poniedziałek, 30 września 2019

Lucid dreams Wszechświecie.


(Lucid dreams z ang. świadome sny)

W domu cisza.
Względna trochę, bo w łazience szumi pralka. Za ścianą u sąsiadów od czasu do czasu jakiś ruch.
Na dworze czasem gawrony wymienią uwagi między sobą, pies zaszczeka.
Ale cisza.  
Mąż i syn rano zerwali się z łóżek i po żonglerce łazienką, ubrali się i pojechali na służbę strażacką. Jeden do jednego miasta, drugi do drugiego. Służba to doba, więc wracają dopiero rano następnego dnia. Kiedy po powrocie z pracy wyprowadzę suczkę na spacer, nakarmię koty, wezmę prysznic, zrobię coś do jedzenia szybkiego, mam wolne.
Mogę usiąść w fotelu z ciepłą herbatką, kanapeczką, książką lub odpalić Netflixa. Zapalić bezkarnie świeczki i kadzidełko ulubione, lampę solną i kolorowe lampki na drzewku robiącym za koci drapak (dzieło Męża).

I tak sobie siedzę w tym dobrobycie, dobroczuciu i myślę. Miałam oglądać Friendsów, ale myślę.
Więc piszę.
Alis , której blog mnie magicznie przyciągnął, napisała, że ma rocznicę śmierci Taty.
I ja mam. Rok. Nie wiem kiedy upłynął. Najpierw było 30 dni, potem mama zamawiała ileś tam mszy, potem było pół roku, a teraz rok. W tym czasie życie płynęło, zdarzenia się działy. Nic nie stanęło w miejscu, nic w zasadzie nie zniknęło w moim życiu. W mamy tak. W moim  nie bardzo.
Przestałam mieszkać w domu w wieku lat piętnastu. Nigdy do niego już nie wróciłam na stałe. Chęć ucieczki od rodziców i miasteczka była silnym motorem moich działań.
Choć jeździłam do domu, zawsze z ulgą wracałam do swego życia, nie wiedziałam wtedy, że ciągnie się za mną cień, smuga szarości...
Nie widziałam, że nie jestem wolna jak myślałam, że nie działam samodzielnie, że nadal mieszkam w moim rodzinnym domu, mentalnie.
Ale ponieważ nie widziałam, myślałam, że wszystko jest dobrze. Mam swoje życie. Moje własne.
Okazało się, że i tak, i nie.

Wielka jest siła współuzależnienia w rodzinach alkoholików. Nawet kiedy alkoholik pić przestanie.
Mechanizmy wypracowane w traumatycznych sytuacjach, broniące przed strachem, bólem, wstydem są jak starzy przyjaciele. Broniły mnie, chroniły i z biegiem czasu, zamieniły się w moją zbroję.
Silną i mocną.

Nie daj się.
Bądź silna.
Ludzie są nieprzewidywalni i okrutni.
Uważaj na nich.
Uderz, zanim oni uderzą.
Rozglądaj się, zobacz niebezpieczeństwo pierwsza.
Nie trać czujności.

Tak, zbroja była silna, ale i ciężka.
Bardzo ciężka.
Tak ciężka, że w końcu nie dałam rady nosić.
I to był najlepszy moment życia.
Ten upadek.

Choć gdy leżałam w łóżku, było rano, a ja musiałam wstać i nie mogłam, było strasznie. Pół godziny wstawałam, ciało ważyło tony, powoli przesuwałam się na krawędź łóżka, potem powoli spuszczałam jedną stopę na podłogę, odpoczywałam cała mokra i bezsilna, nawet już nie przerażona moim stanem. Po prostu potwornie, potwornie zmęczona i ciężka.
Moja własna zbroja mnie przygniotła. Bo ona nie tylko chroniła mnie przed ludźmi. Ona działała  w dwie strony. Chroniła mnie przed moimi uczuciami. Przed moim dogłębnym przekonaniem, że jestem nie taka jak trzeba, beznadziejna i nie warta miłości, przed moim gniewem i złością.
Przed poczuciem kompletnej bezsilności i przeraźliwej rozpaczy, że to się nigdy nie zmieni.
I upadłam.

Miałam dwa wybory: leżeć i się poddać.
Albo spróbować żyć.
Spróbowałam. Choć najpierw to było pełznięcie, milimetr po milimetrze.
Nie wiedziałam wtedy, że noszenie zbroi było wyrazem siły.
Że byłam silna.
Najczęściej nie widzimy co mamy tuż pod nosem.
Byłam silna, ale źle używałam siły.
A trzeba było odwrotnie.

