piątek, 25 grudnia 2020

Okoliczności łagodzące Wszechświecie.

 



Święta płyną...
Ziemia dopełnia swoje kółko wokół Słońca, przyroda odpoczywa, jakieś koniunkcje zachodzą, era Wodnika nadeszła...
Kiedy jechaliśmy do domu z Wigilii u mamy, drogi były puste. Noc ciemna, niebo mroczne i zachmurzone. Połówka zamglonego księżyca wypływała zza chmur w szaro-rudym oparze wilgoci. Droga przed nami, oświetlona światłami samochodu, pusta i prosta, prowadziła w ciemność...
Istniała tylko w świetle. 
Dalej Nieznane.

Senna i zmęczona patrzyłam przed siebie, godząc się na to wjeżdżanie w pustkę i ciemność, bo dom był coraz bliżej. Ciepłe łóżko z nową, mięciutką pościelą, suczka sapiąca cicho w śpidełku, mruczące koty...
To wszystko było w tej ciemności przed nami, więc jechaliśmy do domu.


Wszyscy wyczekujemy końca wstrętnego, męczącego, straszącego 2020 roku.
Niech sobie już idzie. Niech się doda na końcu ta jedynka i magicznie zmieni zło na dobro, niepokój na spokój, strach na nadzieję. Bo jesteśmy zmęczeni, źli, przerażeni, bez kasy...


I ponieważ jakoś tak dużo głosów podobnych zaczęłam słyszeć, to zaczęłam się zastanawiać jak to ze mną? Dołączę do chóru jęczących hejterów czy nie?

Posadziłam rok 2020 na ławie oskarżonych...
Najpierw uznałam, że właściwie pojęczę. W styczniu leżałam o tej porze z bolącym kręgosłupem i zapaleniem zatok. Potem nas zamknęli i się bałam. Potem nawrót zapalenia zatoki i kleszcz mnie dziabnął. Potem operacja, powikłania, teraz znów operacja. Długa i upierdliwa rekonwalescencja, i znów leżenie. Wydatki, bo prywatna klinika...jeju, co za rok! I Kolega Wirus paranoiczny...

I tak zbierałam te spleśniałe okruszki 2020, ale okazało się, że to nie do końca tak.

Bo kręgosłup zmusił mnie do odwiedzenia rehabilitanta Grzegorza. I to było bardzo dobre. Polecił mi on kijki i ćwiczenia. I polubiłam to. Weszło w rutynę, co bardzo mi służy. Nauczyłam się też płukać zatoki, co okazało się rewelacyjnym środkiem leczniczym i zapobiegawczym dla tychże. Plus dodatni.
Dzięki operacjom miałam o czym pisać na blogerze :) A poza tym luksusowa klinika była nowym doświadczeniem. Okazało się, że "program biedy" już u mnie nie jest taki aktywny. Wcale nie żałowałam kasy. Nie bałam się tak mocno. I w ogóle byłam bardzo odważna! Brawo ja!
Rekonwalescencja też nie taka zła. Zadziwiająco sprawnie Mąż zmienia opatrunki. Zaskoczył mnie po 33 latach razem. Nie powiem, troszku nawet wykorzystuję sytuację biednej rekonwalescentki, to przyjemne. Też plus dodatni. I zdobyłam Ślężę, i byłam na Mazurach.
A Kolega Wirus, jak to wirus, niewidoczny, jest, nie ma, nie wiadomo. 
Stanęłam na stanowisku mocno sceptycznym i dobrze się tam czuję. 

Zorientowałam się również, że wiosenna "kwarantanna" też przyniosła korzyści. Nadrobiłam w bibliotece biurokrację. Zrobiłam skontrum, co jest przekleństwem w bibliotekach, a poszło znośnie. Potem dotarło do mnie, że jak jest panikodemia, to nikt na kontrolę nie przyjedzie! Super! To mi uświadomiło, że bałam się jednak zawsze tych kontroli. Choć udawałam, że nie. I tak zaczęłam o tym rozmyślać, skąd to i dlaczego...a potem przyjechał na kontrolę pan z PIPu i podeszłam do sprawy na luzie. WOW! Dzięki Kolego Wirusie, pokazałeś mi co ważne i mniej ważne.

Ważne były spokojne popołudnia przy ognisku z mężem i synem. Ważne były spacery z kijkami, oddychanie, cieszenie się tulipanami w sadzie, niebieskim niebem, słońcem, rzeką.
Huśtanie się na hamaku.
Była też magia, dużo białych piórek i nowy kot.
Ważna byłam JA i MY. 
Czas dla MNIE i dla NAS.


Więc oskarżony 2020 okazał się, mimo pewnych przewinień, nie taki zły.
Zaistniały okoliczności łagodzące.
Sprawa oddalona ;)

Bo wszystko się toczy na tym świecie tak jak trzeba. 
Życie płynie.
A my razem z nim.

Więc świętujmy, przytulajmy się, głaszczmy koty i psy, patrzmy w niebo.
Bo trzeba ŻYĆ :)





PS. I taka historia usłyszana na wigilii:
Na pewnej wsi podlaskiej mieszkało sobie małżeństwo, emeryci z synem rolnikiem. Dziadek emeryt dorabiał sobie przy pracach budowlanych. A, że był dobrym, rzetelnym fachowcem, miał roboty po pachy. W listopadzie jakoś zaczął kaszleć i trochę źle się czuł. Ale ponieważ był rzetelny, to stawił się u mojej ciotki i wujka. Naprawiał dach na jakimś budynku, kaszląc i smarkając. Potem zjadł z nimi obiad i pojechał do domku. Zostawił po sobie wirusa, ciotka z wujkiem przechorowali i spokojnie wyzdrowieli, lekarka stwierdziła grypę. Ale Dziadek emeryt wylądował w szpitalu i po kilku dniach umarł. Oczywiście na Kolegę Wirusa, bo po co marnować taką okazję, szpital i zakład pogrzebowy zarobiły więcej. Wszak Dziadkowi emerytowi wszystko jedno już.
Zakład pogrzebowy po wielu perypetiach dostarczył w końcu trumnę z Dziadkiem do domu. Szczelnie zamkniętą, z zaleceniem nieotwierania pod groźbą wszelkich, dotkliwych kar.
Jednak Babcia emerytka, rdzennie podlaska, uznała, że tak być nie może. Wezwała syna z narzędziem mocnym, odtworzyli trumnę, a tam Dziadek nagusieńki, zawinięty jak mumia w plastiki i śmierdzący chemią aż w nos szczypie. Babcia emerytka załamała ręce. Ale to zaprawiona w bojach kobieta. Odkręcili z folii Dziadka, umyli, ubrali w garnitur, włożyli buty. Złożyli ręce, włożyli w nie różaniec i obrazek. Wezwali sąsiadów i tak jak trzeba odśpiewali wszystko, odmodlili, odpłakali.
A rano pożegnali się i zamknęli trumnę.
I wszystko odbyło się jak Bóg przykazał.
Amen.





Pozdrawiam Wszechświecie, Twoja łagodna sędzina, Prowincjonalna Bibliotekarka ;)

sobota, 12 grudnia 2020

Wojny urojone Wszechświecie.

 


Zima się rozpędza.
W tym roku nawet wydzieliła trochę śniegu, skąpo, bo skąpo, ale pobieliła świat. Przykryła cieniutkim białym filtrem wszelkie brudne brązy, szarości i zgniłe zielenie. 
Dla przypomnienia, że świat może tak wyglądać: spokojnie, biało i czysto.
Że w mroźnym powietrzu mogą być tylko zamarznięte kryształki lodu. 
A nie KolegaWirus.

Muszę przyznać, że mam z KolegąWirusem niejaki problem. Za nic nie mogę się przekonać, że on jest, w sensie taki groźny, bo, że koronawirusy są, to ja wiem od dawna. 
No próbowałam, nawet na początku uznałam, że może to i prawda, co się dzieje. Kilka tygodni wiosną bałam się, martwiłam i zastanawiałam się, jak ochronić siebie i rodzinę, aż cyknęło w głowie: zaraz, poczekaj, rozejrzyj się...
No i załapałam, że żadna sprzedawczyni nie choruje w sklepach. Dziewczyny bez maseczek, bez zasłon plastikowych obsługiwały kilkuset klientów dziennie aż do połowy marca i zdrowe. Czasem posmarkają i tyle. To był moment w którym zrozumiałam, że wyrzucenie telewizora 5 lat temu było mądrym bardzo posunięciem. Zrozumiałam też, że należy patrzeć na to co wokół mnie, nie dalej.

