środa, 22 maja 2019

Miejsce do płaczu Wszechświecie.


Maj się burzy Wszechświecie. 

Pomrukuje groźnie na krańcach ciemno-fioletowych chmur. Gromadzi błyskawice i pioruny 
w powietrzu, które aż wibruje od skrzącej energii. Roślinność ma dziwny, ostry, zielono-niebieski kolor. Ozon w powietrzu skwierczy i napełnia płuca energią od której drżą ciała, zostawia też na języku metaliczny posmak. Deszcze przychodzą gwałtownie, grube krople spadają jak grad, wszystko co żywe ucieka i chowa się gdzie może.
Matka Ziemia gwałtownie zmienia nastroje jak zbuntowana nastolatka, 
płacze i śmieje się jednocześnie.

Jestem w liceum. Druga klasa. Mieszkam w internacie. Jest maj.
Sale są duże, budynek jest zabytkowy, poklasztorny. Zbudowany chyba w XVII wieku. 
Cóż te ściany widziały...
Teraz mieszkają w nich licealistki. Obok taki sam budynek dla chłopaków. W wielkiej sali jest nas dwanaście. Zero prywatności. Tapczaniki jeden koło drugiego. Dwanaście nastolatek razem to naprawdę odbezpieczony granat. Ale jakoś się dostosowujemy, żyjemy na wulkanie, który czasem wybucha.
Jest trudno. I trzeba być świetnym aktorem. Nikt nie może zobaczyć twoich prawdziwych uczuć. 
Bo zostaniesz celem. Celem żartów, celem przycinków, celem spojrzeń i szeptów. 
Dwanaście samotnych dziewczyn. 
Dwanaście oskarowych aktorek. 
Dwanaście młodych kobiet uczących się być Człowiekiem.

Wykradam się wieczorem z internatu. Cichutko schodzę po drewnianych schodach, uchylam powoli skrzypiące drzwi i wsuwam się w mrok podwórza. Zostawiam za sobą budynek śmiechów, krzyków 
i szeptów. Okna rzucają na dziedziniec wielkie płachty żółtego, ciepłego światła. Mijam je, by mnie nie oślepiły jak sarny na drodze. Wtapiam się gęstą, ciepłą, majową ciemność. Pełną zapachów, wilgoci, szmerów. Jestem czujna, rozglądam się, nasłuchuję. Idę na boisko, potem dalej...
Pod parkanem rośnie wielki kasztan. Na końcu dziedzińca, w mroku, schowany za rogiem starego klasztoru, który już kompletnie zapomniał o ciszy kontemplacyjnej, bo jest w nim szkoła podstawowa. 
Ale teraz, prawie o północy, jest cicho, przystanek między przeszłością a przyszłością. 
Między wczoraj a jutro.
Nie widzę siebie. Ciemność mnie przygarnęła, otuliła. Podchodzę do kasztana, czuję jego szorstką korę pod palcami. Obejmuję go, przytulam ciało do niego, schodzą napięcia, słyszę swój oddech. Kasztan szumi nad moją głową. Opieram czoło o  pień, zdaje mi się, że czuję wibrację drzewa całym moim ciałem, moje serce zwalnia, słyszę je jak z "bumbumbum", zmienia swój rytm w "bum...bum...bum..."
Mam wrażenie, że moje serce bije w drzewie...

I płaczę, płaczę bardzo, płaczę brzuchem, sercem, ciałem...

Mogę tak płakać, bo nikt mnie nie widzi.
Tylko kasztan i majowa ciemność. 



Kilkadziesiąt lat później stoję pod prysznicem i robię dziwne rzeczy...
Polewam się ciepłą wodą, koncentrując się na odczuciu, jak to jest, kiedy woda spływa po całym ciele. Jak to odczuwa moja skóra? Jakie to jest uczucie, gdy woda uderza mocniej, jakie gdy słabiej? Jak to czuję na szyi, jak na głowie, jak na ramionach, jak na brzuchu, nogach? A jak na dłoniach?
I czy wszędzie czuję tak samo? A może są miejsca, gdzie wcale nie czuję?
Potem przesuwam rękoma po ciele, starając się poczuć, jakie to jest uczucie. Znaleźć siebie w tym ciele, czy ja tam jeszcze jestem?  Czy też znieczuliłam się już tak, że nie czuję nic. 
Witaj moje ramię, witaj moja dłoni, witaj mój brzuszku...
Jest to ćwiczenie z książki "Obudźcie tygrysa. Leczenie traumy"- Petera A. Levina. 
Jestem na terapii i zorientowałam się już, że odcięłam się od ciała. Odcięłam się od emocji. 

Nie płakałam lata całe.  To znaczy płakałam, ale tak po prostu leciały mi łzy z oczu. Leciały, ale nie czułam. Organizm chciał mi pomóc, ale mu nie pozwalałam. Zamroziłam wszystko.
Daleka droga od kasztana...