Wszystko jednak w naszym życiu przychodzi we właściwym momencie.
U mnie to był moment upadku, czyli depresji.
Wszechświecie, siłaczka ze mnie. Czekałam z tym długo. Potrafię dużo bólu i cierpienia znieść, schować i nie zauważyć. Udać, że nie ma. Kiedy innym leciały łzy, ja stałam prosto, z szeroko otwartymi oczyma i podawałam chusteczki: masz, nie maż się, będzie dobrze.

I teraz z odległości, po prawie pięciu latach, widzę.
Naprawdę WIDZĘ i tak bardzo jestem wdzięczna sobie samej, za danie sobie szansy.

Kiedy zachorował mój Tata pisałam o tym TU i TU i TU
Wróciłam do tego i widzę jak cały proces przepłynął.
Proces żegnania się, smutku, strachu, złości, niezgody, bezsilności, aż do pogodzenia się.
Ale stało się coś jeszcze...

Miałam SEN...

Jest piękny, słoneczny dzień. Jestem w moim rodzinnym domu. Idę do łazienki z zamiarem kąpieli. W łazience na środku stoi wanna. Naprzeciw wanny jest okno, które wychodzi na maminy ogród. Przez uchyloną szybę wpada słońce i zapach kwiatów, nasturcji, które mama bardzo lubi.
Ich pomarańczowe łebki i liście okrągłe jak ufo wpychają się aż do środka łazienki. Wokół okna wije się winogronowy krzak, dalej malwy, lilie, macierzanka. Wszystko tonie w blasku słońca, kolory są żywe, bzyczą pszczoły. A gdzieś dalej, za ogródkiem, słyszę jak Tata chodzi i coś robi na podwórku.


Odkręcam kurek i napełniam wannę, woda leci wartkim, czystym strumieniem. Kiedy wanna jest pełna w jednej trzeciej zakręcam wodę i wchodzę do niej. I w tej chwili orientuję się, że w wodzie jest pełno kawałków ostrego szkła. Przeźroczystych, niewidocznych w przejrzystej wodzie.  Ale jest ich dużo. Chwilę myślę czy nie wyjść z wanny, ale postanawiam jednak wyjąć te kawałki i się wykąpać.
Dam radę to zrobić- myślę.
I tak powolutku czyszczę wannę. Wyjmuję te kawałki, dobrze idzie, tylko lekko się zacięłam w nogę. Ale lekko. Nic poważnego. Słyszę zbliżające się kroki Taty, lekko przykrywam ranę ręką, myśląc sobie:
 - ojtam, nic poważnego i tak nie zauważy.
Czuję lekki wstyd nie wiem czemu, że tak głupio się zacięłam.

Tata zagląda przez okno. Oświetlony słońcem, lekko ukryty za winogronowymi liśćmi, pyta:
- wszystko w porządku?
- tak, wszystko dobrze- odpowiadam.
- skaleczyłaś się w nogę...
- to tylko niewielkie skaleczenie, wszystko dobrze...
Budzę się.

Ten MOMENT, kiedy czuję: radość, szczęście, zadziwienie: ZAUWAŻYŁ...
Przepływa to przeze mnie jak woda, jak ciepło, jak słońce.

Moja nieutulona potrzeba z dzieciństwa: bycia zauważoną, zaopiekowaną, kochaną...
Fragment mojej układanki wpadł na miejsce.
Dziękuję Tato za pomoc.

Dziękuję sobie, za danie sobie samej szansy.
By żyć, by zdrowieć, by poznać samą siebie, by kochać.

Cały ten post powstał dzięki postowi  JOTKI
Nie umiałam skomentować u niej tego postu. Bo z jednej strony zgadzam się z nią, ale dostrzegam jeszcze inne strony, inne płaszczyzny naszego Życia tutaj. I muszę to jakoś zharmonizować, objąć wzrokiem szerszy horyzont, inne możliwości.

Bo moi Rodzice są, moi Dziadkowie ich sprowadzili na świat.
I Ja jestem dzięki moim Rodzicom.
I choć nie byli łatwymi Rodzicami, a raczej trudnymi...
Są moi Synowie, ponieważ Ja jestem.
I będą moje Wnuki...

Więc Wszechświecie, sam wiesz.
Płyńmy....