Przypomniałam sobie lekcje chorób wewnętrznych w studium pielęgniarskim. Kiedy prowadzący omawiał choroby, człek miał wrażenie, że ma wszystkie objawy. To nie tylko ja, żartowaliśmy z tego z kolegami: bosze jak mówił o bólu brzucha, to mnie mój brzuch zaczął boleć!
Zapytałam niedawno mojego lekarza (prywatnego, bo on się nie zamknął) na wizycie, czy tak miał też. No miał :) 


Zrobiłam jakieś kółko, bo w grudniu 2019 o tej porze leżałam na kanapie z netflixem i żelkami, kurując kręgosłup. A teraz znów leżę na kanapie z netflixem i orzeszkami pistacjowymi dla odmiany, bo jestem po operacji. Drugiej już, bo po pierwszej w sierpniu zrobiły się powikłania.

Mój Mąż, na wiadomość o powikłaniach, z lekką rezygnacją powiedział: z tobą to nigdy nie było łatwo....
Faktycznie, zbiegło się to niestety z tzw. drugą falą i paranoją w szpitalach. Mój lekarz rodzinny, jak się zamknął wiosną, tak się nie otworzył do dziś. Ludzie stoją na schodach w deszczu i śniegu, to ci szczęśliwcy, którzy dostali prawo do wejścia do przychodni. Reszta tylko telefon. A ja muszę znów mieć zabieg. Normalnie, w państwowych szpitalach niemożliwe to. Wszystko zawieszone. A mnie boli. Więc podjęłam decyzję: prywatny szpital. W życiu bym się nie spodziewała, że skorzystam z czegoś takiego. Zawsze mi się to wydawało poza zasięgiem finansowym, tylko dla ludzi bogatych. Ale życie  codziennie teraz weryfikuje moje poglądy. Nie ma sprawy, pożyczki też dla ludzi.
Znalazłam panią doktor w prywatnej klinice w centrum Warszawy, miłą, kompetentną. Poczekałam trochę i dwa tygodnie temu weszłam do luksusowej przestrzeni ludzi bogatych.

Tu mała dygresja: na tydzień przed operacją, przyszła moja kadrowa i kazała podpisać wniosek o wypłatę jubileuszówki za 30 lat pracy. Spora niespodzianka, bo myślałam, że to za rok.
Obyło się bez pożyczki.

Ostatnio czytałam książkę " Gdy wszystko się zmienia, zmień wszystko" N.D. Walsha. 


Choć  może "czytałam książkę" jest na wyrost, bo utknęłam na stronie 30 i dalej nie mogłam. Bo tam jest 9 zasad, a druga wydała mi się nie do przejścia: zamień Obawy w Zaciekawienie.
Jak??? 
Miałam mnóstwo obaw. Cały ten rok mi dokuczył, kręgosłup, zatoki, kleszcz dziabnął i teraz operacja, powikłania i znów operacja, i znów możliwość powikłań...i paranoja na świecie, i znów biblioteki zamknęli, i znów...dużo, co będę pisać. I najgorsze, zrobią mi test na KolegęWirusa, jak będzie dodatni, kłopoty dla Męża i Syna, koleżanki w pracy....To ostatnie to naprawdę mnie denerwowało i stresowało. Nadal nie rozumiem (choć podejrzewam) czemu testuje się zdrowych ludzi i wychodzą im dodatnie wyniki?!
I tak się biłam z tym, kombinowałam, aż upłynęło trochę czasu, a ja się łapię na tym, że zastanawiam się jak taka prywatna, luksusowa klinika działa, jak to wygląda w środku, jak to będzie? No ciekawość nagle mię ogarnęła. Razem ze strachem i obawami, gdzieś pod spodem zauważyłam u siebie ekscytację i ciekawość. Bingo ;)
Wszystko splotło się w łatwiejsze do ogarnięcia emocje, zrobiło mi się ciut lżej. Choć na początku zastanowiłam się: czy ja normalna jestem, że mnie to ciekawi? Że część mnie traktuje to jak przygodę? Wszak chodzi o moje zdrowie, operację, ból, tu trzeba się bać, to jedyna poprawna reakcja... 
Ale jednak, nie ma totamto, poczułam, moje.
Ciekawość.

Klinika jak najbardziej luksusowa. Personel spokojny, miły i pomocny. Test wyszedł ujemnie, choć to wkładanie do nosa patyczka jest ekstremalnie nieprzyjemne. Ale wynik był po 15 minutach. W pokoju szafa na prywatne ciuchy i sejf. Pokój dwuosobowy, pościel z miękkiej bawełny, ciepło, czysto. Między łóżkami parawanik dla prywatności. Pielęgniarki pukały zanim weszły, nie zapalały górnego światła, ŻADNA nie nosiła drewniaków. Wszystko się odbyło dobrze, w miarę bezstresowo, a jedzenie było rewelacyjne. 
Czyli można. Zapytałam jak im się pracuje w tym roku. Pielęgniarka zeznała, że mają 11 łóżek, które cały czas są zajęte. Powiedziałam, że ja szukałam w normalnym szpitalu terminu, ale tam to może na wiosnę byłoby najszybciej. A pielęgniarka odpowiedziała:
- no tak, bo oni się zamknęli...
ONI.

Czyli można się nie zamknąć.
Sporo się dowiedziałam, zwiedzając luksusową, prywatną klinikę.
Dlatego moje wewnętrzne poczucie, że Kolega Wirus jest bardziej wirtualny niż prawdziwy, bardzo szanuję. I ufam sobie w tym względzie.

Mam czytelniczkę, PrawdziwąPolkę, która zorientowała się, że jednak niekoniecznie ci na których głosowała dotrzymują obietnic wyborczych. Ale powiedziała: no cóż, wybraliśmy i musimy się tego trzymać. Zdecydowanie zapewniała o tym siebie samą, bo ja już wiem, że w każdej chwili i z każdego zobowiązania czy wyboru, mogę się wycofać. I nie czyni to ze mnie głupiej :)
Ona o tym nie wie.
No cóż, któż chce wyjść na głupka?
Więc rozwijamy paranoję kreatywnie, bo to prostsze, niż się wstydzić.

Mistrz Daukszewicz napisał w ostatniej książce:
- To co widzicie i słyszycie, to nie jest to, co się dzieje.

N.D. Walsh zaś napisał: 
"...Bądź ze sobą. Skup się na chwili obecnej. Możesz słuchać swojego oddechu albo patrzeć na jakąś rzecz w pomieszczeniu. A potem spokojnie, łagodnie daj sobie pozwolenie, aby - jeśli zechcesz- dokonać wyboru. Przyjmij nową prawdę.
Prawdy się nie odkrywa, prawdę się tworzy".

Straszne co? Taka samodzielność...

PS. Jotko, mój syn po morsowaniu dostał półpaśca. Raczej już do tego nie wróci ;)

PS2. Wiewiórko, oto nowy nabytek, czwarty do kolekcji. 



Pozdrawiam Wszechświecie, twoja luksusowa rekonwalescentka, Prowincjonalna Bibliotekarka.

sobota, 21 listopada 2020

Karawana idzie, a psy szczekają Wszechświecie.

Dziś był pierwszy poważny przymrozek.

Kiedy wyszłam o siódmej rano, wszystko było pokryte bielutkim szronem, a liście w sadzie spadały z drzew jak piórka, wirującym lotem. Cichutki deszcz zwiniętych, szarawych listków. Kiedy szłam pod drzewami moje stopy deptały kruchy, zamarznięty dywan, jakbym kruszyła bezę: chrup, chrup...
Z wielkiej sterty liści, które mój mąż przywiózł od teścia i wysypał w naszym sadzie, leniwie podniosła się Dziewczynka, moja suczka z sadu. Ona uwielbia liście, robi sobie w nich takie gniazdo i w nim sypia. Mimo tego, że w krzakach stoi ciepła buda, Dziewczynka długo korzysta z liści. Porozciągała się uśmiechnięta i poszła ze mną i Fasolą, suczką domową, na spacer kijkowy.

Na tych spacerach myśli mi różne przychodzą, przepływają, czasem zostawią po sobie przykry smak, czasem słodki. Czasem coś mi się przypomni z czasu, który już przeszedł, ale nadal jest.

Kiedy moi synowie byli mali, też chodziliśmy na spacery. Nad Bug, na błonia nadrzeczne, do Topoliny. Zawsze młodszy syn biegł przed nami, a starszy szedł za nami. Młodszy zawsze był szybki, chodził od dziewiątego miesiąca życia, szybko. Starszy miał cięższą doopkę i zaczął chodzić w jedenastym miesiącu życia, ostrożnie. I tak sobie szliśmy ulicami, a za płotami na podwórkach były psy. Młodszy mijał je w pędzie, nie zwracały uwagi, my przechodziliśmy, nie zwracały uwagi, a potem nagle za nami rozlegało się szczekanie...mijał psy starszy syn. I tak podwórko po podwórku, wszędzie tam gdzie biegały psy.

Działo się tak dlatego, że starszy się bał psów. Kiedy miał może ze cztery lata, pies sąsiadów dziabnął go w stopę. Nie było mnie przy tym, syn przybiegł do domu z płaczem i przerażony. Właściwie nie było śladu po dziabnięciu. Pewnie pies po prostu pokazał: odejdź i zostaw mnie. Inaczej lałaby się krew. 