I nagle, kiedy dotykam miękko moich mokrych policzków obiema dłońmi, nagle czuję...
Czuję jak wzbiera we mnie coś o czym dawno zapomniałam, płacz prawdziwy, fala smutku, uczucie...
Jestem zdziwiona, przestraszona i zdezorientowana. Czemu chcę płakać w takiej chwili, czemu przy tym właśnie ruchu? Czuję opór, czuję nieszczerość całej sytuacji. Wydaje mi się, że udaję, że to nieprawdziwe, Jestem sztuczna.
Ale płaczę, uczucie jest, choć chropowate, przebijające się z oporem. Wypływa z brzucha. Przepływa przez serce i gardło, wychodzi z łzami i jękiem, który woda zagłusza. Szum prysznica stawia między mną a codziennością barierę, która mnie chroni. Jak majowa noc.

Kiedy opowiadam o tym na terapii pytam, dlaczego czułam, że udaję? 
Odpowiedź brzmiała: bo tak długo nie pozwalałaś sobie na prawdziwy płacz, że zapomniałaś jak to się robi...
To był początek. 
Wcale nie było łatwo. Niby nic, a tak ciężko.

To jak nauka chodzenia. Znów. 
Po wypadku.

Jakiś czas później robimy z Mężem zakupy w Lidlu. Wchodzę do sklepu myśląc co kupić, ale już w połowie zakupów czuję się źle. Narasta strach i panika. Narasta uczucie osaczenia. Trzymam kurczowo wózek jakby był moim jedynym oparciem. Usztywniam się cała, byle tylko dobrnąć do kasy, zapłacić i wyjść. Zanim stanie się coś Strasznego.
Biegiem prawie dopadam samochodu, by się schować.
Mówię przestraszonemu Mężowi, że źle się czuję i wybucham płaczem. Nie mogę powstrzymać łez, nie mogę powstrzymać łkania, nie mogę powstrzymać drżenia i spazmów. Przestaję walczyć. Siedzę i płaczę.
Mąż zdezorientowany, przerażony nie wie co ma ze mną robić. Trzyma mnie za rękę i czeka...patrzy na mnie, ale często odwraca głowę w drugą stronę.
Nie może na mnie patrzeć. W oczach ma łzy...
Mam okropną ochotę się schować, ale nie ma gdzie.

Mówię, że możemy jechać.
Nie wiem co się dzieje, ale popłaczę i przestanę.
Płaczę całą drogę do domu.

W domu zawijam się w koc, cała, z głową. Kładę się na kanapie i zasypiam.
Wstaję jak nowo narodzona.

To ciągła uważność. Nie jest prosto płakać.
Nie dla mnie.

Czasem uczucie napływa, ale mówię sobie: no coś ty, przy zmywaniu? Pozmywaj, potem se popłaczesz, zamkniesz się w pokoju i popłaczesz. Powiesz wszystkim, żeby nie wchodzili. Ale muszę to robić po cichutku, by nie słyszeli.  I sąsiedzi za ścianą, pod podłogą...
Czasem czekam, aż nikogo nie będzie w domu przez dłuższy czas. I wtedy, terapeutycznie wracam do uczucia, które wypłynęło dwa dni temu i czeka...czeka na uwolnienie.
I już boli w ramionach, albo w kręgosłupie, albo spłyca oddech.
Czasem płaczę w sadzie gdzie kojącą obecność niosą psy tam mieszkające. Leżą obok, czasem wtykają zimne, mokre nosy w moje dłonie, ale tu też trzeba uważać, ktoś może zobaczyć.

Czy są bezpieczne miejsca do płaczu?
Czy jest taka przestrzeń, gdzie można zwinąć się w kłębek i smucić, i płakać, i nikt nie powie:
- nie płacz: nie histeryzuj jakoś będzie,
- nie płacz: słabeusze płaczą,
- nie płacz: inni mają gorzej, nie ma co płakać, to ci nie pomoże...

Czy jest taka przestrzeń, gdzie możemy płakać i nikt nic nie powie, potrzyma za rękę, pozwoli też swoim łzom płynąć i to będzie DOBRE?



Widzę dwanaście łóżek, dwanaście dziewcząt wtulonych w poduszki, dwanaście kołder naciągniętych na głowy, dwanaście serc bijących "bumbumbum", dwanaście ściśniętych gardeł, dwanaście par oczu mokrych od łez.


Bo my wszyscy tacy sami jesteśmy.
Każdy z nas.
Na całej planecie.
 
Jacek Yerka- Sen nocy letniej.



 PS. Później jeszcze się okazało, kochany Wszechświecie, że jeśli nie przeżyjesz ( z naciskiem na: przeżyjesz) smutku i rozpaczy, nie będziesz w stanie odczuć radości i szczęścia. Sprzężenie zwrotne. Odkrycie :-)





Pozdrawiam Wszechświecie, jedna z większych obecnie użytkowniczek chusteczek higienicznych, Twoja zawsze, Prowincjonalna Bibliotekarka.