Pozdrawiam Wszechświecie, jakby większa i szersza, Twoja zawsze,  Prowincjonalna Bibliotekarka.









sobota, 14 września 2019

Poszukiwany podejrzany Archanioł Gabriel Wszechświecie.

autor: Andrea Kowch

Lato odchodzi w szeleście.
Słychać jak delikatnie stawia smagłe stopy omijając kruche, zwinięte, beżowe jak herbatniki, opadłe liście.
Już się nie śpieszy, już nie zawiązuje owoców, nie wypełnia kłosów, nie czerwieni jabłek, nie wybucha malinami. Nieśpiesznie domalowuje fioletami winogrona, suszy cebule na polach, owiewa ziemniaki wydobyte spod ziemi, jaskrawi jarzębiny i szepcze w suchych trawach.
Za moim oknem w porannym, złotym słońcu, drzewa już żółcieją. Na tle błękitu nieba widzę jak zieleń przegrywa, jaśnieje, łagodnie oddaje pole...
Lato mieszka jeszcze w kątach dzikiego sadu, zacienionych, gęsto zarośniętych, zazdrośnie trzymających wodę dla siebie. Jeszcze chwilę...

Gniezno


Wróciłam z podróży.
Pięć dni w innym świecie. Potrzebuję tego oderwania. Wyciągnięcia zbyt mocno wrośniętych korzonków i udania się w inne strony. Pobycia z Mężem bez codzienności, która staje się rutyną. Zaglądania na podwórza innych ludzi, patrzenia na inny horyzont, inne chmury, inne lasy...
Tym razem odwiedziliśmy Gniezno, Biskupin, Poznań. Znów zajrzałam do Inowrocławia i posiedziałam pod tężniami.
W zajeździe, nieśpiesznie rano jadaliśmy śniadania i wypijaliśmy dobrą kawę przed wyruszeniem na zwiedzanie. Panie kelnerki, uśmiechnięte i zwinne, przynosiły jajecznicę i gorące, spienione mleko . Jaki to miły początek dnia.
Więc jeździliśmy, patrzyliśmy, odpoczywaliśmy...
Palmiarnia w Poznaniu

Manul w Nowym Zoo w Poznaniu

Nowe Zoo w Poznaiu

Kopalnia soli w Kłodawie

Kopalnia soli w Kłodawie

Pięć dni to mało, bo wcale wracać nie chciałam. Pięć dni to też dużo, kiedy intensywnie zwiedzamy. Nogi bolą. Zmęczenie powoli wchodzi w ciało. Intensywność doznań przebodźcowuje.
Powrót jest nieunikniony i się chce, i nie chce.
Ech, harmonio Wszechświata, ciągle się z tobą witam i ciągle cię gubię.

Chodząc po gnieźnieńskim skarbcu, po muzeach, przejeżdżając przez zapchane ulice miast mam wrażenie pędu donikąd. Gonimy zapatrzeni w siebie, zasłuchani w swoje wewnętrzne monologi, rzadko można spotkać osoby patrzące i widzące. Widzące ludzi i świat...
Bo żeby zobaczyć ludzi i świat, najpierw trzeba zobaczyć siebie.
Zauważyć, że jestem, że istnieję, zainteresować się sobą.
Któż tak robi? Mało kto, trochę wariatów tylko :)

Kiedyś niewiele wyjeżdżaliśmy. Nie mieliśmy dużo pieniędzy, chłopcy się uczyli, ciągle jakieś potrzeby wysuszały nam zapasy na koncie. Nadal tych zapasów nie mamy, ale jest lżej, więc postanowiliśmy zadbać o siebie. Dwa lata temu na warsztatach lowenowskich spotkałam kobietę, która nie wyjeżdżała z domu prawie 20 lat. Urlopów nie brała, pracowała w prywatnej klinice jako rejestratorka, prywatne firmy rządzą się swoimi prawami. W państwowej wyganiają przymusem na dwa tygodnie raz w roku, wcale się nie opieram. Ale ta kobitka biorąc jakieś tam dni wolne, spędzała je w domu, pracując w ogrodzie, sprzątając w domu. W dodatku twierdziła, że jej to pasuje.
Ciekawe w takim razie skąd nerwica, depresja, lęki i nasze spotkanie na warsztatach?
I ten smutek pomieszany z rozpaczą w jej oczach?
I ta postawa dzielnej, wesołej, pozytywnej kobiety, pomagającej wszystkim wokół?

Kiedy z nami porozmawiała i kiedy wszyscy stwierdziliśmy, że musi odpoczywać, bo to, co robi do tej pory, to nie jest odpoczynek, powiedziała, że się zastanowi. Po kilku spotkaniach stwierdziła, że mamy rację, że zrozumiała i weźmie urlop, tym razem zrobi coś innego. Po następnych kilku przyszła i pochwaliła się: wzięłam urlop.
Wzięła dwa dni.

Tak to. Każdy po swojemu. Dla niej to była wielka decyzja. Ona zaczynała już siebie widzieć.
Mam nadzieję, że nie odpuściła i poszła dalej.

