środa, 13 czerwca 2018

CichoSza Wszechświecie, wybuchł wulkan....

źródło: https://edition.cnn.com/2014/10/30/us/hawaii-volcano/index.html

Od kilku tygodni ze zgrozą i pewną dozą fascynacji obserwuję wulkan na Hawajach, Kilauea. 
Hawaje kojarzą mi się zawsze z pocztówkami, których lubię używać jako zakładek do książek. Zawsze jak ktoś gdzieś jedzie, proszę o przesłanie, bądź przywiezienie pocztówki w prezencie. Na Hawajach nikt ze znajomych nie był, pocztówki nie mam, ale w głowie wyświetla mi się pocztówkowa plaża z białym piaskiem, turkusowe morze, oślepiające słońce na błękitnym niebie i palma, malowniczo zwisająca nad wodą. Na ten mój obrazek w głowie zapewne mają wpływ reklamy biur podróży w tv, ale też oglądałam długo serial Hawaii 5-O, czasem udało mi się spojrzeć na plenery, a nie na przystojnego  Steva McGarretta. Piękne wyspy. I mnóstwo ludzi żyjących tam. 
A teraz na największej wyspie archipelagu wybuch wulkan. 
Patrzę na filmy wrzucane do sieci, na relacje z tego miejsca, na ludzi, którzy z rozpaczą i bezradnością mówią o tym, że nie mają już dokąd wrócić.
Patrzę też na ludzi, którzy robią sobie zdjęcia na tle wulkanu, wybuchów, obłoków gazu, czasem chyba na granicy bezpieczeństwa pstrykając te fotki. 
Rozumiem jednak, potęga natury nieujarzmiona niczym, objawia się tam w pełnym majestacie. 
To fascynujące...płynące potoki rozżarzonej lawy, gejzery wybuchające i rozpryskujące pomarańcz, czerwień, światło...Obłoki gazów mieniące się kolorami, przybierające fantastyczne formy. To naprawdę piękne. I potężne. I nieokiełznane. Do tego trzęsienia ziemi, głębokie szczeliny przecinające lasy, podwórka, ulice.
Matka Ziemia w wydaniu hard. Przepiękna i śmiertelnie groźna.
Bardzo współczuję mieszkańcom. Lawa zabiera im wszystko. Nieodwołalnie. Ona się nie cofnie. Przypływa nieustępliwie, zagarnia domy, pali...wypala do cna. Już tam nie wrócą.
Jak bym się czuła widząc żywy ogień wpływający do mojego sadku?

Wiem. Mam teraz taki czas. Czas wybuchu wulkanu. Wiesz o tym Wszechświecie, wiem, że cichutko ze mną podróżujesz...przez lekarzy, poradnie, konsultacje. Przez strach, bezradność, wyparcie, odpowiedzialność, bunt, współczucie i złość.
Pielgrzymka. 
Ja i mój Ojciec. Czasem tata. Czasem obcy człowiek. Czasem znany. 
Świat jaki zwiedzam jest światem, który rządzi się swoimi prawami. Generalnie ten świat nie bierze jeńców. Maszeruj albo giń. Proste , jasne. Bez ckliwości. Badanie, wynik, konsultacja, do widzenia, następny proszę.
W sumie jest w tym pewna uczciwość. W badaniach, w maszynach, które co raz zaglądają do wnętrza chorego i wypluwają z siebie pliki z danymi. To takie konkretne, czarno na białym. Tak jest.
Jednak jeśli chodzi o ludzi, to nic nie jest już takie proste w tym świecie.
Ludzie w tym świecie poruszają się na granicy prawdy i niedomówień. Zaciemnień i rozjaśnień. Półmroku i bezlitosnego słońca. Kłamstw, życzeniowości, półprawd.

W poradni chirurgicznej około trzydziestoletni chirurg, przystojny, skupiony i miły. Patrzy w oczy, dokładnie tłumaczy co się dzieje. Trochę chowa się za medycznymi określeniami. Ale widzę, że stara się mówić prawdę. Stara się też nie odebrać nadziei. Żonglerka.
Ale patrząc mi w oczy z naciskiem, sprawdza, czy zrozumiałam....Czy DOBRZE rozumiem...czy wyczytałam ten niewerbalny przekaz. Bo on nie może tego powiedzieć. Ale ja muszę zdawać sobie sprawę. Ja, nie tata. On w tym świecie nie ogarnia na razie wszystkiego.
Lawa płynie i trzęsie się ziemia.
Pani radiolog po sześćdziesiątce, malutka i skurczona, schowana za profesjonalizmem, pozbawia nas kolejnej szansy w sposób bezpardonowy. Już dawno postawiła mury, grube, nie do przejścia. Patrzy twardo, mówi głośno, oznajmia decyzję. I dorzuca kupę fałszywych sloganów. Tak fałszywych, że aż zęby bolą. Nie wie, że jej oczy mówią prawdę. Przekaz niewerbalny trwa cały czas.
Kolejne decyzje, kolejne badania, kolejne etapy pielgrzymki.
I ludzie,  mnóstwo pielgrzymów.

