(Lucid dreams z ang. świadome sny)
W domu cisza.
Względna trochę, bo w łazience szumi pralka. Za ścianą u sąsiadów od czasu do czasu jakiś ruch.
Na dworze czasem gawrony wymienią uwagi między sobą, pies zaszczeka.
Na dworze czasem gawrony wymienią uwagi między sobą, pies zaszczeka.
Ale cisza.
Mąż i syn rano zerwali się z łóżek i po żonglerce łazienką, ubrali się i pojechali na służbę strażacką. Jeden do jednego miasta, drugi do drugiego. Służba to doba, więc wracają dopiero rano następnego dnia. Kiedy po powrocie z pracy wyprowadzę suczkę na spacer, nakarmię koty, wezmę prysznic, zrobię coś do jedzenia szybkiego, mam wolne.
Mogę usiąść w fotelu z ciepłą herbatką, kanapeczką, książką lub odpalić Netflixa. Zapalić bezkarnie świeczki i kadzidełko ulubione, lampę solną i kolorowe lampki na drzewku robiącym za koci drapak (dzieło Męża).
I tak sobie siedzę w tym dobrobycie, dobroczuciu i myślę. Miałam oglądać Friendsów, ale myślę.
Więc piszę.
Alis , której blog mnie magicznie przyciągnął, napisała, że ma rocznicę śmierci Taty.
I ja mam. Rok. Nie wiem kiedy upłynął. Najpierw było 30 dni, potem mama zamawiała ileś tam mszy, potem było pół roku, a teraz rok. W tym czasie życie płynęło, zdarzenia się działy. Nic nie stanęło w miejscu, nic w zasadzie nie zniknęło w moim życiu. W mamy tak. W moim nie bardzo.
Przestałam mieszkać w domu w wieku lat piętnastu. Nigdy do niego już nie wróciłam na stałe. Chęć ucieczki od rodziców i miasteczka była silnym motorem moich działań.
Choć jeździłam do domu, zawsze z ulgą wracałam do swego życia, nie wiedziałam wtedy, że ciągnie się za mną cień, smuga szarości...
Nie widziałam, że nie jestem wolna jak myślałam, że nie działam samodzielnie, że nadal mieszkam w moim rodzinnym domu, mentalnie.
Ale ponieważ nie widziałam, myślałam, że wszystko jest dobrze. Mam swoje życie. Moje własne.
Okazało się, że i tak, i nie.
Wielka jest siła współuzależnienia w rodzinach alkoholików. Nawet kiedy alkoholik pić przestanie.
Mechanizmy wypracowane w traumatycznych sytuacjach, broniące przed strachem, bólem, wstydem są jak starzy przyjaciele. Broniły mnie, chroniły i z biegiem czasu, zamieniły się w moją zbroję.
Silną i mocną.
Nie daj się.
Bądź silna.
Ludzie są nieprzewidywalni i okrutni.
Uważaj na nich.
Uderz, zanim oni uderzą.
Rozglądaj się, zobacz niebezpieczeństwo pierwsza.
Nie trać czujności.
Tak, zbroja była silna, ale i ciężka.
Bardzo ciężka.
Tak ciężka, że w końcu nie dałam rady nosić.
I to był najlepszy moment życia.
Ten upadek.
Choć gdy leżałam w łóżku, było rano, a ja musiałam wstać i nie mogłam, było strasznie. Pół godziny wstawałam, ciało ważyło tony, powoli przesuwałam się na krawędź łóżka, potem powoli spuszczałam jedną stopę na podłogę, odpoczywałam cała mokra i bezsilna, nawet już nie przerażona moim stanem. Po prostu potwornie, potwornie zmęczona i ciężka.
Moja własna zbroja mnie przygniotła. Bo ona nie tylko chroniła mnie przed ludźmi. Ona działała w dwie strony. Chroniła mnie przed moimi uczuciami. Przed moim dogłębnym przekonaniem, że jestem nie taka jak trzeba, beznadziejna i nie warta miłości, przed moim gniewem i złością.
Przed poczuciem kompletnej bezsilności i przeraźliwej rozpaczy, że to się nigdy nie zmieni.
I upadłam.
Miałam dwa wybory: leżeć i się poddać.
Albo spróbować żyć.
Spróbowałam. Choć najpierw to było pełznięcie, milimetr po milimetrze.
Nie wiedziałam wtedy, że noszenie zbroi było wyrazem siły.
Że byłam silna.
Najczęściej nie widzimy co mamy tuż pod nosem.