47 komentarzy:

  1. Myślę Aniu, że śmiech i płacz to dwa najważniejsze sposoby wyrażania emocji, które są człowiekowi potrzebne do istnienia, do zachowania jakiejś równowagi wewnętrznej, które pozwalają mu się oczyścić, dać mu spokój i ciszę albo przeciwnie, napełnić go nową energią. Bez śmiechu i płaczu jesteśmy jak porażeni prądem – zgaszeni, odrętwiali, nieswoi, półmartwi niczym zombie. Jednak jakoś tak dziwnie przyjęło się wśród ludzi, że o ile wypada się śmiać, to już płakać niekoniecznie. To tak jakby śmiech świadczył o sile a płacz o słabości. A nikt nie lubi się do słabości przyznawać. Nikt nie chce pokazywać się nago otoczeniu a odsłonienie swych silnych emocji jest postrzegane jako rodzaj ekshibicjonizmu. Biedny człowiek nauczony został aby dusić w sobie łzy, bo inni też duszą. Bo nie wypada inaczej. I pokazują wszem i wobec piękne twarze z przyklejonym uśmiechem i makijażem, bez zmarszczek i bruzd, bez cienia w oczach i pod oczami. Ludzie, nie ludzie. Lalki i manekiny. Ofiary pogoni za sukcesem. To jest taka dyktatura współczesności – udawanie, że jest wszystko w porządku, nawet przed sobą. A spychane do środka emocje tkwią bezgłośnie niby w ciemnym lochu nawyku, konwenansu, dorosłości, źle pojętej dojrzałości. Nabrzmiewają tam coraz bardziej, rosną niby rozdęte, białe pieczarki, żywiąc się duszną rozpaczą. Nieraz udaje nam się zapomnieć o ich istnieniu, o tym ukrytym, lecz stale żywym smutku. A raczej udawać przed sobą, że zapomnieliśmy. A tymczasem tam w środku, pod ciężką pokrywką pozorów gotuje się w nas coś bezustannie. Burzy się, pieni i w końcu podnosi pokrywkę. Odrzuca kraty więzienia. Spadają z hukiem. Pojawia się szloch, łzy, płacz całą sobą. Lawina płaczu. Wyraz życia. A ludzie obok nie przeczuwając nawet, jakie rzeczy się w nas działy boją się takiego wybuchu, martwią się o nas, wstydzą się , woleliby byśmy szybko uspokoiły się, zamilkły, dostosowały do oczekiwań. Żeby było tak jak zawsze. Jak na dziecięcym obrazku albo w amerykańskim filmie.
    Ale to życie a nie film. Życie nasze jedyne, prawdziwe, pełne uczuć, do których mamy prawo, których nie wolno tłumić, zaprzeczać im i udawać, że są nieważne. Płaczmy, śmiejmy się, krzyczmy, jeśli trzeba…Nie bójmy się tego, co jest naszą prawdą. Wszystko lepsze niż sztuczny uśmiech, drętwota i męka wewnętrznego więzienia.
    P.S. A propos krzyku, przypomniało mi się jeszcze jak bohaterka filmu "Kabaret" biegła w pobliże przejazdu kolejowego, gdzie hałas był tak wielki, że mogłą sie bez przeszkód i wstydu nareszcie porządnie wykrzyczeć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Byłam Olu na spotkaniu z koleżankami z podstawówki. I tam jest dziewczyna, z którą w szkole iskrzyło. Nie lubiłyśmy się. Nasza wychowawczyni, mądra kobieta, powiedziała nam kiedyś, że jesteśmy do siebie podobne. Co nas zezłościło jeszcze bardziej. Nie widziałam jej trzydzieści lat. Nie rozmawiałam. Asz tu nagle... Spotkanie i rozmawiamy. I co ja widzę? Ona naprawdę jest taka jak ja. Podobnie jak jak reaguje na życie. Tylko ta "ja", która nie poszła na terapię. Ta, która nie podjęła decyzji, by coś zmienić, bo nie działa. Zobaczyłam w niej moje alter ego, ale z innej ścieżki. I zobaczyłam w jej oczach potworną, ciemną rozpacz. Mimo uśmiechów, mimo ślicznej sukienki i figury. Mimo fajnych opowiadań o dzieciach. Mimo całej gry aktorskiej. I wiem, że ona też nie płacze. Łzy jej płyną, ale nie płacze...

      Masz w tym wszystkim rację, widzę, że temat bardzo znajomy.
      Kiedy zrozumiałam, że muszę nauczyć się znów kontaktować z płaczem, zauważyłam, że szukam miejsca, gdzie mogę. Że nawet wśród bliskich nie mam na to przyzwolenia. W sobie nie miałam, ale z tym zaczęłam się mierzyć. Jestem już w stanie być przy osobie, która płacze i cierpi. Być, a nie naprawiać i mówić: nie płacz. Pozwalam innym płakać już. Dlatego, że sama już oswoiłam trochę moje uczucia.
      Ludzie nie chcą widzieć innych ludzi płaczących, ponieważ, to jak odruch towarzyszący przy wymiotach ;-) sami wtedy chcą płakać, porzucić sztywność, zacząć żyć, pojawiają się uczucia, budzi to strach...bo wszyscy tacy sami jesteśmy. Tłumimy i spychamy. Dlatego depresja zaczyna być na samej górce statystyk.
      Tak, jeśli nie płaczesz, nie ma radości.
      I w dodatku sami sobie to robimy. Ech...