Utuliłam wtedy syna, pokazałam, że stopa cała i śladu nie ma. Popłakał, posmarkał i przeszło. Ale reperkusje trwają do dziś, syn ma już 33 lata i boi się psów, nie tylko się boi, on ich nie lubi i nie ufa im. Mimo tego, że długo próbowałam go przekonać, że psy są jednak fajne.

Jedno zdarzenie. Wcale nie bardzo dramatyczne, a skutki na całe życie. 
Psy czują jego strach i niechęć. Czują chemię jego ciała, a ona mówi im, że to człowiek w strachu, przerażony i zły. A taki człowiek jest zdolny do wszystkiego, może zaatakować, jest niestabilny. Więc przy moim synu psy szczekają i nie ufają mu. Z wzajemnością. Kto kogo indukuje do reakcji?
Jednak syn psy. Bo gdyby zmienił nastawienie, przepracował ten lęk, stawił mu czoła, psy by odpuściły.


Ja z kolei wreszcie zauważyłam, że antropomorfizuję zwierzęta. Uważam je za takich małych ludzików. Dotarło do mnie, że to wcale nie ok. Kiedyś, właśnie w ramach oswajania starszego syna z psami, mieliśmy fajnego szczeniora zwanego Pędzlem. I jakaś taka wynikła zabawna rozmowa między mężem a mną, właśnie na temat jak psy rozumują. Ja uparłam się, że tak jak ludzie, mąż, że są głupkowate. Młodszy syn, wtedy przedszkolak, bawił się z Pędzlem i zapytałam go w żartach: synku, a pies to zwierzę czy człowiek?
Syn spoważniał, popatrzył na mnie, potem na męża i powiedział:
- Zwierzę, ale miłe...
Mogłabym uczyć się wtedy asertywności od własnego dziecka, ale jeszcze wtedy nie rozumiałam...

Młodszy ma świetny kontakt ze zwierzakami. Jego łóżko nazywamy w domu "kocią plażą". Każdy nowy zwierzak w domu, mimo, że ja karmię, dbam, ogarniam, leczę, każdy, zaprzyjaźnia się najpierw z Młodszym. Bo on je widzi takie, jakie są. Nic im nie dodaje, nic nie ujmuje. I stawia bardzo wyraźne granice, co można u niego w pokoju, a co nie można. I egzekwuje!

Czemu ja o tym dzisiaj Wszechświecie? 

Bo wiosną, kiedy panika napadła cały świat i zamknęliśmy się w domach, zauważyłam coś. I to we mnie nadal pracuje, zauważam to w sobie. Po pierwszych tygodniach strachu, kiedy wreszcie zauważyłam, że magicznie sprzedawczynie w sklepach nie chorują, kiedy zaczęłam skupiać się na własnych obserwacjach, a nie na tym, co serwują media i inni ludzie wokół, dostrzegłam poniedziałki.

Biblioteka była zamknięta. Osiem godzin siedziałyśmy i liczyłyśmy książki. Marudna, męcząca robota, bibliotekarki wiedzą, skontrum. Potem nadchodził weekend i można było spokojnie posiedzieć w domu. Luzowałam, paliliśmy ogniska w sadzie, chodziliśmy na spacery, ale ja już w niedzielę po południu zaczynałam się źle czuć. Jakieś zawroty głowy, słabość w nogach, ból kręgosłupa, coś pod żebrem, bolące szczęki, sztywny tył głowy. Jeden weekend, drugi weekend...i załapałam.
Boję się poniedziałku!
Nie chcę wychodzić z domu. Nie chcę iść do pracy, boję się iść do sklepu. 
Ale nie, w pracy spokój przecież, nikt nie przychodzi. W sklepach sprzedawczynie nie chorują...o co biega? Zaczęłam się baczniej obserwować, co ja znów przed sobą ukrywam?

I wyszło szydło z worka, boję się ludzi. Nie dlatego, że mogę się zarazić. Tu już rozumiałam, że nie mam na to wpływu. Ale bałam się LUDZI.
Tych przerażonych oczu, tych pokulonych sylwetek, tych zaciśniętych szczęk pod maskami, tych rąk za mocno zaciśniętych na rączkach wózków, tych nagłych odskoków, gdy podeszłam zbyt blisko. Bo ja wiem, co strach może zrobić z ludźmi.
Widziałam to w dzieciństwie u rodziców.
Sama mnóstwo rzeczy, których się wstydzę i żałuję, zrobiłam pod wpływem mojego własnego STRACHU.

Strach maskowany złością.
Złość zmieszana ze strachem.
Szary opar w którym poruszamy się od wiosny.
A psy szczekają na nasz widok.


PS. I nie chodzi o to by przegonić strach, nie czuć go, wyprzeć...
      Chodzi o to by się do niego przyznać, jako do swojego własnego wytworu. I zabrać mu lejce ;)


Pozdrawiam Wszechświecie, twoja kreatorka własnych strachów, Prowincjonalna Bibliotekarka.






niedziela, 25 października 2020

Bibliotekarka na wojnie Wszechświecie!


Jesień się zadomowiła w moim miasteczku. W sadzie zebrałam dwie wielkie torby orzechów włoskich na wyścigi z wiewiórkami. Jakoś orzechom i kasztanom oprzeć się nie mogę. Jak leżą pod nogami, muszę podnieść. Kasztany wkładam nam do łóżek na dobre sny, a orzechy pałaszujemy zimą.
Rano, około szóstej, idę z suczką na spacer i wtedy najczęściej w głowie pojawiają się myśli. Czasem dużo, czasem mniej. Czasem mniej nerwowe, czasem więcej.

Dziś szłam i myślałam o przeszłości.
Przeszłość to taka dziwna sprawa, jak się okazało. Dość ulotna, plastyczna, niepewna. Zmienia się tak samo jak moje wszelkie plany na przyszłość. Dziwne?

Zdawałoby się, że co się stało, to się stało. Fakt solidny jak granit. Długo tak myślałam. Bardzo długo. To trudno dostrzec, bo w przeszłości są zdarzenia granitowe: urodziłam się, chodziłam do szkoły, wyszłam za mąż, urodziłam synów, pracowałam tu i tam, generalnie prosta opowieść, stabilna już, bo się zdarzyła.
Otóż nie, wcale tak nie jest.
Dostrzegłam to pierwszy raz na terapii, kiedy ogarniałam depresję, nerwicę itp. Okazało się, że moja wizja mojej przeszłości wcale nie koniecznie mogła przystawać do tego co naprawdę było. Moje oceny sytuacji i ludzi niekoniecznie odzwierciedlały to, co się działo. 
To proste, były OCENAMI.

Wtedy nie dotarło do mnie co odkryłam. Wtedy zanurzona w przeszłości zaczynałam widzieć, że może jednak się myliłam w ocenach sytuacji, intencji ludzi, w moich reakcjach. Dość trudna, bolesna i kolczasta droga. Któż ma ochotę na wiwisekcję? Jednak z czasem dotarło do mnie, że uplastycznienie przeszłości pomaga w teraźniejszości. Pomaga widzieć wyraźniej obecne zdarzenia, widzieć inne opcje wyjścia z sytuacji, a nie tylko pociąg z punktu A do punktu B, co było moją zmorą na lekcjach matematyki.
Owo odspawanie wyrobionych już ocen od sytuacji, które się zdarzyły i przyjrzenie się im od nowa, mimo, że już się zdarzyły, wpływało też na moją przyszłość.

Na moje inne wybory, na moje inne oceny.

Bo nie łudźmy się, oceniamy i będziemy oceniać, choć buddyści głośno twierdzą, że należy pozbyć się oceniania. Powodzenia. Już nawet to stwierdzenie jest oceną, bo twierdzi, że czegoś się trzeba pozbyć, bo nie dobre. Ocenione.

Wiec o co chodzi?
Ano o przestrzeń między bodźcem a reakcją. Zastanowienie się, na dojrzenie innych opcji, dostrzeżenie własnych emocji i zastanowienie się nad nimi, jak bardzo są adekwatne do sytuacji, co mówią o mnie, co mówią do mnie i czy ja muszę tak, czy mogę inaczej.

Chodzi o manie WYBORU. 
Czyli w konsekwencji o WOLNOŚĆ.


Taki oto wpis popełniłam mając lat 13.
A potem napisałam dalej:
"Kto by pomyślał! Stan wojenny w Polsce. Radio ma tylko jeden program ogólnonarodowy i ciągle albo dekrety, komunikaty albo wojskowe marsze i piosenki. Oszaleć można. W telewizji to samo. Ogłoszono "godzinę milicyjną" od 22.00 do 6.00. Ciągle tylko: to można robić, tego nie wolno, nie wolno...Ciekawe co z tego będzie? Wojna domowa? Zgroza. I pomyśleć, że zaczęło się od głupiego Wałęsy. I na dodatek nie internowali go. Zachowują szacunek w stosunku do przewodniczącego Solidarności. A to rządna władzy kukła wypchana trocinami. Zachciało mu się strajków! Jeszcze rozumiem odnowę, ale to, co się teraz dzieje, to rozbój. Jeszcze trochę a zaczną się zabójstwa i rabunki. Żyję w okropnych czasach."

