czwartek, 28 czerwca 2018

Mniam Wszechświecie, zjadłam misjonarza !!!!


Witaj Wszechświecie. Czerwiec dobiega końca, a ja jakoś opadam z sił. Wiosna wybuchająca zielenią, życiem, świergotem, kolorem, wyczerpała moje zasoby energii. Bo zachwyt jak okazało się, też kosztuje. Bycie w przestrzeni rodzącego się Życia, pożerającego zachłannie pisklęcia, kwitnienia, zapylania i owocowania wymaga sporej siły. Trzeba płynąć z tą rwącą rzeką. Umieć się jej poddać, nie przejmować się wirami, progami, kamieniami, silnym prądem. To zawsze trudne dla mnie było. Nadal jest, choć, jak wiesz Wszechświecie, ćwiczę te spływy. Na razie małe kawałki. 

Kiedyś na medytacji prowadząca prosiła byśmy wyobrazili sobie, że biegniemy...biegniemy jak szalone, roześmiane, beztroskie dzieci. Biegniemy po kamieniach wzdłuż rzeki. Stawiamy mocno i pewnie stopy, przeskakujemy, odbijamy się, śmiejemy się i pełni radości biegniemy na wzniesienie nad rzeką...Tam rozpędzamy się jeszcze bardziej, odbijamy się od ziemi i skaczemy do rzeki.....
Biegłam, biegłam radośnie, udało mi się pewnie po kamieniach stąpać. W mojej głowie uczestnicy warsztatów biegli obok mnie. Ale jak dobiegliśmy na wzniesienie, oni skoczyli, a ja nie...Ja się zatrzymałam...BO NIE UMIEM PŁYWAĆ. Wiedziałam, że medytuję, wiedziałam, że w wyobraźni można wszystko, ale przekonanie w mojej głowie, ograniczyło mój wybór w wyobraźni. Stałam na tym wzniesieniu i chciałam skoczyć. Ale jak? Nie umiem pływać. I przyszło rozwiązanie. Wyobraziłam sobie nadmuchane, kolorowe koło ratunkowe wokół mojej talii. Poczułam się pewniej. I skoczyłam. Pamiętam uczucie spokoju, radości i dumy gdy woda zamknęła się nade mną. Bo sobie poradziłam. Bo znalazłam sposób. 
Wychodzi na to, że każdy po swojemu kombinuje jak ogarnąć tę Rzekę. Kiedyś, na początku drogi myślałam, że jest jakiś magiczny sposób dla wszystkich, że jest jakaś konkretna, wytyczona droga i zestaw przepisów. I jak to ogarnę, przyswoję, przećwiczę to już nigdy nie zabłądzę na bagnach i nie będę się bać. Okazało się, że nie ma takiej drogi, nie ma takich przepisów, nie ma wytycznych, nic nie ma...Jestem tylko JA i moje decyzje. Ja i moje reakcje. Jestem Ja i ty Wszechświecie. 
A my to Jedno.

W ramach zmiany planszy życiowej, bo troszku mi się przejadła ta, która aktualnie była rozgrywana, wybrałam się z Mążem na krótką wycieczkę. Kocham skanseny. Zwiedziliśmy ich już całe mnóstwo. W takich miejscach czas się zatrzymuje, zawraca, skręca...czasem nawet go nie ma. Wchodząc do starej, drewnianej chałupki czuję czasem Obecność, cień Życia, które tam było. Muśnięcia serc ludzi, którzy w tych domach kochali, śmiali się, radowali, cierpieli, nienawidzili, rodzili się i umierali. Delikatne, jak muśnięcia motylich skrzydeł, cienie emocji wplecione w siatkę naszej rzeczywistości. Bo wszystko jest tkaniną utkaną z energii i to jest prawda. 
Wchodząc do tych domów czuję również przynależność, swojskość, poczucie bycia we właściwym miejscu. Spokój i radość, czasem tęsknotę. Może żyłam w takim domu w poprzednim Życiu? Tak mi mówi serce. Byłam szczęśliwa w takim domu. Może kiedyś się dowiem....


Mimo tylko trzech dni wyrwanych lekko rozpaczliwie z obecnej rzeczywistości, zwiedziliśmy sporo. Padając jak betki pod koniec dnia na kwaterze. Bieszczady są piękne. Bardzo. Szczególnie podoba mi się ubrany w błękity, szarości, niebieskości horyzont. Rozmywające się kolory coraz dalszych wzniesień. Parujące po deszczu poranne lasy, z mgłą odrealniającą i dodającą tajemniczości. Magiczna kraina. 