      Usuń
    2. To jest ciekawe z tym podobieństwem w innych ludziach, którego nie widzimy albo raczej wolimy nie zauważać. Pewnei dlatego, że skoro ci ludzie są jak lustra, to nie podoba sie nam nasze odbicie w nich. Nie chcemy byc tacy, a jesteśmy. Lepiej więc odwrócić się, obrazić, wyprzeć z pamięci, niż próbować coś zrozumieć i zmienić.
      I mówisz, że po latach zobaczyłaś ją znowu, lecz taką pokiereszowaną wewnętrznie i udającą, że wszystko OK? To musiało być dziwne, przejmujące uczucie, zobaczyc siebie, która poszła inną ścieżką. I smutne jest to, że choc tak dobrze ja rozumiesz, to nie możesz jej pomóc, wskazać drogi naprawy. Bo ona wypiera w ogóle to, że naprawy potrzebuje. Żyje w swoich ciasnych ramach i choć wpijają sie w jej serce i mózg wmawia samej sobie, że jest szczęśliwa...
      Oczywiście, że temat płaczu i jego pojawiania sie ni stąd ni zowąd jest mi dobrze znany. Mam nawet teorię, że dlatego większosc z nas tak lubi oglądać melodramaty, bo nareszcie może wtedy w spokoju sie wypłakać, szlochając niby to nad cudzym losem a tak naprawdę wyrzucajac z siebie nagromadzone emocje pilnie czekajace na okazje do ujścia.
      Bardzo mnie Twój tekst poruszył i ...zachwycił. Jest po prostu piękny literacko. Jest jak fragment jakiejś dobrej powieści, którą chciałoby sie przeczytac w całości.Np. to, jak wymknełaś sie z internatu żeby przytulić sie do kasztana i wypłakać w jego cieniu. To jak badałas swoje ciało pod prysznicem, jak odkrywałaś siebie w nim - znakomite opisy i pod względem stylistycznym i merytorycznym i wszelakim innym! Brawo, brawissimo!:-)*

      Usuń
    3. Dokładnie tak, ta moja koleżanka z taką rozpaczą i determinacją trzyma się swoich ramek. Ja wiem, jak tam jest, byłam tam. Bardzo jej współczuję. I nie mogę pomóc. Musi sama. Pogadałyśmy. Nie to, że całkiem odpuściłam. Ale trafiłam na taki mur, na taką rozpacz, że zawróciłam. Zostawiłam ją w jej, o zgrozo, bezpiecznym miejscu. Niech tak będzie. Każdy swoją ścieżką. Każdy ma swoich Pomocników.
      Melodramaty, książki o uciśnionych kobietach, przejmowanie się dramatami innych ludzi, najlepiej daleko od nas, tak, to wszystko by przeżyć swoje emocje, ale bezpiecznie, jako nie moje. Taki sprytny myk. No cóż. Wszyscy to stosujemy, bo działa, tylko czy o to naprawdę chodzi?
      Dziękuję za komplement, biorę. Co raz słyszę: napisz książkę. I co raz sobie uświadamiam, że się boję... i grzebię w tym i grzebię. Nie gotowam :-( Ale...w procesie.

      Usuń
    4. Co do ksiażki, to boisz sie zawieść samą siebie czy innych? Gdzie jest to źródło lęku? Potrafisz do niego dojść, czy na razie i na to nie jesteś gotowa?

      Usuń
    5. Obie opcje Ola, obie. Widzę, alem nie gotowa jeszcze na ten pierwszy krok. Choć z drugiej strony, piszę bloga...może już robiłam pierwszy krok?
      Borze zielony, co za wariackie cztery ostatnie lata...

      Usuń
    6. To jest wpis do Ani - bardzo dobrze że pozwalasz komuś wypłakać się przy tobie. Kiedyś chciałam założyć towarzystwo wolności dla płaczu. Byłam beksą, nie wiedziałam dlaczego. Teraz wiem, dlaczego, ale - nie zawsze chcę wytrzymywać cudzy płacz. Chociaż to też jest konieczne.

      Usuń
    7. Wiesz, ja też nie zawsze mam chęć być przy czyimś płaczu być. Ale, ponieważ pamiętam siebie i moje poczucie opuszczenia, zazwyczaj zostaję. Jeśli płacz jest z serca, bo wiem też, że płacz można wykorzystać do manipulacji, zdobycia uwagi itp. Teraz już rzadko się nabieram. Choć nawet manipulowanie płaczem, to jednak krzyk rozpaczy duszy, na nieświadomym poziomie.
      Towarzystwo wolności dla płaczu, brzmi cudnie :)
      Miło, że wpadłaś :)

      Usuń
  2. Wszelkie wspólne sypialnie są czymś strasznym. Każdemu, niezależnie od wieku, potrzebne jest odosobnienie, miejsce, w którym może poczuć się swobodnie.Pośmiać, popłakać, porozmawiać sam ze sobą, ze swoim odbiciem w lustrze. Myślę, że możesz mężowi powiedzieć o co chodzi, żeby się na przyszłość nie czuł bezradny gdy nagle ogarnie Cię przemożna chęć płaczu. On z pewnością to zrozumie.Przecież wie, że wreszcie zaczynasz poznawać samą siebie, a to proces bolesny i bez łez się nie obejdzie.
    Przytulam;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Owszem, to były ciężkie trzy lata. A uczyć się też było trudno w tym tłumie, bo co raz jakaś miała głupawkę. Nie było oddzielnych sal na naukę...Choć z perspektywy czasu miło to wspominam. Ale dopiero z odległości :-)
      Tłumaczę mężowi, jak działają emocje. Że jak coś się zdusiło trzydzieści lat temu, to wcale nie znaczy, że znikło. Siedzi w ciele. I kiedy wreszcie dostanie przyzwolenie na odejście, to wychodzi czasem w Lidlu...On na głowę rozumie, ma otwarty umysł. Ale co inne go wiedzieć, a co innego czuć. No i wiesz, chłopaki nie płaczą jakby bardziej...Co za Psychiatryk na tej planecie.
      Niestety, a może stety, kiedy jedna osoba w związku zaczyna coś zmieniać w sobie, druga to odczuje, zmierzyć się ze zmiana musi też i ze sobą...