No cóż, te słowa były moje, ale trochę nie moje. Wzięłam je od mamy, bo moja lojalność wobec niej była wielka. Tata popierał Wałęsę, ale on był głupim pijakiem, a mama chciała tylko, żeby życie wróciło do normy. Żeby było tak jak było.
I proszę. Jestem TU i TERAZ, a moja przeszłość okazała się nie być taka, jak ją oceniłam wtedy. I nie ważne, że byłam dzieckiem, byłam odbiciem wielu dorosłych ludzi. Wybrałam taką reakcję, taką ocenę.


Kiedy zaczęłam pracować w Bibliotece, była ona połączona z Ośrodkiem Kultury. Znaczyło to, że finansowo była zależna od tegoż. Dyrektor Ośrodka wydzielała skąpą kasę na książki i tyle. Miała oddzielny budżet na bibliotekę, ale traktowała go jak kulturalny. 2000 tysiące złotych na rok na książki to bardzo mało było. Bibliotekarki musiały pomagać w organizowaniu imprez, obsłudze itp. Ciągane do wszystkiego. To dezorganizowało pracę biblioteki, wkurzało czytelników. Więc po kilku latach takiej pracy poszłam na wojnę z Kulturą. Postanowiłam zawalczyć o rozdzielenie nas. Wyglądało na przegraną sprawę. Nikomu na tym nie zależało. Radni i Burmistrz nie widzieli powodu do zmian. Przecież działało. A zmiana to kupa uchwał, problem w księgowości, powołanie nowej instytucji i co najgorsze, może więcej kasy do dania. A karty czytelnicze w bibliotece miało może dwóch radnych tylko. Nasza Gmina jest rolnicza, czytelnictwo na wsiach naprawdę nie jest zaliczane do potrzebnych rzeczy. Ale się uparłam, poszłam na wojnę! Skakałam przez płot jak Wałęsa, metaforycznie ;)


Jednym z argumentów by nas nie rozdzielać było, że czytelnictwo jest słabe, mało kto czyta. Bo któż chodzi do biblioteki? Nie mogłam tego wytłumaczyć ani przekonać radnych, bo niektórzy nigdy nawet nie byli w bibliotece. Nie wiedzieliby jak do nas wejść. Biblioteka właściwie nie istniała w ich świadomości, tylko na papierze w sprawozdaniach. 

Kombinowałam, kombinowałam aż do mnie dotarło, że oni nawet jak ja napiszę, że odwiedzin w roku było około 3000  i wypożyczeń powiedzmy było 20 000, to oni myślą, że ja to naciągam, bo to nie możliwe i już. Nie wierzą. Z sufitu biorę :)

Więc w sprawozdaniach, mocno pogrubione, zaczęłam wypisywać dzienne wypożyczenia.
I wychodziło, że dziennie obsługujemy 16 osób i wypożyczamy 100 książek.
Po pierwszym razie zrobił się szum. Naskoczyli na mnie, że teraz to już przesadziłam, że to nie jest możliwe! Oglądali na kamerach i udowadniali, że są dni, kiedy przychodzi tylko trzy osoby na przykład. Oczywiście, że są takie dni, nawet czasem są dni, że nikt nie przyjdzie.
Ale Królowa Statystyka była po mojej stronie, wykorzystałam ją, zmanipulowałam dane, tylko nie tak, jak każdy podejrzewał, nie oszukiwałam .Każdy z nas uważa, że tydzień to 7 dni. Mamy to wbite w podświadomość, mimo, że wiemy, że jest weekend. A dni roboczych w bibliotece jest 5. Z tego środa jest dniem technicznym, zamknięte dla czytelników, robimy biurokrację. Oczywiście w środy ludzie też przychodzą czasem, nie zamykamy się na klucz, tych ludzi wpisuję zazwyczaj na czwartek. Więc tak naprawdę wychodzi 4 dni otwarcia biblioteki w tygodniu. Mamy 52 tygodnie w roku, odejmijmy jeszcze święta, to wyjdzie mi dni otwarcia około 190 w roku. I teraz weźmy te 3000 odwiedzin w roku, podzielmy przez 190 dni faktycznego otwarcia i mam dziennie 15.7 osoby!!!

Rozumiecie?
Przebiłam się przez zasłonę nieświadomości, ocen i wdrukowanych programów z przeszłości. Zmieniłam ich świadomość, wykorzystując ich spojrzenie na świat. Po trzech latach uwolniłam bibliotekę. Jesteśmy samodzielne, mamy swoje pieniądze.
Wygrałam wojnę.

Jak to wszystko co piszę ma się do TERAZ?

Dla mnie ma. 
Bardzo ma. 
Są różne narzędzia do oceny rzeczywistości, są różne narzędzia do manipulowania nią. 
Można ich użyć w dobrej sprawie, można w złej. Ktoś może wykorzystać naszą ignorancję, oceny i przekonania, niewiedzę.
WYBÓR, co zaakceptujemy i tak należy osobiście do nas.
Oraz skutki wyboru.
Bo bycie kierownikiem biblioteki średnio mi się podoba ;)
Ale jestem, już ponad 12 lat...



Pozdrawiam Wszechświecie, twoja plastyczna manipulantka, Prowincjonalna Bibliotekarka ;)







sobota, 3 października 2020

Rozmowy z Wszechświatem...

 


Lato odeszło.

Zmęczyło się zapładnianiem, zawiązywaniem, rodzeniem, dojrzewaniem. Musiało dopilnować tylu spraw, tylu istnień, tylu żyć. Powiedzieć pszczole gdzie lecieć, powiedzieć nasionku w którą stronę do Słońca, powiedzieć wiewiórce, gdzie są najlepsze szyszki...Mnóstwo pracy.
Więc utrudzone Lato usunęło się łagodnie, mam wrażenie, że znalazło w moim sadzie spokojną norkę,wyłożoną mchem i liśćmi, zwinęło się tam, ułożyło wygodnie i drzemie...jeszcze nie śpi. Jednym okiem spogląda na siostrę Jesień. Jeszcze czasem tchnie ciepłem liście, roziskrzy poranną rosę, wysuszy orzechy wypadające z popękanych, zielonych kokonów. 

Kiedy zaczęłam moją przygodę z Wszechświatem dowiedziałam się, że można się z nim komunikować na wiele sposobów. I, że odpowiada. A co najważniejsze, można dostać Znak. Można zapytać o coś i poprosić o znak, że się podjęło dobrą decyzję. Znakiem może być wszystko, ja na początku, rozochocona, poprosiłam o jakiś niezwyczajny kamyk. 

Idę więc z psami na spacer i się rozglądam. Nic, nic, nic...same zwyczajne. Nagle widzę, leży w piasku, taki jakiś inny, jakby szklisty, trudno powiedzieć, ale INNY. Schylam się, biorę do ręki, trochę niepewnie się cieszę, ale właściwie jest inny. Wkładam do kieszeni. Idę dalej, ale jednak, mimo kamyka w kieszeni, nadal spoglądam na żwirówkę przed sobą. I znów widzę jakiś kamyk, w kształcie jakby serduszka, może jednak tamten nie był znakiem, może ten jest. Podnoszę. Wyciągam z kieszeni pierwszy i oglądam dwa.  Nie mogę się zdecydować. Biorę dwa. Idę dalej i znów kamyk widzę, jakiś taki niebieskawy...
I nagle w mojej głowie pojawia się obraz mnie samej, wracającej ze spaceru i dźwigającej dwie potężne torby kamyków. Roześmiałam się wtedy z całego serca. Wyrzuciłam kamyki. Śmiałam się całą drogę do domu. Z siebie, ze swojego racjonalizmu, naiwności i niedowiarstwa. 

To było 6 lat temu. Wtedy nie wiedziałam, że właśnie porozmawiałam z Wszechświatem.

Od tamtego czasu wiele się zmieniło. Dowiedziałam się więcej, zrozumiałam więcej, pojęłam, że jedyną przeszkodą w komunikacji jestem ja sama i moje pewności, że jest tak, a nie inaczej. Przekonania, które mam, nawet nie wiedząc, że je mam. Znalazłam kilka z nich już do tej pory, niektóre z tego powodu znikły, kilka widzę, ale są twarde, więc zmiękczam powoli. Nic na siłę...