Cicho szepcząca o przeszłości. Tak jak wszędzie, czasem radosnej, czasem smutnej, czasem szczęśliwej, czasem przeraźliwie strasznej.

W Sanoku jest muzeum Ikon. I muzeum Beksińskiego. Kocham malarstwo, mając do wyboru ikony i Beksińskiego, wybrałam ikony. Mimo zdecydowanego dystansu do wszelkiej maści religii. 
Jednak religijna sztuka ludowa chwyta mnie za serce, widzę w niej, pomijając treści ryjące beret, prawdę. W naturalistycznych, pisanych sercem dziełach malarzy, rzeźbiarzy, poetów ludowych jest samo sedno bycia człowiekiem. Miłość, tęsknota za prawdziwym Domem, nadzieja. I tego religiom nie udało się zniszczyć. Bo prawda sama się broni, jest wpisana w nasze serca.
Beksiński natomiast mnie przeraża. Bo w jego obrazach jest też prawda. Też kawałek prawdy o nas. Niektórzy z nas wybierają taką prawdę jak na jego obrazach i żyją w niej. Sama przez dłuższą chwilę byłam w takim świecie. I nigdy nie chcę tam już wrócić.
Ikony były fajne. Czasem śmieszne. Czasem bez polotu. Czasem ładne. Czasem nabazgrane. Czasem miały to coś. Czasem nie. Ale i tak wszystko zależy od patrzącego. Każdy, zależnie od tego co ma w sobie, odbierze sztukę w indywidualny sposób. 
Chodził z nami przewodnik, młody chłopak. Trochę się rozgadał w końcu, nawet o Beksińskim, bo widać było, że zafascynowany nim jest.
Opowiedział też nam ciekawą historię.
Otóż na Borneo, wśród pierwotnych plemion, razem z ich animistycznymi wierzeniami w potęgę lasów, wulkanów, morza, kwitł kanibalizm. Z pewnością miał też jakieś korzenie w wierze, że zjadając wroga przejmuje się jego siłę. Może coś innego. Jakoś to ludzie tam wymyślili, zracjonalizowali, wpletli w system wierzeń, uczynili stylem życia. W sumie też w środowisku, gdzie białko trudno znaleźć w większych ilościach, taki sposób też działa. I tak trwało to wieki....
ASZ tu nagle...misjonarze. 
Przyjechali, dowiedzieli się o kanibalach i dawaj ich zbawiać :-)
Bo jak to tak, zjadać ludzi. Wytłumaczyli starszyźnie i szamanom, że to olbrzymi, niewybaczalny grzech. I ich Bóg, który jest najpotężniejszy na świecie, za taki grzech nie da przebaczenia. Za takie coś tylko Piekło. Wieczne cierpienie, kotły z wrzącą smołą, diabły, męki piekielne. Jednak, ponieważ Bóg jest miłosierny, to skoro oni nie mieli świadomości, że to grzech, bo dopiero teraz się dowiedzieli, że PRAWDZIWY I JEDYNY BÓG jest, to konsumpcja wrogów wcześniejsza i nieświadoma będzie wybaczona. Ale jak już wiedzą i zjedzą, to koniec. Męki piekielne na zawsze.

Szamani i starszyzna stanęli przed ciężkim wyborem. Odpowiedzialni byli wszak za całe swoje społeczności. Pojawili się jacyś ludzie, którzy mówią o jakimś potężnym Bogu, wiedzą więcej, mają jakieś dziwne sprzęty, ubrania, zdecydowanie wiara w tego Boga daje moc. Co robić? Bóg wygląda na potężnego. Może ich załatwić na cacy. Ale też trudno porzucić własnych bogów, własne wierzenia, które są jak druga skóra. 
Więc szamani wymyślili.
Zjedli misjonarzy :-) By przejąć ich siłę. I skoro Bóg misjonarzy w tym momencie ich przeklął i skazał na Piekło, postanowili urządzić się w tym Piekle i zaczęli dodawać cześć Diabłu, właścicielowi Piekła. 
A swoim współplemieńcom nic nie powiedzieli. Bo jak nie wiedzą, to są bezpieczni. I mogą dalej żyć w bezpiecznym świecie z konsumpcją wrogów, po opieką swoich bogów.
Zadbali o siebie i swoich.
I tak słuchając tego przewodnika i tej śmiesznej w sumie historii, przypomniałam sobie moją medytację ze skokiem do wody i moim kółkiem ratunkowym. Nie ma wytyczonej dróżki, każdy sam musi znaleźć swoją prawdę. Swój sposób. Nasze wybory :-) 
Wszyscy jesteśmy kanibalami o  gołębich sercach :-)
Czasem Wszechświecie jednak zjemy misjonarza :-) W szczytnym celu nawet :-)
Aczkolwiek nie zapominając też o sobie i swoim komforcie.