      Usuń
  3. Troszkę trudno mi to zrozumieć, bo mieszkam sama i mogę płakać i śmiać się do woli kiedy chcę, pragnę i potrzebuję. I może dlatego robię to rzadko

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widocznie tyle potrzebujesz. Załatwiasz sprawy na bieżąco. Gdybyś potrzebowała więcej, a tłumiła i wypierała tę potrzebę, twoje ciało by ci powiedziało. Bóle głowy, migreny, kręgosłup, biodra, napięcia w ramionach, bolące szczęki, różnie...ciało cały czas do nas mówi o naszych emocjach. Tylko nie rozumiemy. A tu własnie chodzi o znalezienie sposobu na płynność w emocjach. Nie blokowanie, tylko przeżycie, jakoś tak w harmonijny sposób.

      Usuń
  4. skoro trzeba, to płacz do woli. aż wyschnie źródełko.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trzeba Oku. I właśnie o to chodzi, że to źródełko nigdy nie wysycha, bo Życie płynie cały czas, aż do ostatniego wydechu...
      Można wypłakać do tyłu, co nie wypłakane. Ale do przodu i na zapas się nie da. Więc uczę się jak to przyjmować, ćwiczę na starym ;-)

      Usuń
  5. Nigdy nie lubiłam takich sal, mój mąż jak najgorzej wspomina wojsko...człowiek potrzebuje intymności, choćby dla swoich emocji, dlatego nie rozumiem ludzi mieszkających na kupie tabunami.
    Płacz chyba zawsze pomaga i nieprawda, że płaczą tylko słabeusze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To było trudne doświadczenie, ale z odległości nawet miło wspominam, choć nie wszystko. Rozumiem twego męża, widać jak ja należy do osób z duuuużą strefą osobistą.
      Tak, płacz pomaga we wszystkim. Czasem płaczemy z radości nawet. Tylko, czy widzisz na to przyzwolenie wokół?
      Nie ma, jak ktoś płacze, to lepiej niech nam zejdzie z oczu, albo się naprawi...
      Nawet pocieszając dzieci, mówimy, nie płacz...a nie spokojnie poczekamy, aż ono wypłacze, co ma do wypłakania. Nie umiemy po prostu być przy takiej osobie, po prostu wesprzeć dotykiem, samym byciem obok, daniem przestrzeni...Co też oznacza, że sami sobie nie dajemy tej przestrzeni. I tak się toczy....choć nie przeczę, że są osoby które to potrafią. Spotkałam kilka :-)

      Usuń
  6. i teraz moje łzy poleciały

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No cóż Graszko, to część życia. Znaczy, że istniejesz. Czy płaczesz na jakiś temat, czy nie masz pojęcia czemu, to jest DOBRE.

      Usuń
    2. poruszył mnie Twój wpis
      i dzisiaj nie było powodu do łez. Kiedyś nie lubiłam swoich łez, teraz jest inaczej.
      A jak się wypłakałam to pojechałam na ryneczek. Kupiłam sobie 3 sukienki po 15 zł. Właściwie pojechałam kupić kwiaty, z określoną kwotą pieniędzy. Zrobiłam tak bo nie mam umiaru w wydawaniu na ogród.
      Wróciłam z sukienkami, bez kwiatów. Doszłam do wniosku, że lepiej się poczuję kiedy pomyślę o sobie, a nie o ozdabianiu podwórka.

      Usuń
    3. I to jest dobry kierunek. Ładne sukienki. Dla siebie. Dla swojej wewnętrznej, delikatnej, wrażliwej części. Kobiety i nastolatki, i małej dziewczynki. Dla tych części nas, które pragną przytulenia i kochania.
      Wszystko potrzebne. Bez łez, nie ma radości. Bez strachu, nie ma odwagi, bez ciemności, nie ma słońca. Harmonia potrzebna.

      Usuń
  7. Wrażliwość to brzemię tych, którzy widzą więcej. Wyzbyłem się jej dawno temu, by zbyt nie bolało. Noszę swoją wrażliwość uśpioną, a kiedy się budzi to opowiadam jej bajki, albo zwyczajnie duszę poduszką, by już zasnęła. Wrażliwość jest oczywiście kobietą, kobiecą częścią mojej natury.
    Smutek i rozpacz, a pod drugiej stronie radość i szczęście - powiadasz? Jedno połączone z drugim? Dwoje dzieci - jedno niechciane, a drugie hołubione? Przesłanie, by nie wyrzekać się żadnego z nich i wtedy osiągnie się pełnię człowieczeństwa? Jest w tym jakiś sens.
    Ja jednak wolę bez "żalu co serce rwie" i dopóki mam wybór, taką drogą właśnie będę szedł, bo jak śpiewał poeta nie chcę być "cały zbudowany z ran".
    ps. masz świetne pióro :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Każdy jest zbudowany z ran. Każdy. Nawet ci, ze "szczęśliwych" rodzin. Tylko jest taki myk, jak uciekasz, to cie gonią. Jak staniesz i się odwrócisz, i rykniesz, to jest spora szansa na to, że T-rex odpuści :-) Albo cię zeżre, ale przynajmniej spróbowałeś, bo i tak cię gonił :-)
      Zawsze masz wybór. Tylko te zabawy z podduszaniem...brzydko się bawicie Zenzo, brzydko...;-)
      PS. Kurka z tym piórem, co raz ktoś pochwali. Od lat słyszę: napisz książkę. A ja się boję. I weź...