Rano, po spacerze z suczką, siadam na ławce w sadzie. Siadam wygodnie, układam ręce na kolanach wnętrzem dłoni do góry, stopy przyciskam do ziemi, wyobrażając sobie, że wysuwają się z  nich korzonki i zagłębiają się w glebę, łącząc się, przeplatając z masą korzeni pode mną. Witam sad, mamę Ziemię i oddycham. Czasem widzę, jak wokół mnie rozbłyskują malutkie iskierki światła. Najczęściej na granicy widzenia. Myślę, że to jakieś istnienia, może duszki z mojego sadu? 

Kilka tygodni temu usiadłam na ławce. Słońce wstawało właśnie, iskrzyło w rosie na trawie, przeświecało przez liście drzew nade mną. Czułam się jak w świetlistej katedrze. Usiadłam i w popiele ogniskowym, naprzeciw mnie, zobaczyłam czyściutkie, białe piórko. Zdumiona, ale uradowana pomyślałam: Ach, cudnie, wsparcie od Wszechświata, dziękuję ;) Akurat byłam na zwolnieniu, zatoki chorowały, kłopoty się piętrzyły, a tu znak. Ale za chwilę pomyślałam: no tak, ale żebym ja dostała znak, to któryś mój kot musiał pewnie dopaść jakiegoś ptaszka, to ja nie wiem, czy ja chcę takie znaki.

I nagle na wysokości moich oczu widzę, opadające kołyszącym lotem, drugie białe piórko. Zamarłam. Piórko łagodnie opadało. Patrzyłam na nie jak zaczarowana, aż wreszcie podniosłam wzrok i zobaczyłam, wysoko nade mną, kołyszącą się gałązkę, jakby przed chwilą odleciał z niej ptak. Więc  moje koty nie musiały mieć z tym nic wspólnego. Odpowiedź natychmiastowa ;) Rozlało się we mnie uczucie wdzięczności i radości. Czasem wszyscy potrzebujemy poczuć namacalnie, że nie jesteśmy samotni, że mamy Opiekunów, którzy są z nami, choć ich nie widzimy. I, że możemy trochę się komunikować. Wystarczy się na to otworzyć, poprosić i być uważnym.

Za pozwoleniem mojej koleżanki Julianny opowiem jak komunikowała się z nią jej mama.

Jej mama miała alzheimera, ciężka i smutna choroba. W końcu mama odeszła, w szpitalu. Jola ciężko to przeżywała. Była bardzo związana z mamą, nie miała w sobie zgody na jej odejście. Jola nie pamięta dokładnie, ale któregoś dnia, przed pogrzebem jeszcze, na drzewie, naprzeciw kuchni, pojawił się gołąb. Mimo smutku, łez i zamieszania ktoś go zauważył. Bo był inny. Bardzo duży, nienormalnie spokojny i patrzył ludziom w oczy. Przyciągał uwagę. Budził emocje, jak opowiadała Jola. Był kilka dni i znikł.

Tak się składa, że moja koleżanka uwielbia wszystkie ptaki, interesuje się nimi, ma mnóstwo wiedzy na ich temat. W jej domu często rozmawia się o ptakach. Ona je po prostu kocha, wszystkie. Dziwny gołąb zaprzątał więc jej umysł w tych trudnych dniach. Zrobiła mu zdjęcie.


Jola mi opowiedziała o gołębiu. Pokazała mi zdjęcie. I widać było, że temat ją mocno nurtuje, bo gołąb nie zachowywał się tak jak powinien.
Dla mnie było jasne od początku, że ten gołąb był Znakiem. Komunikacją, wiadomością:
- wszystko u mnie dobrze córeczko...
Ale tak trudno nam w to uwierzyć, tak bardzo racjonalizujemy, chcemy namacalnego dowodu, rozpacz odbiera nam ufność i zostawia w lęku, poczuciu winy i stracie.
Życie potoczyło się dalej. 

Dwa czy trzy miesiące później otworzyłam rano oczy budząc się w swoim łóżku. Czeremcha naprzeciw okna była zielona i rozjaśniona słońcem, uwielbiam ten widok. Tylko tym razem, jak nigdy w ciągu 20 lat, od kiedy tu mieszkamy, na gałęzi najbliżej okna siedział GOŁĄB. Siedział i patrzył na mnie, tak jakby mógł mnie zobaczyć przez szybę.
Zamarłam, a po chwili myśl w głowie: JOLKA! Muszę z nią pogadać.
Nie racjonalizowałam, nie zastanawiałam się, wiedziałam. 
Gołąb posiedział, popatrzył i poleciał.

Zadzwoniłam do Joli, pogadałyśmy, było jej ciężko. Żałoba to trudna sprawa do przejścia. Czasem potrzebujemy pomocy, choćby tyle, by nas ktoś wysłuchał. Czasem nie wiemy, że możemy poprosić o pomoc. I czasem nasi bliscy z Tamtej Strony interweniują.

Drugi raz gołąb na czeremsze pojawił się znów po kilku miesiącach. I tym razem nie miałam żadnych wątpliwości, od razu pogadałyśmy. Okazało się, że to była pierwsza rocznica śmierci mamy Joli, o czym przyznaję, zapomniałam. Ale gołąb czuwał ;)
Od tej pory żadnych gołębi, ale jakby co, to wiadomo.

Wszechświat, jak go nazywam, jest ogromny, wielowarstwowy i nie do pojęcia za bardzo z punktu, gdzie jesteśmy. Ale jak widać, można pogadać ;)

Jak to wszystko ogarnąć? 
Nie mam pojęcia. Kiedyś wcale tego nie zauważałam. Mówiłam: szczęśliwy przypadek, wariactwo, albo etam!...

Teraz widzę białe piórka, w najmniej spodziewanych miejscach. Trochę mi się mota w życiu znów, więc Opiekunowie dają znać, że są, że dobra droga, choć nie widać, co jest za zakrętem...

Kiedy w ciepłe, jasne, letnie dni leżałam na hamaku, widziałam nad głową migoczącą kopułę. Patrzyłam jak zaczarowana na grę światła z zielenią. Słońce przefiltrowane przez listki było zachwycające. Zapach suszu, ziemi i jabłek był kojący. Zasypiałam ukołysana szumem drzew i wiatru, ogrzana ciepłem słońca, otulona zielenią.


A potem trafiłam w internetach na książkę. Piszę bloga już dwa lata. Czemu ja dopiero teraz ją zobaczyłam? Bo pewnie czas był ;)



Pozdrawiam Wszechświecie, Twoja spragniona rozmów, na nasłuchu, Prowincjonalna Bibliotekarka ;)





czwartek, 3 września 2020

Jabłka i mirabelki Wszechświecie



W sadzie mieszka jeszcze Lato. Przepływa między drzewami ostrym, kwaśnym zapachem  jabłek, które spadły z drzew i fermentując, brązowiejąc, pleśniejąc, dają życie całym miliardom innych Żyć. Istnień niewidocznych gołym okiem, lecz nierozerwalnie związanych z Ziemią, wplecionych mocno w siatkę Życia, mających w niej niezaprzeczalne, własne, najbardziej właściwe miejsce.
Brązowe, gnijące jabłko, jest siedliskiem Życia. 
Opadła mirabelka, nie przerobiona na kompot lub dżem, ma też swoje miejsce we Wszechświecie.
Jest przyjmowana, przetrawiana, przerabiana przez Istoty aż całkowicie zjednoczy się z Ziemią...
Dając Życie, w momencie gdy myślimy, że Życie się kończy...


Niedawno przeczytałam opowieść człowieka, który doszedł do ściany w swoim życiu, wydało mu się ono bezsensowne, szare i beznadziejne. Poszedł do jakiegoś guru i ten go zaprowadził na spotkanie z dziećmi chorymi na raka. Na jakieś zbieranie funduszy, czyli na dość wesołą imprezę. Ale ten człek był przerażony, patrzył na łyse łebki dzieci, na wenflony w rękach, na wychudzone, bądź obrzękłe postaćki i widział cierpienie, ból, strach, lęk...Dzieci bawiły się, brały udział w organizowanych konkursach, a on nie mógł się tam odnaleźć, choć starał się brać w tym udział.
Aż wreszcie jakaś dziewczynka zlitowała się, widząc i rozumiejąc jego własny strach oraz napięcie, i powiedziała mu:
- nie jest tak źle jak wygląda....