A to jedyna ikona, która trafiła mi do serca...Jedyna z trzystu... :-)


Miłego dnia Wszechświecie, twoja Prowincjonalna Bibliotekarka z miseczką owsianki na mleku :-)

środa, 13 czerwca 2018

CichoSza Wszechświecie, wybuchł wulkan....

źródło: https://edition.cnn.com/2014/10/30/us/hawaii-volcano/index.html

Od kilku tygodni ze zgrozą i pewną dozą fascynacji obserwuję wulkan na Hawajach, Kilauea. 
Hawaje kojarzą mi się zawsze z pocztówkami, których lubię używać jako zakładek do książek. Zawsze jak ktoś gdzieś jedzie, proszę o przesłanie, bądź przywiezienie pocztówki w prezencie. Na Hawajach nikt ze znajomych nie był, pocztówki nie mam, ale w głowie wyświetla mi się pocztówkowa plaża z białym piaskiem, turkusowe morze, oślepiające słońce na błękitnym niebie i palma, malowniczo zwisająca nad wodą. Na ten mój obrazek w głowie zapewne mają wpływ reklamy biur podróży w tv, ale też oglądałam długo serial Hawaii 5-O, czasem udało mi się spojrzeć na plenery, a nie na przystojnego  Steva McGarretta. Piękne wyspy. I mnóstwo ludzi żyjących tam. 
A teraz na największej wyspie archipelagu wybuch wulkan. 
Patrzę na filmy wrzucane do sieci, na relacje z tego miejsca, na ludzi, którzy z rozpaczą i bezradnością mówią o tym, że nie mają już dokąd wrócić.
Patrzę też na ludzi, którzy robią sobie zdjęcia na tle wulkanu, wybuchów, obłoków gazu, czasem chyba na granicy bezpieczeństwa pstrykając te fotki. 
Rozumiem jednak, potęga natury nieujarzmiona niczym, objawia się tam w pełnym majestacie. 
To fascynujące...płynące potoki rozżarzonej lawy, gejzery wybuchające i rozpryskujące pomarańcz, czerwień, światło...Obłoki gazów mieniące się kolorami, przybierające fantastyczne formy. To naprawdę piękne. I potężne. I nieokiełznane. Do tego trzęsienia ziemi, głębokie szczeliny przecinające lasy, podwórka, ulice.
Matka Ziemia w wydaniu hard. Przepiękna i śmiertelnie groźna.
Bardzo współczuję mieszkańcom. Lawa zabiera im wszystko. Nieodwołalnie. Ona się nie cofnie. Przypływa nieustępliwie, zagarnia domy, pali...wypala do cna. Już tam nie wrócą.
Jak bym się czuła widząc żywy ogień wpływający do mojego sadku?

Wiem. Mam teraz taki czas. Czas wybuchu wulkanu. Wiesz o tym Wszechświecie, wiem, że cichutko ze mną podróżujesz...przez lekarzy, poradnie, konsultacje. Przez strach, bezradność, wyparcie, odpowiedzialność, bunt, współczucie i złość.
Pielgrzymka. 
Ja i mój Ojciec. Czasem tata. Czasem obcy człowiek. Czasem znany. 
Świat jaki zwiedzam jest światem, który rządzi się swoimi prawami. Generalnie ten świat nie bierze jeńców. Maszeruj albo giń. Proste , jasne. Bez ckliwości. Badanie, wynik, konsultacja, do widzenia, następny proszę.
W sumie jest w tym pewna uczciwość. W badaniach, w maszynach, które co raz zaglądają do wnętrza chorego i wypluwają z siebie pliki z danymi. To takie konkretne, czarno na białym. Tak jest.
Jednak jeśli chodzi o ludzi, to nic nie jest już takie proste w tym świecie.
Ludzie w tym świecie poruszają się na granicy prawdy i niedomówień. Zaciemnień i rozjaśnień. Półmroku i bezlitosnego słońca. Kłamstw, życzeniowości, półprawd.