      Usuń
  8. Wiesz, bohaterka mojej powieści też wypłakała się tuląc do drzewa, starej gruszy. Drzewa coś mają... ja płaczę tuląc się do zwierząt. Ich energia mi pomaga w oczyszczeniu.
    ale miałam z płaczem przerwę. Ne mogłam, bolało. Fizycznie bolała mnie szczęka, szyja i żuchwa. Takie napięcie że ledwo wytrzymywałam ten ból. Zaczęło się kilka lat temu, kojarzę, że po odejściu kotki Luny. Wcześniej płakałam bez takich akcji. Nie żeby jakoś świadomie, jak każdy emocjonalny człowiek. Nie tłumiłam tego tego nadmiernie, ale też nie było swobody.
    Po odejściu Luny coś mnie zaczopował. Może ogromny ból jakie czułam, płacz który nie przynosił ulgi, a jedynie oszołomienie.
    Kilka miesięcy temu pozwoliłam sobie popłakać nad dzieciństwem, mamą... powyłam wtulona w kota, chociaż zaczęło się w tramwaju. Dziwne, bo ostatnio łapie mnie w komunikacji. I popuszczam po kilka łez, bez robienia cyrku. Ale nie wstrzymuję, boje się tego bólu, tego skurczy twarzy. Coraz bardziej gdzieś mam to co myślą inni. Na prawdę, to jest tak bardzo wyzwalające, że czasem łapie się, że jeszcze troszkę a przekroczę granicę menelstwa. Mam taka pracę, że nie ubieram się ładnie, bo to ciuchy na pobrudzenie i kiedyś bardzo się starałam przebrać przed i po pracy a teraz to olewam. No z pracy dość brudnej wracam, nie będę targać pięciu par spodni. Są poplamione ale komu to przeszkadza jak sobie w nich jadę do domu. Albo jakieś pogniecione... patrzę tak na siebie okiem kogoś z boku i widzę menela, tyle że nie śmierdzącego. A potem patrzę na siebie swoim okiem i widzę człowieka który kilka godzin pracował fizycznie, pochlapał się, otarł tu i ówdzie o coś... czego mam się wstydzić, że nie siedzę w biurze, że nie mam uniformu ani miejsca w torbie na zmianę garderoby... Jak to komuś przeszkadza to jego problem nie mój. Moje poplamione nogawki nikomu szkód nie wyrządzą. A wyprane nie będą czyste niestety.
    Odbiegłam od tematu.
    Płaczę najczęściej kiedy się wzruszam pozytywnie. Jeszcze boje się płakać ze smutku. Ale powoli nad tym pracuję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zwyczajnie Luna, kochałaś ją bardzo. Jej odejście było tak trudne, tak bolesne, na pewno z czymś związane, że nie miałaś sił się z tym kontaktować. A siedziało. Było wielkie. Więc by to kontrolować, używałaś wiele sił, a ciało ci pokazywało co robisz.
      Nie odbiegłaś od tematu. Piszesz o tym jak powinnaś wyglądać, a jak naprawdę wyglądasz. I o tym, jakie oczekiwania według ciebie mają ludzie co do ciebie. Czyli, tramwaj uruchamia stary schemat: ja a wymagania innych. Kiedy będziesz się czuła zupełnie swobodnie w tramwaju, tak, że nawet nie pomyślisz o plamach na spodniach, to będzie TEN dzień :-) Dzień, w którym Luna zwyciężyła. Dobra droga kobietko!
      Każdy płacze jak umie, najgorzej wcale nie płakać. A najważniejsze, czuć się w płaczu bezpiecznie.

      Usuń
  9. Też mieszkałam w takiej sali, ale dziewczyn było mniej. I jednak wesoło było, szłyśmy pod prąd, co by nudę zażegnać. I mimo że charaktery inne, to jakoś, jakoś - obyło się bez zbiorowych mogił pod internatem.

    A płacz :) mam tak czasem, że po prostu mnie bierze i zaczynam płakać...bo świadomość jest coraz większa, bo nie jestem w stanie WSZYSTKICH uratować, bo dlaczego tak jest, bo pojawiają się skrawki innych żyć...ale zawsze potem jest uśmiech. Wystarczy że poproszę Anioły o pomoc.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wesoło było. Nie powiem. Uczyć się nie dawało, ale to dobre dni. Kiedy czytam pamiętniki z LO, śmieję się czasem do rozpuku. Dużo się wtedy nauczyłam. Z daleka lepiej widać.

