam: ale numer wywinęłaś; jak tak można; nie ufasz mi, mówiłem: chodź po śniegu, omijaj lód, nie łaź na skróty...itd.
Synowie dobili mnie tym samym: matka, naprawdę? A po co lazłaś na skróty? Czemu nie poszłaś chodnikiem? Ale sobie wybrałaś moment...
I cmyknięcia zębem i spojrzenie z dezaprobatą, i westchnienia ciężkie.
Ech...

S.H.


Bark bolał, pomocy dużo potrzebowałam przy ubieraniu itd. Zaciskałam zęby, przełykałam łzy, czułam się opuszczona, winna. Czasem ogarniała mnie złość, ale nie miałam na nią siły...
Leżałam na łóżku, patrzyłam na ptaki, na moje gile, które cały czas przylatywały.
To pomagało, dużo spałam. 

Jednak nie utonęłam w tych uczuciach. Malutka część mnie obserwowała wszystko. 
Co się dzieje, czemu tak się czujesz, czemu chłopaki tak mówią, czemu nikt nie przytulił zwyczajnie i nie powiedział: pomogę, będzie dobrze. Dlaczego ja tego oczekuję i dlaczego nic nie mówię?
Skąd powchodzi to uczucie winy, wszak naprawdę wypadek to był...
A może jednak nie?

I tak dalej...

Miałam przebłyski wspomnień: znów popychałam wózek i malutka siostra wypadała z wózka w pokrzywy, mama krzyczała na mnie i rzucała we mnie miotłą, wróciła opowieść jak wyjęłam z łóżka siostrę, bo płakała, miałam 3 latka a ona 4 miesiące, wystraszyłam mamę, przedszkole i panie przedszkolanki każące mi odejść od siostry na leżakowaniu a ona płacze i prosi: zostań, nie idź, nie zostawiaj...
To szarpanie w środku: muszę zostać/muszę odejść,  a mam tylko 5 lat...
Za dużo.
A bark boli...

S.H.

Zawsze kiedy zapytasz Wszechświat, on odpowie.
Ale moją decyzją jest czy odpowiedzi przyjmę czy odrzucę.

Kiedy jest za dużo, najlepszym schowankiem jest bezradność.
Powiedz sobie: nie poradzę, musi mi ktoś pomóc, jestem bezsilna. 
Wejdź w poczucie winy, wejdź we wstyd, wejdź w smutek, osamotnienie i żal.

Takie znajome, takie wygodne, takie moje...
Złość schowaj, ona wszystko zepsuje.

Ta malutka dziewczynka, mała Ania, nauczyła się tego dość szybko chyba.
To chroniło. I nadal chroni usilnie, choć już nie potrzebne.

Po ogarnięciu tematu, poskładaniu wszystkich wspomnień do kupy, medytacjach z gilami,  postanowiłam.
W ciemności, w cieple i przytulności flaneli, wtulona w mężowskie ramię, powiedziałam:
- mężu, ciężko mi być obiektem twojej troski.

S.H.

Słowa nie popłynęły łatwo, czułam szorstkość w gardle, suchość i drżenie. Ścisnęło w głowie.
Zabolał brzuch i kręgosłup. Zabolał bark.
Ale powiedziałam.

O ileż łatwiej zatrzymać wszystko w środku, przełknąć, schować w brzuchu, w kręgosłupie, wepchnąć w mięśnie i zapomnieć.
Schować wszystko w szkatułce ciała i odejść.

A jak boli, łyknąć tabletkę, pójść do lekarza, zrobić kolejne badania, chorować.
Planeta Wiecznej Choroby.

Boli głowa, to na pewno ciśnienie się zmienia, deszcz idzie ;)





S.H.

Pozdrawiam Wszechświecie, twoja gadająca bezradna niemowa, Prowincjonalna Bibliotekarka