W poradni chirurgicznej około trzydziestoletni chirurg, przystojny, skupiony i miły. Patrzy w oczy, dokładnie tłumaczy co się dzieje. Trochę chowa się za medycznymi określeniami. Ale widzę, że stara się mówić prawdę. Stara się też nie odebrać nadziei. Żonglerka.
Ale patrząc mi w oczy z naciskiem, sprawdza, czy zrozumiałam....Czy DOBRZE rozumiem...czy wyczytałam ten niewerbalny przekaz. Bo on nie może tego powiedzieć. Ale ja muszę zdawać sobie sprawę. Ja, nie tata. On w tym świecie nie ogarnia na razie wszystkiego.
Lawa płynie i trzęsie się ziemia.
Pani radiolog po sześćdziesiątce, malutka i skurczona, schowana za profesjonalizmem, pozbawia nas kolejnej szansy w sposób bezpardonowy. Już dawno postawiła mury, grube, nie do przejścia. Patrzy twardo, mówi głośno, oznajmia decyzję. I dorzuca kupę fałszywych sloganów. Tak fałszywych, że aż zęby bolą. Nie wie, że jej oczy mówią prawdę. Przekaz niewerbalny trwa cały czas.
Kolejne decyzje, kolejne badania, kolejne etapy pielgrzymki.
I ludzie,  mnóstwo pielgrzymów.

Przyglądam się im. Mamy dużo czasu. Cały czas czekamy....na wyniki, na konsultacje, na przyjęcie....Morze czasu, jesteśmy bogaci :-)
W tym świecie czas zwalnia, zwalnia prawie do zera. Kiedy patrzysz na tablicę i czekasz, aż twój numerek się wyświetli, siedzisz w bańce bezczasowej. Wszystko zastyga.
A wokół ludzie....
Obok na krześle elegancka, swobodnie miastowa pani po sześćdziesiątce. W ręku trzyma wyniki i zawzięcie googluje na smartfonie. Chce wiedzieć co i jak, zanim wejdzie do lekarza. Mam nadzieję, że wyniki są dobre.
Wokół nas krąży mała, drobna, trzydziestoletnia na oko, blondynka. Ma krótki kucyk, włosy podgolone z tyłu głowy. Fajne. Ona nie może usiedzieć. Chodzi, denerwuje się, sprawdza tablicę. Tupta wte i wewte. Patrzę na jej buty. Wysoki obcas, źle wyprofilowany, nogi ją będą boleć.
A przed nami spotkały się znajome. Wygląda na to, że leżały na jednej sali na oddziale. Teraz kontrola. Szczuplutka jak szczapka drewna młoda dziewuszka z siostrą do towarzystwa. Ona rozśmiana, gestykulująca. Siostra spięta, uśmiechająca się z wysiłkiem. Fajne mają noski, takie indiańskie, może ich nie lubią, bo spore, ale mi się podobają. Takie indiańsko-siostrzane niezłomne noski. Rozmawiają z koleżanką, chyba około czterdziestki. Ta ma króciutkie włosy. Jak futerko. Pewnie dopiero odrosły po chemii. Okrągła buzia z mnóstwem zmarszczek mimicznych koło oczu. Dużo się uśmiecha. Jest sama. Sprawia wrażenie bardzo samodzielnej. Czyżby? Coś we mnie każe mi nie wierzyć w tę samodzielność i postawę pogodnej, dzielnej kobietki. Trzecia z nich to już idzie po bandzie. Na oko dwudziestoparoletnia, też z futerkiem na głowie, kozakuje, śmieje się, gestykuluje, a oczy...oczy pełne strachu Nie może skupić się na niczym. Widać. Obok mąż, nic nie mówiący, zamknięty, odcięty.
Pani robiąca na szydełku, pan patrzący w ścianę, dwie panie opowiadające sobie swoje historie chorób, nie słuchające siebie wcale....dwie opowieści płyną równolegle.
Mnóstwo, mnóstwo pielgrzymów.
I my, ja i tata w bezczasowej bańce.
Minął już miesiąc pielgrzymki Wszechświecie, tylko miesiąc, a ja mam wrażenie, że rok.
Czy mógłbyś zrobić tak, Wszechświecie, żeby następny miesiąc był naprawdę rokiem?
Taka prośba od pielgrzymującej Prowincjonalnej Bibliotekarki.





wtorek, 5 czerwca 2018

Eh...Wszechświecie, w co grają matki i córki?