Wylądowałam w szpitalu. Zdarza się. Wylądowałam dobrowolnie, bo dolegliwość była bolesna. Pojechałam na Sor w sobotę z myślą, że najwyżej odeślą do domu, bo czort wie jak teraz te szpitale działają. W zależności od wielkości paranoi dyrektora i lekarzy zapewne. 
Oczywiście musiałam przymusowo wypełnić ankietę, że zgłaszam się z podejrzeniem covid. No cóż, daleko mi było do covid, zupełnie inne rejony, ale bez tego wejście do szpitala niemożliwe. Więc potwierdziłam nieprawdę.
Ciekawe, co?
Zmierzono mi temperaturę (strach pomyśleć, co byłoby gdybym miała, ale przezornie wzięłam ibuprofen na ból), zmierzono saturację: 98%. 
I dostałam się w ręce chirurga, który powiedział: bierzemy na oddział, zabieg będzie dziś. 
WOW! Nie broniłam się. Podziękowałam Wszechświatowi za dróżkę do zdrowia.
Choć się bałam ;) Ale moje motto brzmi ostatnio: boisz się? I tak rób!
Trzy dni poleżałam na chirurgii i muszę powiedzieć, że to bardzo rozwojowe. Choć uciążliwe i męczące. Ale prawdę wykrzyczała jedna z pielęgniarek w sali obok, wnerwiona marudzącym pacjentem:
- tu nie sanatorium, tu szpital!
Więc przyjęłam postawę: przetrwać jak najbardziej komfortowo, czyli obserwuj i odpoczywaj.
Ze mną na sali leżały trzy staruszki. Każda po osiemdziesiątce, każda z wielością chorób towarzyszących, każda z inną strategią przetrwania.
Pani Cicha, Pani Dzielna i Pani Jęcząca.

Nie jest łatwo przetrwać w szpitalu starszym osobom. Teraz nie ma odwiedzin. Rodzina nie przyjdzie, nie poprawi łóżka, nie odbierze pobrudzonej wymiotami piżamy, nie pomoże się umyć. A w szpitalu gdzie byłam, pielęgniarki tego nie robią. Mimo, że byłam w studium pielęgniarskim 30 lat temu, nie tego mnie uczono. Ale przecież wiem, że rzeczywistość skrzeczy, procedury swoje, ludzie swoje i czort wie o co chodzi. Tu nosimy maseczki i dezynfekujemy ręce, przecieramy wszystko alkoholem, a do łazienki w szpitalu strach wejść, bo wszędzie brudno, kupy, wydzieliny, smród. 
Moja siostra powiedziała, że to w celu utrzymania jednak równowagi wirusowo-bakteryjnej ;)
No i drewniaki na nogach pielęgniarek nocą ;)
I tak sobie leżałam w tym wszystkim, a ponieważ byłam jednak chodząca i najmłodsza w sali, pomagałam staruszkom, bo trudności obiektywne miały z poruszaniem. 
Pani Jęcząca mnie jednak denerwowała. Tu boli, tam boli, tu pampers grzeje, tu gorąco, tu za wysoko, tu za nisko. Tu podnieść oparcie, tu opuścić. Na wszelkie rady błyskała złym okiem i mówiła, że nie, wygodnie jej w poprzek łóżka, na zrolowanym prześcieradle. Nie opuszczamy zagłówka. A sweterka nie zdejmie, bo zaziębi się. Otwieranie okna też było nie bardzo możliwe, co mnie akurat trudno było znieść. I tak się toczyło...
Pani Dzielna radziła sobie sama aż za dobrze, bo jak lekarz zapytał czy boli, macając brzuch, odpowiedziała, że nie. Na co lekarz: ale pani się skrzywiła! No co Pani Dzielna: no trochę boli...
Lekarz o mało z siebie nie wyszedł wrzeszcząc na Panią Dzielną.
Pani Cicha mało się odzywała, cierpiała w milczeniu, połykając strach i złość na głodzenie przed badaniami, które później przekładano, na brak diagnozy, na uwięzienie pod kroplówkami, które nie koniecznie były zmieniane na bieżąco.
I tak płynęło życie szpitalne, omywane czasem zapachem niedostępnej dla pacjentów kawy, a czasem dymem papierosowym, z kącika przy windzie, gdzie panowie pacjenci popalali w ukryciu chyba razem z salowymi ;)
Pani Jęcząca jęczała coraz bardziej i miałam naprawdę dość. Aż rano kobiecina dostała wiadomość, że jedzie na usg. Ona nie za bardzo rozumiała co będą robić, ani chyba nie dotarło do niej moje tłumaczenie, że to nic strasznego. Bała się wszystkiego. Ale zwlokła się z łóżka i troszkę oporządziła. Zmieniła koszulkę i usiadła na łóżku czesząc króciutkie włosy...

Patrzyłam na nią, jak spokojnym ruchem podnosi grzebień, jak powoli, patrząc w okno, przeciąga go po włosach, jakby zamyślona.W tym ruchu był nagle odnaleziony spokój, zatrzymanie. Łagodny łuk pleców wychynął z pulchnej otoczki. Nagle zobaczyłam jak z tego zniszczonego, starego, otyłego ciała wyłania się jakby drugie, takie samo, ale z innymi liniami. Smukłe plecy, delikatny zarys bioder, prosta szyja wdzięcznie pochylona w kierunku grzebienia, młoda twarz. Zrobiła ruch jakby chciała odrzucić włosy na plecy, choć były krótkie przecież. Przez chwilę widziałam obie: młoda dziewczynę u progu życia i starszą, schorowaną, otyłą staruszkę. Obie zaklęte w tym ciele, obie współistniejące, obie żyjące.
Poczułam wzruszenie, zadziwienie i wdzięczność, że mogłam to zobaczyć.



Przestałam w jednej chwili się irytować. Bo zrozumiałam że, ona jest taka sama jak ja. Jak Pani Cicha, jak Pani Dzielna, jak lekarz, który do nas przychodzi, jak pielęgniarka tupiąca drewniakami na korytarzu, jak pan popalający koło windy. Jest taka sama jak wszystkie ciekawskie dzieci na świecie, jak wszystkie rozmarzone dziewczyny  na całym świecie, jak młodzi chłopcy buńczucznie wkraczający w młodość, jak wszyscy staruszkowie, żegnający czasem ze smutkiem, czasem z buntem, a czasem ze zgodą, to Życie.
Jestem taka jak ona, jednocześnie jestem dzieckiem, dziewczyną, kobietą i staruszką. Ze wszystkim co to niesie: radością, bólem, strachem, odwagą, wrażliwością i jej blokowaniem, gdy jest nie do uniesienia. 
Wszyscy jesteśmy tacy sami, na całej planecie. Nie ma lepszych, nie ma gorszych.

Wszyscy są WŁAŚCIWI.
Wszyscy są jak jabłka, jak mirabelki. 
Przechodzimy cykl, a potem zaczynamy nowy. 
Nic nie znika, wszystko JEST.
To jest to, co nazywam Miłością i w tym zawiera się Wszystko.
Trudne?

Ano trudne Wszechświecie, ale dziękuję...
Zdecydowanie NIE JEST TAK ŹLE, JAK WYGLĄDA.


Pozdrawiam Wszechświecie,Twoja rekonwalescentka, wdzięczna bardzo, Prowincjonalna Bibliotekarka

czwartek, 13 sierpnia 2020

Straszne opowieści do poduszki Wszechświecie.

 


I lato leci Wszechświecie.
Nie wiem jak u innych, ale u mnie magicznie i ciekawie. 
Może się tym podzielę kiedyś, ale na razie mam ochotę na straszne opowieści. 
Bardzo straszne opowieści. 
Bardzo, Bardzo straszne opowieści.
Zacznijmy...

Za siedmioma rzekami, za siedmioma lasami, w wielkiej, zielonej Dolinie żyła sobie...
Ale nie, to byłaby miła opowieść, wcale nie straszna, za siedmioma rzekami zawsze coś dobrego się zdarza na koniec. A ja chcę opowiedzieć bardzo straszną historię, gdzie nie wiemy jaki koniec napisze autor. To się nazwa suspens..

Zacznijmy jeszcze raz...
Pewna Starsza Pani w jesieni swego życia postanowiła przenieść się do miłego, spokojnego, bogobojnego Miasteczka. Schorowana, ale zdecydowana radzić sobie sama, kupiła mieszkanko w bloku. Wszędzie miała blisko, do lekarza piechotką 10 min, karetka dojeżdża w trzy minutki, bo stacjonuje w Miasteczku, sklepiki i apteka bliziutko, kościół niedaleko. Sąsiedzi uczynni, podwiozą, jest z kim porozmawiać na ławeczce pod blokiem. Powietrze czyste. Bezpiecznie i spokojnie.
Jednak to jest straszna opowieść, więc pojawia Zły Wirus. Zły Wirus jest niewidzialny, Zły Wirus zabija, Zły Wirus straszy wszystkich. Nagle Starsza Pani przestaje się czuć bezpiecznie. Lekarz zamyka przychodnię, nie można się dodzwonić, sąsiedzi nie bardzo chcą pomagać, sklepy stają się groźne, bo tam czyha Zły Wirus. Nikt już nie siedzi pod blokiem na ławeczce. Z ekranu telewizora wysuwa się niewidzialna macka Złego Wirusa, Starsza Pani czuje, że po nią właśnie.
Nawet w kościele nie ma już ulgi, jest zamaskowany strach.