Przyglądam się im. Mamy dużo czasu. Cały czas czekamy....na wyniki, na konsultacje, na przyjęcie....Morze czasu, jesteśmy bogaci :-)
W tym świecie czas zwalnia, zwalnia prawie do zera. Kiedy patrzysz na tablicę i czekasz, aż twój numerek się wyświetli, siedzisz w bańce bezczasowej. Wszystko zastyga.
A wokół ludzie....
Obok na krześle elegancka, swobodnie miastowa pani po sześćdziesiątce. W ręku trzyma wyniki i zawzięcie googluje na smartfonie. Chce wiedzieć co i jak, zanim wejdzie do lekarza. Mam nadzieję, że wyniki są dobre.
Wokół nas krąży mała, drobna, trzydziestoletnia na oko, blondynka. Ma krótki kucyk, włosy podgolone z tyłu głowy. Fajne. Ona nie może usiedzieć. Chodzi, denerwuje się, sprawdza tablicę. Tupta wte i wewte. Patrzę na jej buty. Wysoki obcas, źle wyprofilowany, nogi ją będą boleć.
A przed nami spotkały się znajome. Wygląda na to, że leżały na jednej sali na oddziale. Teraz kontrola. Szczuplutka jak szczapka drewna młoda dziewuszka z siostrą do towarzystwa. Ona rozśmiana, gestykulująca. Siostra spięta, uśmiechająca się z wysiłkiem. Fajne mają noski, takie indiańskie, może ich nie lubią, bo spore, ale mi się podobają. Takie indiańsko-siostrzane niezłomne noski. Rozmawiają z koleżanką, chyba około czterdziestki. Ta ma króciutkie włosy. Jak futerko. Pewnie dopiero odrosły po chemii. Okrągła buzia z mnóstwem zmarszczek mimicznych koło oczu. Dużo się uśmiecha. Jest sama. Sprawia wrażenie bardzo samodzielnej. Czyżby? Coś we mnie każe mi nie wierzyć w tę samodzielność i postawę pogodnej, dzielnej kobietki. Trzecia z nich to już idzie po bandzie. Na oko dwudziestoparoletnia, też z futerkiem na głowie, kozakuje, śmieje się, gestykuluje, a oczy...oczy pełne strachu Nie może skupić się na niczym. Widać. Obok mąż, nic nie mówiący, zamknięty, odcięty.
Pani robiąca na szydełku, pan patrzący w ścianę, dwie panie opowiadające sobie swoje historie chorób, nie słuchające siebie wcale....dwie opowieści płyną równolegle.
Mnóstwo, mnóstwo pielgrzymów.
I my, ja i tata w bezczasowej bańce.
Minął już miesiąc pielgrzymki Wszechświecie, tylko miesiąc, a ja mam wrażenie, że rok.
Czy mógłbyś zrobić tak, Wszechświecie, żeby następny miesiąc był naprawdę rokiem?
Taka prośba od pielgrzymującej Prowincjonalnej Bibliotekarki.





3 komentarze:

  1. Aniu, poruszający tekst, poruszająca prawda w nim zawarta. Tak, w nas tez są uśpione wulkany, które zazwyczaj wybuchaja ni stąd ni zowąd i niszczą bezpowrotnie cos najcenniejszego.
    Bardzo współczuję Ci choroby Twego taty. Dobrze rozumiem, co przeżywasz, co będziesz jeszcze przeżywać. Niecałe dwa lata temu umarła moja mama...
    Niechcę ten Wszechświat w Waszym przypadku spowolni erupcję tej lawy, niech ja zatrzyma, niech da Wam jeszcze trochę spokojnych chwil.
    Ściskam Cię mocno!***

    OdpowiedzUsuń
  2. Jedyne co można, to dać się ponieść fali ... Oby zmyła choć odrobinę, choć tyci, tej niemocy ...

    OdpowiedzUsuń