Byłam silna, ale źle używałam siły.
A trzeba było odwrotnie.
Wszystko jednak w naszym życiu przychodzi we właściwym momencie.
U mnie to był moment upadku, czyli depresji.
Wszechświecie, siłaczka ze mnie. Czekałam z tym długo. Potrafię dużo bólu i cierpienia znieść, schować i nie zauważyć. Udać, że nie ma. Kiedy innym leciały łzy, ja stałam prosto, z szeroko otwartymi oczyma i podawałam chusteczki: masz, nie maż się, będzie dobrze.
I teraz z odległości, po prawie pięciu latach, widzę.
Naprawdę WIDZĘ i tak bardzo jestem wdzięczna sobie samej, za danie sobie szansy.
Kiedy zachorował mój Tata pisałam o tym TU i TU i TU
Wróciłam do tego i widzę jak cały proces przepłynął.
Proces żegnania się, smutku, strachu, złości, niezgody, bezsilności, aż do pogodzenia się.
Ale stało się coś jeszcze...
Miałam SEN...
Jest piękny, słoneczny dzień. Jestem w moim rodzinnym domu. Idę do łazienki z zamiarem kąpieli. W łazience na środku stoi wanna. Naprzeciw wanny jest okno, które wychodzi na maminy ogród. Przez uchyloną szybę wpada słońce i zapach kwiatów, nasturcji, które mama bardzo lubi.
Ich pomarańczowe łebki i liście okrągłe jak ufo wpychają się aż do środka łazienki. Wokół okna wije się winogronowy krzak, dalej malwy, lilie, macierzanka. Wszystko tonie w blasku słońca, kolory są żywe, bzyczą pszczoły. A gdzieś dalej, za ogródkiem, słyszę jak Tata chodzi i coś robi na podwórku.
Odkręcam kurek i napełniam wannę, woda leci wartkim, czystym strumieniem. Kiedy wanna jest pełna w jednej trzeciej zakręcam wodę i wchodzę do niej. I w tej chwili orientuję się, że w wodzie jest pełno kawałków ostrego szkła. Przeźroczystych, niewidocznych w przejrzystej wodzie. Ale jest ich dużo. Chwilę myślę czy nie wyjść z wanny, ale postanawiam jednak wyjąć te kawałki i się wykąpać.
Dam radę to zrobić- myślę.
I tak powolutku czyszczę wannę. Wyjmuję te kawałki, dobrze idzie, tylko lekko się zacięłam w nogę. Ale lekko. Nic poważnego. Słyszę zbliżające się kroki Taty, lekko przykrywam ranę ręką, myśląc sobie:
- ojtam, nic poważnego i tak nie zauważy.
Czuję lekki wstyd nie wiem czemu, że tak głupio się zacięłam.
Tata zagląda przez okno. Oświetlony słońcem, lekko ukryty za winogronowymi liśćmi, pyta:
- wszystko w porządku?
- tak, wszystko dobrze- odpowiadam.
- skaleczyłaś się w nogę...
- to tylko niewielkie skaleczenie, wszystko dobrze...
Budzę się.
Ten MOMENT, kiedy czuję: radość, szczęście, zadziwienie: ZAUWAŻYŁ...
Przepływa to przeze mnie jak woda, jak ciepło, jak słońce.
Moja nieutulona potrzeba z dzieciństwa: bycia zauważoną, zaopiekowaną, kochaną...
Fragment mojej układanki wpadł na miejsce.
Dziękuję Tato za pomoc.
Dziękuję sobie, za danie sobie samej szansy.
By żyć, by zdrowieć, by poznać samą siebie, by kochać.
Cały ten post powstał dzięki postowi JOTKI
Nie umiałam skomentować u niej tego postu. Bo z jednej strony zgadzam się z nią, ale dostrzegam jeszcze inne strony, inne płaszczyzny naszego Życia tutaj. I muszę to jakoś zharmonizować, objąć wzrokiem szerszy horyzont, inne możliwości.
Bo moi Rodzice są, moi Dziadkowie ich sprowadzili na świat.
I Ja jestem dzięki moim Rodzicom.
I choć nie byli łatwymi Rodzicami, a raczej trudnymi...
Są moi Synowie, ponieważ Ja jestem.
I będą moje Wnuki...
Więc Wszechświecie, sam wiesz.
Płyńmy....
Pozdrawiam Wszechświecie, jakby większa i szersza, Twoja zawsze, Prowincjonalna Bibliotekarka.