Wokół naszego bloku na brzozach, jesionach, świerkach i lipach, jest mnóstwo gawronich gniazd. Cała wielka kolonia. Nazywam to blokowiskiem, bo i tak to wygląda. Takie same tam zwyczaje, zachowania i mechanizmy się dzieją, jak na naszych ludzkich blokowiskach. Wszystko na tej Ziemi jest połączone. Kiedy idę przez sad do pracy, spotykam małego gawroniaka, nielota jeszcze. Biega po poszyciu w krzakach, ciekawsko mruga na mnie oczkami jak czarne paciorki, trzyma jednak dystans. Nade mną krzyczą i grożą mi jego rodzice, ciotki, wujkowie i cała wielka familia: nie ruszaj naszego dzieciaka!!!!
Nie mam zamiaru. Nie przeszkadzam, karmcie i pilnujcie. Kibicuję mu by w końcu poleciał, by dorósł i prowadził szczęśliwe, gawronie życie.

Ostatnio był Dzień Matki. Siostra poprosiła znajdź jakiś ładny i niegłupi wiersz o mamie...Siostrzeniczka potrzebowała o szkoły.
Pracuję w bibliotece, spoko. Zaraz coś znajdziemy. Szukam. I co znajduję? Jeden, drugi, piętnasty...nic wesołego, nic pogodnego, sama smutna, udręczona poezja. Nostalgia, sękate ręce, łzy spływające po policzku, smutne oczy, poświęcenie, samotność, miłość udręczona...w cierniowej koronie, przybita do krzyża, płacząca od krzyżem...Osz!!!!!
Pewnie są radosne wiersze, musiałabym pokopać głębiej, sporo głębiej. Ale wir cierpiętniczej miłości zassał i ledwie się wydobyłam na światło dzienne. Odpuściłam.

Jednak przez kilka dni temat wracał, a w mojej głowie wyświetlały się slajdy z rozmów w pracy:
- Pani mi da coś dla mamusi do poczytania.- mówi 60-letnia córka (ale wiek tu nie ma znaczenia raczej) - Takie coś z dużymi literami.
- A co mama lubi czytać?
- No coś lekkiego...żeby nie denerwowało, coś takiego o starych czasach, tylko lekkiego.
Zazwyczaj wtedy daję kilka do wyboru: Danielle Steel, Nora Roberts, Rodziewiczówna i nieśmiertelna Courths-Mahlerowa Hedwiga :-) Dorzucam na przynętę coś polskiego, współczesnego i czekam. Córka wraca i zazwyczaj na początku wygrywa Steel...a potem się zaczyna...

- Mamusia powiedziała, że za małe litery...
- Mamusia powiedziała, że cieńsze książki prosi, bo trudno grube w rękach trzymać, ręce ma słabe....( tu proponuję poduszkę na kolana i książkę opierać na niej...ale żadna mamusia nie skorzystała chyba jeszcze)
- Mamusia powiedziała, że znów pani dała powtórki ( nie dała, bo cwana jest i numerki sprawdza, ale już nie dyskutuję)
- Mamusia powiedziała, że ciągle pani daje to samo...wolałaby coś innego.
- Mamusia powiedziała, że te inne, co pani dała to nie dla niej...( na moją lekko rzuconą uwagę, że może córka sama poszuka coś dla mamy: nie, nie, nie, ja się nie znam...)
-Mamusia powiedziała, że....
Czego te mamusie nie wymyślają :-)
A! I jeszcze: co pani da, wszystko jedno, ja wszystko przeczytam , sama jestem, nie mam co robić, dzieci mają swoje życie...nie będę przeszkadzać, nie będę robić kłopotu...Eh....

Sporo odsłon tego samego...
Na początku swojej pracy bardzo się starałam. Prowincjonalna Bibliotekarka na wysuniętej rubieży. Dobrze wyćwiczona przez swoją mamusię :-)
Dobierałam książki, dopytywałam o gusta, zastanawiałam się, naradzałam z córką...
A mamusie ciągle niezadowolone. Cierpiące. Ale nie robią kłopotu...
Ciężka lekcja. Trudny warsztat Wszechświecie.