I którejś, ciemnej, marcowej nocy Starsza Pani czuje, że ta macka owija się wokół jej piersi, zaczyna ją dusić, serce zaczyna łomotać, brakuje tchu, próbuje podbiec do drzwi, ale pada w pokoju i nie może się podnieść. Wzywa pomocy w jedyny sposób jaki daje radę, stuka w podłogę, bo krzyczeć nie może. Ile czasu to trwa? Nie wiadomo, około północy sąsiadka z dołu wreszcie usłyszała, pobiegła na górę, ale drzwi zamknięte. Starsza Pani bała się przecież Złego Wirusa. Więc sąsiadka zadzwoniła na pogotowie. Pogotowie przyjechało szybciutko, bo miało blisko. Ale musiano wezwać strażaków, by wyważyli drzwi. Strażacy przyjechali szybciutko, bo też mieli blisko. I kiedy już wyciągnęli przyjemne, proste i skuteczne narzędzie zwane "huliganem" i mieli wyważyć drzwi, ratownicy z pogotowia krzyknęli: stop! 
Udało się Starszej Pani, przez zamknięte drzwi powiedzieć ratownikom, że nie może się podnieść i nie może oddychać...Ratownicy zamarli, strażacy włożyli maseczki i przyłożyli "huligana" do drzwi, ale nie dostali pozwolenia na otwarcie...
Ratownicy musieli skonsultować się z Górą, bo Zły Wirus straszy, potem z Górą Góry, potem z Najgórniejszą Górą. I dopiero po 40 minutach, choć przecież mieli blisko, pozwolili strażakom użyć "huligana". I ubrani w wielkie, gumowe kombinezony weszli do Starszej Pani udzielić jej pomocy.
W każdej bajce tu jest szczęśliwe zakończenie. Ratownicy dzielnie ratują życie Starszej Pani, podają tlen i leki, odwożą do najbliższego szpitala szybciutko. Bo mają blisko.
Ale to jest straszna historia, więc nie...
Jadą dalej aż szpitala jednoimiennego, a tam lekarz krzyczy: na Starszą Panią nie napadł Zły Wirus, jej serce potrzebuje pomocy, szybciutko na Chirurgię, mamy blisko. Ale Chirurgia Blisko powiedziała, że nie przyjmie Starszej Pani, bo Zły Wirus straszy, a ona musi być odpowiedzialna, nie ma tu czasu na zrobienie testu, a inni pacjenci są. I choć było blisko, Starsza Pani nadal leży na noszach. Chirurgia zadzwoniła do Większej Chirurgii Daleko. Większa Chirurgia zgodziła się przyjąć...
Ratownicy dowieźli Starszą Panią Daleko, wwieźli ja na Izbę Przyjęć i nastąpił suspens...


Jednak Wszechświecie, kto tu dotarł niech wysłucha jeszcze jednej, strasznej opowieści. Bo cóż to za wieczór jednej opowieści, jak się straszyć, to na całego. 

 W Miasteczku mieszka Chłopiec, bardzo chory Chłopiec. Chłopiec miał pecha, bo urodził się z zepsutym genem. I ten jeden, malutki, zepsuty gen spowodował, że Chłopiec większość swego 11- letniego życia spędza w szpitalach. Chłopiec, jego Mama, jego Brat i Siostra walczą dzielnie z przeciwnościami losu. Chłopiec wolałby mieć sprawny gen i nie być w tej wspaniałej  Dwunastce chorych w Europie, w końcu to żadne wyróżnienie tylko masa kłopotów. Nawet kiedyś przyjechali lekarze z całej Europy i zaprosili Chłopca z Mamą by powiedzieli jak się żyje z takim zepsutym genem. Ale nie wymyślili jak go naprawić. Więc Chłopiec musi sobie radzić sam. Dostaje mnóstwo, bardzo drogich, bolących zastrzyków. Jednak udało mu się dostać do Fundacji, która je finansuje. I leczy się w najlepszym szpitalu : Centrum Zdrowia Dziecka. To też szczęście. Choć Chłopiec wie, że się nie wyleczy, może nawet nie dorośnie. Chłopiec widział dużo, więcej niż ktokolwiek z Miasteczka.
Ale jest Dzielnym Chłopcem.

I oto zjawia się Zły Wirus. A Chłopiec nagle czuje, że boli go ucho. Bardzo boli, tak bardzo, że zaczyna mieć wysoką gorączkę. Lekarz w Miasteczku mówi: ja się nie znam, musicie jechać do Centrum Zdrowia Dziecka. Mama prosi Sąsiada by zawiózł ich do Centrum, nie mają przecież własnego samochodu. I Sąsiad wiezie, choć wie, że jeśli to Zły Wirus, będzie miał Duże Kłopoty. Jednak wie też, że Chłopiec bardzo cierpi. Kiedy przyjeżdżają do Centrum Zdrowia Dziecka, niewidzialny czujnik mierzy temperaturę Chłopcu i nagle otaczają ich żołnierze, z pistoletami przy pasach. Chłopiec i jego Mama są przerażeni. Żołnierze mówią, że Chłopiec ma gorączkę i nie może wejść do szpitala. Musi zrobić test na Złego Wirusa. Ale...(teraz zbudujmy troszkę napięcia) testy pobiera się rano!

Chłopiec się spóźnił. Musi przyjechać RANO. Na nic prośby, żołnierz posłusznym być musi! Mama i Chłopiec zostają wyprowadzeni z Centrum, wracają do Sąsiada, a on odwozi ich do domu, 120 km. 
Z samego rana wsiadają znów w samochód i są raniutko, tak jak trzeba. Chłopcu pobierają wymaz i nagle okazuje się, że na wynik muszą czekać w domu. Żołnierze znów wyprowadzają Chłopca z Mamą ze szpitala, a u boku każdy ma pistolet, który straszy, chyba gorzej nawet niż Zły Wirus. I jadą z Sąsiadem znów 120 km. Na szczęście już o szesnastej, tego samego dnia, okazuje się, że Chłopiec cierpi z innego powodu niż Zły Wirus. Centrum otwiera drzwi, a Sąsiad robi trzecią i ostatnią (chyba) podróż do Warszawy.
Czyżby tu było szczęśliwe zakończenie? Nie, nie, nie...to straszna opowieść jest, ale dla tych co już się bardzo boją, zdradzę, Chłopiec nadal żyje na Planecie. Choć może by wolał już nie...

Otóż, Chłopiec ma Kolegów: trzy miłe, puchate Miski. Ma je od baaardzo dawna. Śpi z nimi, uczy się z nimi, bawi się z nimi i do szpitala jeździ zawsze z nimi. Wie, że z Kolegami nic mu się nie stanie. I kiedy jest już na sali, i kiedy ustawił Kolegów na szafce przy łóżku jak zawsze, wpadła pani Doktor Profesor i kazała zabrać Kolegów, bo Zły Wirus straszy.  Na nic prośby i krzyki Mamy Chłopca. Koledzy zostali zabrani. Mama powiedziała mu, że Koledzy jadą do domu, że nic im nikt nie zrobi, ona tego dopilnuje, ale Chłopiec jej nie uwierzył. Przecież widział żołnierzy z bronią, wie o Złym Wirusie i się boi...
Leczono Chłopca tylko kilka dni i musiano go odesłać do domu. Chłopiec dziwnie się zachowywał. Pani Psycholog przyszła do niego na wizytę i powiedziała: dziecko jest przerażone i zestresowane, musi wrócić do domu, w spokojne miejsce. 
Wrócił, Koledzy czekali w domu na niego. Jakoś się doleczył.
A można było Kolegów Miśków wstawić pod niebieskie światło, wyozonować, zrobić im kwarantannę w przezroczystym worku, tak by Chłopiec ich widział..
Można było wiele zrobić. 
A nie zrobiono.
Straszna historia, okropny suspens...


Kto dotarł do końca, ten jest Dzielny.
Nie każdy ma odwagę zmierzyć się ze Strasznymi Opowieściami.
Nie każdy chce je zobaczyć, bo podobno Zły Wirus straszy.
Ale one SĄ. 
A Suspens nie zawsze dotyczy fikcji...
Uważajmy jakie opowieści czytamy naszym Dzieciom, wszak Dzieci są naszą Przyszłością.




Pozdrawiam Wszechświecie, Twoja zawsze, nadająca z Krainy Dreszczy, Prowincjonalna Bibliotekarka.

poniedziałek, 20 lipca 2020

Arbeit macht frei, Wszechświecie.





Moi przyjaciele remontują łazienkę.

Ale najpierw Wszechświecie pojechałam do mamy. Mama teraz mieszka sama. W wrześniu minie dwa lata od śmierci taty. Szybko jakoś upłynęło, biorąc pod uwagę, jak było trudno na początku. Życie jednak dąży do przepływu. Można się zatrzymać na jakimś ciężkim przeżyciu, mielić emocje w kółko, ale w końcu większość ludzi pójdzie dalej. Oprócz tych co nie pójdą, ich wybór.