Po powrocie z podróży miałam jeszcze tydzień wolnego. Nosiło mnie i zgody we mnie nie było na powrót do codzienności. Więc wczoraj wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy w świat.
Tykocin: źródło: pl. wikipedia.org

Kruszyniany: źródło: WP. podróże

Bohoniki: źródło: pl.m.wikipedia.org


Tym razem Tykocin, Kruszyniany i Bohoniki. Nigdy tam nie byłam, choć to niedaleko. Ale w skansenie w Dziekanowicach była fajna pani pilnująca kościoła. Opowiedziała nam o swojej wycieczce w nasze strony, właśnie do Kruszynian i Bohonik. Wycieczka była dawno, ale ona z takim entuzjazmem o niej mówiła, że zaraziła mnie chęcią odwiedzenia meczetów.

Choć jakoś nie ciągnęło mnie wcześniej. Religia to religia, z jednej się wyrwałam, nie miałam ochoty oglądać i słuchać następnych bajek naszego świata. A tu nagle chęć...
Dlaczego nie?
Pojechalim.

Tykocin jest ciekawy w taki nostalgiczny sposób. Miasteczko klimatyczne, czuje się jakby zatrzymanie czasu. W starych domach pożydowskich na rynku, w bruku pod stopami, w tubylcach siedzących na ławce z piwkiem, psiaku śpiącym na trawniku.

W synagodze tłok, przyjechała młodzież z Izraela. Weseli, uśmiechnięci ludzie. W miejscu, gdzie niemcy zabili i pochowali w masowych grobach 2500 tyś. tykocian pochodzenia żydowskiego.
Ale podobało mi się, że nie było w tych dzieciach złości, śpiewały, klaskały, były żywe, wesołe, ciekawe wszystkiego. Oby to właśnie wyniosły z tej wycieczki, oby to rozbijało mury uprzedzeń, głupoty i nienawiści.

Potem pojechaliśmy do Kruszynian, do meczetu. A tam trzy autobusy ludzi, kolejka ogromna. Meczet malutki. Aż się zdziwiłam, po sezonie, a tu masz. Okazało się, że tam tak zawsze.
Po krótkiej chwili namysłu pojechaliśmy do Bohonik, tam też jest meczet, ale nie ma słynnej Tatarskiej Jurty z tatarską wyżerką, więc ludzi pewnie mniej.

Mieliśmy rację. Byliśmy sami.
Przewodniczką była mieszkająca naprzeciw pani, wesoła, bezpośrednia i szczerbata :)
Ogromnie nas przepraszała za seplenienie, bo rano wyrwała zęby, robi sobie nową protezkę,
a wiadomo, gojenie musi potrwać. Rozbroiła mnie całkiem. Barwnie opowiedziała historię pojawienia się Tatarów na naszych terenach. Zadała kilka pytań sprawdzających czy słuchamy uczciwie.
Zaskoczyła mnie też kilkoma faktami, bo tak naprawdę nie interesowałam się nigdy bliżej islamem pozwalając, by stereotypy panoszyły się w mojej głowie.

Ale najbardziej zaskoczyła mnie informacja, że Mahomet swoje objawienia dostał od Archanioła Gabriela. Coś kliknęło w mojej głowie.
Objawienia były zapisywane na listkach, gałązkach, roślinach. Mahomet je zbierał, odczytywał i zapisywał.
I nikt tego nie widział, tylko księżyc i gwiazdy...
Stąd księżyc i gwiazdy jako symbol islamu.

Hm....a któż to zwiastował Marii, że syna urodzi drogi Wszechświecie?
Ano Gabriel przecież.

Będąc ignorantką w temacie, zapytałam Męża, bo on bardziej zna tematy religijne. Tu synagoga, tu meczet. Nie ogarniam.
Dowiedziałam się, że Tora, to pięcioksiąg.
I, że zawiera pięć pierwszych ksiąg Biblii, naszej obecnej, katolickiej, świętej księgi.
A Koran także jest powiązany z Biblią, przytacza rzeczy dziejące się w niej, opowiada o Jezusie i innych prorokach. Ma nawet odniesienia do Nowego Testamentu.

Więc tak naprawdę, te trzy księgi: Tora, Koran i Biblia, są ze sobą powiązane.
Te trzy religie też.
Jedna wynikała z drugiej.
Wszystko się zaplata, przenika i miesza.
Wszyscy jesteśmy tacy sami.

To była bardzo, bardzo pouczająca wycieczka Wszechświecie. Nie ma przypadków.

Cóż Gabrielu zwany Archaniołem, podejrzanyś jak dla mnie.
I tylko księżyc i gwiazdy widziały...
Taaaa....






Pozdrawiam Wszechświecie, twoja kosmiczna agentka specjalna, Prowincjonalna Bibliotekarka.