Mam taką suczkę w sadzie. Znam ją od szczeniorka. Już 9 lat. Urodziła ją suczka, którą jakiś palant wyrzucił u nas na targowicy...Spora tam zrobiła się kolonia bezdomniaków, dokarmiałam z kilkoma jeszcze osobami. Strach poprosić gminę o pomoc, bo gmina wynajmuje hycla, który na papierze ma wszystko w porządku. Ale w realu, nie ma schronu, zabija psy, lub przerzuca do innych gmin z którymi ma umowy. Podlasie to zdziczała kraina, jeśli chodzi o zwierzaki.
Jednak hycel się pojawił i znikły wszystkie psiuki oprócz małej suczki. Nazwałam ją Dziewczynka. Od urodzenia była piekielnie nieufna. Nawet jako szczenię nie pozwalała się głaskać. Znikała jak duch, gdy pojawiali się ludzie, nawet dokarmiający na codzień. To ją uratowało. Została w naszym sadku. Powoli zdobyłam jej zaufanie. Jesteśmy kupelkami. Choć zakraplanie od kleszczy burzy naszą przyjaźń co jakiś czas :-) Ale ok. Wybacza. Po kilku dniach.
Prowadzi życie psa wolnego. Ma budę schowaną w krzakach, przychodzi i odchodzi kiedy chce. Choć teraz raczej osiadła bardziej, bo już starsza i docenia wikt i opierunek. Wysterylizowana, więc i spokój jest. Ale nadal pozostała nieufna, niedotykalska, znikająca jak duszek wśród zieleni...

Kiedy sprowadziła się do nas nowa rodzina, PaniNowa oznajmiła, że strasznie kocha zwierzęta. I ona też będzie Dziewczynkę dokarmiać. Ucieszyłam się, do Dziewczynki dołączył kolega Dred, również podrzutek. Wykarmić moją domową gromadę i jeszcze dwa psy dodatkowo generowało spore koszty. I było fajnie, dopóki się nie zorientowałam, że to nie takie proste...
Po dwóch miesiącach PaniNowa zagadnęła mnie:
- A ta suczka to taka nieufna...
- No tak...mówiłam pani, że ona taka...
- Ja tu jej noszę smakołyki, kostki z galarety, a ona nawet nie podejdzie...
- Może podejdzie, niech jej pani da czas, ale mówiłam, że ona taka jest.
- No ale już tyle czasu i nawet z krzaków nie wyjdzie, a ja takie smakołyki jej daję...
Nie tłumaczyłam już więcej. Na nic moje gadanie.

A jakiś czas temu, jeszcze jedna nowa rodzina się wprowadziła. I tam jest dwójka dzieci. Dziewczynka i chłopiec. On chory bardzo. Od urodzenia. Ona, smutna szesnastolatka, obarczona ponad miarę przez życie, ponieważ mama też jest chora, a ojciec, alkoholik, nie żyje. Smutna historia i trudna. Ale sobie radzą. I żyją jak wszyscy, do przodu.
I moja psia Dziewczynka po miesiącu podeszła do tej dwójki, dała się pogłaskać i nadal to robi. Podchodzi sama, przytula się do nóg, liże po rękach i ufa. Nigdy jej takiej nie widziałam.
Zadziwiła mnie.
Rozmawiając z mamą tych dzieci zastanawiałyśmy się nad tym....i mnie olśniło!
Dzieci nic od niej nie chcą, nic się nie spodziewają. Same bardzo doświadczone przez los, chyba zrozumiały, że Życie jest jakie jest. Pogodzenie, rezygnacja? Nie wiem...ale nic od niej nie chcą. Pozwalają jej być sobą. A ona, w podzięce za brak przymusu odwdzięczania się, daje swoją ufność i miłość i wsparcie. Tak jak potrafi, tak jak czuje, że potrzebują.
Sedno Miłości. Wolność.
A może jedna z twarzy Miłości...

A niedawno przyszła czytelniczka i mówi:
- Pani mi da coś dla taty, bo przyjechałam z Belgii, on nie ma co czytać...a mama wcale nie wie co on lubi....
OESU.....

Miłego dnia Wszechświecie, twoja Prowincjonalna Bibliotekarka z wytrzeszczem oczu ;-)