      U mnie jest tak, że jak po proszę o pomoc, pomoc dostaję taką, że wypłaczę się do oporu. Więc zaczęłam z nimi rozmawiać tak: pomocy, nie wiem o co chodzi, tylko bez kopniaków proszę :-) działa :-)
      Choć te opcje z koniakami szybsze. Ale dziękuję, już nie.

      Usuń
  10. Zastanawiałam się czy napisać Ci to, co właśnie zamierzam i jak to przyjmiesz. Chyba muszę to komuś opowiedzieć. Dlaczego wybrałam Ciebie? Nie wiem Aniu. To pytanie do mojej duszy.
    Oduczyłam się płakać będąc niemowlęciem. Od pewnego momentu byłam bardzo pogodnym niemowlęciem i dzieckiem. Mogłam godzinami leżeć albo siedzieć w łóżeczku czy kojcu i nie zawołać, że jestem głodna, spragniona, mam mokrą pie!uszkę i takie tam. To wiem z opowiadań tej mamy, która mnie wychowała. Ta, która mnie urodziła nie chciała bękarta. To były takie czasy, że kobieta z nieślubnym dzieckiem była na cenzurowanym i nie miała możliwości zawarcia związku małżeńskiego. Tak mi tłumaczono kiedy o to pytałam i żebym nie miała żalu do biologicznej matki. Nie miałam. Zanim ta mama, która mnie wzięła na wychowanie zdecydowała się na ten krok, byłam w szpitalu. Mama przychodziła do mnie i coraz bardziej żal jej było tego dziecka. Aż w końcu przestałam płakać, odmawiałam karmienia, leżałam ze wzrokiem wbitym w sufit, na nic nie reagowałam. Moja mama przestraszona pobiegła do lekarza, a ten podobno wzruszył ramionami i powiedział,że widocznie dziecko nie chce już żyć. Ten moment zaważył o decyzji przyjęcia mnie na wychowanie. Nie tylko ten jeden, ale nie o wszystkim mogę tu napisać. Odpłaciłam się moim rodzicom za tą decyzję będąc spokojnym, zgodnym, nie sprawiającym kłopotów, wiecznie uśmiechniętym dzieckiem. Swoje żale i łzy chowałam głęboko, nie uzewnętrzniając ich. Nie wydawały mi się ważne.
    Na płacz odblokowałam się parę lat temu podczas rehabilitacji. Ruszone przez fizjoterapeutę w trakcie masażu i gimnastyki zastałe, skamieniałe w mięśniach traumy i blokady wydobyły ze mnie lawinę łez. Płakałam co wieczór przez kilka miesięcy rehabilitacji. Moje pierwsze łzy uwolnione podczas masażu wprawiły fizjoterapeutę w zakłopotanie. Popłynęły lawiną, nie mogłam ich powstrzymać. Potem było już łatwiej.
    Przeczytałam gdzieś, że łzy są rzeką życia:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pisz Marytko, normalnie przyjmę. Też byłam bardzo grzecznym, cichym dzieckiem. Mimo mania mamy. Bardzo zmęczonej, zajętej, zapracowanej i nieszczęśliwej mamy.
      Choroba sieroca. Ten lekarz dobrze powiedział jednak. Wiedział co się dzieje: nie chciałaś żyć. Taki stan, na początku życia...Bardzo, bardzo wpływa na to, co stało się dalej.
      Ta trauma zostaje w ciele. Zobacz, ile czasu trzeba, żeby to dostrzec, wypłakać, wypuścić. W sumie ten fizjoterapeuta, choć nieświadomie, ale pomógł ci bardziej, niż się spodziewał i miał chęć.
      Może i łzy są rzeką życia, lecz oprócz wody, w rzekach jest jeszcze mnóstwo innego życia. Na szczęście :-)

      Usuń
  11. Witaj powoli kończącym się majem
    Też nie lubię takich sal. Nigdy nie lubiłam, chociaż na koloniach kiedyś innych nie było.
    A płacz zazwyczaj pomaga.
    Pozdrawiam moim ulubionym zapachem akacji, którym zachwycam się teraz na każdym kroku

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zazwyczaj pomaga, tylko trzeba go używać :-)

      Usuń
    2. Witaj już czerwcowo
      Na początku jak zawsze dziękuję, za ciepłe słowo od Ciebie, które znalazłam na moich zielonych stronkach.
      I często rozglądam się, a czasem rozmawiam z moja babcią. Ale chciałabym też się do niej przytulić.
      Na nadchodzące dni życzę Ci odwagi na każdy następny dzień i życzliwości od innych
      Pozdrawiam urzekającymi już zapachami czerwca

      Usuń
  12. Mam taką naturę i taki wewnętrzny azyl, że chyba wszędzie jestem w stanie się zaaklimatyzować. Mieszkałam w internacie, bywałam w szpitalach i wszędzie było mi dobrze. Mieszkałam też sama jak palec i się przystosowałam.
    Co do płaczu to kiedyś bardzo wstydziłam się go przy ludziach. Dziś też wolę płakać w samotności, ale gdy mnie dławi, nie powstrzymuję się za wszelką cenę tylko dlatego, że ktoś patrzy.
    Dawniej lubiłam być twardzielem, brać wszystko na wesoło, a było przecież w moim życiu wiele bolesnych spraw. Tak się potem złożyło, że ktoś mi uświadomił, jak bardzo odcinałam się sama od siebie.
    Dziś traktuję płacz jako coś normalnego i zwykłego. Ot, po prostu czasami się płacze. Ba, po rozstaniu z mężem i rozłąką z syna nie płakałam, a wyłam w pustym domu.
    Nie ma pełni człowieczeństwa bez cierpienia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hm...no wiesz. W szpitalach ci było dobrze?
      Lekko się zdziwiłam.
      To fajnie, że masz tak wszystko poukładane. Sporo ludzi jednak nie ma.