Jeździmy do niej często. Trzeba pomóc, zrobić jakieś lepsze zakupy, pokosić, poreperować różności. Cały dom nadaje się do remontu, ale jakoś na to ani siły, ani chęci jeszcze nie mamy. A mamie dobrze tak jak jest.  Zrobiliśmy tylko nową łazienkę, dla własnej  i maminej wygody, i już.
Ogród mojej mamy jest piękny. Ma rękę do kwiatów i warzyw, więc wszystko rośnie. Od kiedy pamiętam, zawsze zakładała ogród. Ogórki, marchewki, pomidory, buraki, cebula. Ziemniaki i pszenica na polu. Czasem owies. Była krowa, świnki, kaczki, gęsi, kury...
Ja nie wiem jak ona to wszystko ogarniała, bo jeszcze była praca w sklepie GS na pełen etat i nie było wolnych sobót. I trzy córki, i mąż pijak-awanturnik.
Może dlatego nigdy od niej nie słyszałam miłych opowieści z początków mojego życia. Mama zawsze mówiła tylko jak bardzo była zmęczona, jaka chuda, jak nie mogła jeść i kiedy szła do pracy, to musiała przystawać, bo bała się, że upadnie. Słuchałam tego jako małe dziecko, słucham teraz czasem. 
Często nam opowiadała zdarzenia z własnego dzieciństwa, tam było weselej. Wybierała historie, które ją cieszyły. Zabawy z kolegami, pasienie gęsi, jazdę konną, kradzieże jabłek, chodzenie na pijawki. Ale i tam też pojawiały się opowieści o ciężkiej pracy, strachach, głodzie, pożarze domu, szpitalu. 
Kiedy pojechała się spotkać ze swoją siostrą w zeszłym roku, jak już nagadały się o chorobach, kłopotach w rodzinie, omówiły wszystkie okropne rzeczy na świecie zobaczone w telewizji i wyczytane w Fakcie, to moja ciotka powiedziała:
- Jaki ten świat straszny Ninka, co?
Na co moja mama ochoczo przytaknęła.
No straszny, okropny...
To ogród mojej mamy...



Jest przepiękny teraz. Wszystko buja wysoko, kolory są żywe, aż wchodzą do środka Duszy.
W środku jest warzywnik, truskawki, maliny, porzeczki. W tym roku mama dosadziła borówki, jagodę kamczacką, żurawinę. Jest tego mnóstwo. Ogórki są jak fasola wysokie.
I słyszę: ja sobie wyobrażam, że ty Ania później będziesz miała to wszystko, to dla was, jak się sprowadzicie...
Bo my mieszkamy w mieszkaniu komunalnym. Nigdy jakoś ani mnie, ani męża nie ciągnęło do kupowania, budowania, mania na własność. Żyje się nam spokojnie i wygodnie.

Mój tata po wielu latach dziubania przez mamę, niecały rok przed śmiercią, w końcu zdecydował się podzielić majątek. Ja dostałam pół domu, do spółki z siostrą. Siostra ma własne mieszkanie w Warszawie. Które lubi. No niby ja zamieszkam w domu, jak już emerytura stuknie...
I tak patrzę na dom, patrzę...widzę ten remont, te pieniądze jakie są potrzebne, a których nie mamy, ten ogródek, w którym moja mama mnie widzi. I wiesz Wszechświecie co? Ja tego nie chcę.
Nie chcę ogródka, nie chcę domu, nie chcę ciułania pieniędzy na opał, nie chcę remontów...
I tak stoję na rozdrożu i się przyglądam sytuacji...
Mam czas, do emerytury jeszcze trochę...


Ta dwójka miała marzenia. Mama i tata, na początku życia razem. Pozują z motorem, który był własnością fotografa. Później tata kupił sobie motor, Gil się nazywał i miał fajny, pomarańczowy bak na benzynę.
Mieli plany, budowali dom. Mama opowiadała, że w ciąży ze mną podawała pustaki, nosiła kamienie na podmurówkę. Starsza sąsiadka na nią krzyczała, ale moja mama jest uparta do nieprzytomności. Wszystko co się dało robili sami, zdobywali sami, nie chcieli i nie umieli poprosić o pomoc.
Moja mama wydzieliła jeden pokój w domu na Pokój. Tam się nie wchodziło. Tam była Puszcza (regał) marzenie mojej mamy wykłócone z ojcem, wydeptane, spłacone w ratach. I kryształy. Nawet imprezy domowe odbywały się w niewygodnym przejściowym pokoju. Nie w Pokoju...
Nawet mama nie chodziła tam posiedzieć i popatrzeć na tę Puszczę.
Kiedy myślę o maniu domu, widzę same kłopoty. Kiedy patrzę na ogródek, od razu boli mnie kręgosłup.
Moja mama zimą, walcząc z piecem od centralnego, powiedziała: i po co mi to było...

Marzenie stało się garbem na plecach mojej mamy. Nie samo. Ona je wzięła na te plecy.
Bo gdyby nie dom, może by mieszkała już ze mną, pod moją opieką.
W moim wynajmowanym, miłym, prawie bezobsługowym mieszkaniu...
Taaa....nie koniecznie jest to moje marzenie...

Kiedy patrzyłam jako mała dziewczynka na moich rodziców, zrozumiałam, że nic lekko nie przychodzi. Trzeba wszystko ciężką pracą zdobywać, wyszarpywać, wykłócać. Że trzeba walczyć.
I trzymać to wszystko co się zdobyło pod kluczem. Nawet cieszyć się z tego nie bardzo było można, bo wiadomo, lepiej nie zapeszać i nie wyzywać losu.
To wszystko, to są przekonania jakie wyniosłam z domu. W moim małżeństwie na początku oczywiście powieliłam schemat jak talala. Nic mi łatwo nie przychodziło. Stawiałam sobie wymagania jak Himalaje. Zdobywałam jeden szczyt i natychmiast wyglądałam gdzie jest drugi. Nawet herbaty nie wypiłam na zdobytym, nawet nie posiedziałam patrząc na widoki.
Aż wreszcie, jestem TU...
I patrzę na to wszystko...


Większość z nas dostała chyba ten sam program od rodziców. Moje czytelniczki co roku zasuwające w ogródkach, robiące przetwory, zalatane, nie mające czasu na poczytanie...
Kiedy przyjeżdżam do mamy obowiązkiem jest wziąć porzeczki, truskawki, maliny, buraczki, ogórki, jagody, zamrożone kurki...Teraz robi mniej przetworów, ale wcześniej soki, dżemy, warzywa różnej maści w słoiczkach.
Brałam. Potem wyrzucałam. Kiedy odmawiałam, miałam wrażenie, że stoi przede mną dwuletnie dziecko: ale jak to? nie kochasz mnie, odrzucasz, a ja to dla was robię przecież...
Łatwiej było i jest brać.
Choć od paru lat już nic nie mam przeciwko warzywom ze straganów, ani z biedronki, ani z lidla. Nie robię przetworów. Nie gotuję wymyślnych potraw. Nie gotuję dużo w ogóle. Jakieś szybkie, lekkie potrawy na patelni robię. Albo kupujemy coś gotowego. Albo idziemy do restauracji od czasu do czasu. Mój mąż nie narzeka. Ja czuję się wolna. 
Więc tak siedzę i patrzę na ten dom...
I na moje przekonania...
I co mogę z tym zrobić, jak się ułożyć, jak zrobić z wymarzonego garbu mojej mamy,
dom do latania nad chmurami...


PS. A o co chodzi z remontem u przyjaciół? Dali mi impuls do napisania postu.
Otóż oni mają dużo pieniędzy, co może nie jest tak ważne, ale daje inne pole doświadczalne. Remontują łazienkę, która się NIE zepsuła. Opowiadali mi, że płytki przy prysznicu były w stanie idealnym, doskonale położone dwadzieścia lat temu. Ciężko było je zbić, ciężko było zedrzeć je ze ścian, ciężko odkuć terakotę. Wszystko w bardzo dobrym stanie. Porządny rzemieślnik robił. A oni tylko chcieli wymienić prysznic i tak wyszło, że cała łazienka od podstaw się robi. I wszystko ok, można, ma się kasę i chęci na zmianę. Ale co ja się nasłuchałam jęczenia na brud, na przedłużające się niedogodności, na obcych w domu. Wakacji w tym roku nie będzie, bo całe zajmie remont. I tyle ukrytego wkurwu (sorry, ale tak się to nazywa, bardzo adekwatnie) między mężem a żoną, tyle jakiejś pasywnej agresji pod uśmiechami, tyle pretensji przebijających w niby niewinnych odzywkach.
Czasem remontujemy nie to, co trzeba jednak...
I to widać bardzo jasno.
A łazienka to tylko garb.
I "arbeit" wcale nie uwalnia.
Wcale.





Pozdrawiam Wszechświecie, twoja aeronautka balonowa, Prowincjonalna Bibliotekarka