      Usuń
    2. Bynajmniej nie w sensie, że przebywałam w szpitalach z rozkoszą, ale nie przeszkadzało mi, że z kimś jestem na sali. A swoja drogą ostatnie skierowanie do szpitala, na przełomie lutego i marca przyjęłam z ogromną ulgą. Byłam tak zmęczona i obolała z powodu choroby, że marzylam tylko o odpoczynku. Synem zaopiekowala się siostra, a ja miałam wszystko podane pod nos, mogłam leżeć i spać do woli. Ulga była nieziemska. Idealnie poukładana raczej nie jestem, ale na pewno bardziej niż kiedyś.

      Usuń
    3. Każdy swoją ścieżką Marto. To w zasadzie miło, kiedy ktoś nami się opiekuje. Faktycznie, kiedy leżałam na laryngologii na początku czułam się dobrze, bo myślałam, że lekarze znajdą co mi jest i będzie wiadomo jak leczyć. Kilka dni spokoju i ufności. Potem okazało się, że nie znajdą, nie wiedzą i nie ma spokoju. Bo to psychosomatyka była :-)
      To moja historia, ale poczytaj książki doktor Ewy Białek. Jaka by tam twoja choroba nie była. Ona akurat wyleczyła się sama z fibromialgii, ale to co odkryła, pomaga przy wszystkich chorobach. Uniwersalne.

      Usuń
  13. "A płakać nad sobą, to jakby trochę i przeciw sobie się płakało. Płacze się zawsze do kogoś [...]. Kiedy nawet nad sobą się płacze, to do kogoś się płacze. Choćby nie wiem jak głęboko w sobie, po kryjomu w sobie, zawsze do kogoś. A ja nawet nie wiem, czy jest ktoś we mnie." W. Myśliwski
    I ja też nie wiem, czy jeszcze jest ktoś we mnie, bo jest, jak jest.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myśliwski przekombinował :-)
      W każdym z nas jest mnóstwo osób, kawałeczków naszej Duszy. Malutka blink, przedszkolna blink, nastolatka blink...o tych wiem, że są, każdy ma. Dalej sobie sama dopisz. I one czasem płaczą twoimi oczyma i ciałem. Bo potrzebują.

      Usuń
  14. Witam serdecznie:) Zajrzałam tu od Ismeny.. I się zaczytałam... Życzę wszystkiego co najlepsze i serdecznie pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O popatrz, a mi się u Ismeny komentarz skocił technicznie :-)
      Miło, że się zaczytałaś.
      Ja również życzę wszystkiego najserdeczniejszego Aksamitko.

      Usuń

  15. To takie co mi się spodobało, pani napisała a ja przecież czytać nie umiem. Pisać jedynie.Nie jestem pewna czy to napisane było czy opowiedziane...opowiedziane bo ja przecież czytać nie umiem.

    OdpowiedzUsuń
  16. a mnie tu jeszcze nie było, a tak aktualny i znajomy temat...
    u nas w te dni mówi się, że mam oczy na mokrym miejscu.
    Dawno nie płakałam takim prawdziwym oczyszczajacym płaczem, a wiem, że kiedyś to wybuchnie.
    odnośnie drzew z uśmiechem mam ulubioną wiśnię :) http://mojaalis.blogspot.com/2016/07/przytul-drzewo.html

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. o proszę: Kasztanowiec - pomaga odnaleźć siłę i wiarę w siebie.

      Usuń
    2. jeszcze raz napiszę: intuicyjnie znalazłaś najlepsze miejsce dla Siebie. A to już wiemy, że wrazliwiec z Ciebie Ogromny. Dziekuję, że jesteś. Ala

      Usuń
    3. Cześć :-) No popatrz, miałam do wyboru brzozę, lipę i świerk w szkole. Ale to zawsze był kasztan. Całe życie też nie mogę oprzeć się kasztankom brązowym. Magiczne są.
      Ja i płacz jesteśmy teraz przyjaciółmi, ale to wymagało duuużo pracy i ćwiczeń. Nie łatwo zamrozić, ale odmrozić to jeszcze trudniej. Miłego Alicjo weekendu ;-)

      Usuń
    4. był miły....
      ... i to trzeci z rzędu lub z kolei jak mówią!
      Trzeci piątek i sobotę nie spałam już w domu. ??? !!! CO?

      tak bywa. maj... majowe, majówki....dzieki Twoim posto potrafiłam zmienić nastawienie. Niektórzy się dziwią?. Ale ja im na to pozwalam. Ciebie AB pozdrawiam. Uśmiech zostawiam. Dziękuję, że jesteś i pozwoliłaś znaleźć swój blog...

      Usuń
  17. A ja tylko chcę podziękować:) Gorące pozdrowienia i miłego weekendu:)))

    OdpowiedzUsuń