Szturchnęła mię lekko Agniecha "co tam u mnie"...
Zebrałam się więc i piszę: żywam :)
Aczkolwiek przez kilka dni myślałam, że może już czas pisać testament.
Dziwne myśli przychodzą do głowy, gdy ma się wrażenie, że mózg zalany jest smarkami...
Mąż i ja pochorowaliśmy się. Najpierw on dwa tygodnie smarkał, kaszlał i gorączkował, a potem, gdy już myślałam, że nie załapię wirusa, padłam. Gorączka trzymała mnie 6 dni, do tej pory nigdy mi się to nie zdarzyło. LudwikMaria, lekarz mój, powiedział, że siły natury dadzą radę, ale nie dały, bo jakaś bakteria w zatokach skorzystała z okazji. W oskrzelach znów zaczęła grać orkiestra i skończyło się na antybiotyku przez 10 dni. Słabam, ale żywam.
Jednak zatoki nadal cóś nietego...Jutro laryngolog w nie zajrzy.
Osobiście uważam, że obojgu nam odbiło się czkawką odchodzenie męża na emeryturę. Proces był długi, przewlekły i nerwowy, dokładnie jak nasza choroba. Ponieważ Bzikowy Mąż ma skłonność do wypierania emocji, bądź też do wyrzucania ich na zewnątrz, poszło mu lżej, ja zaś, no cóż, widzę więcej...i czuję.
Srogie grzyby Wszechświecie...
Niemoc twórcza też mię ogarnęła, razem ze słabością ciała. Czytałam cichutko blogi innych, ale udałam się tam, gdzie jest mi dobrze. W Kosmos ze Star Trekiem i innymi. Trzy tygodnie latałam po różnych planetach na zwolnieniu. Było fajnie, że aż wracać się nie chciało :)
Ale wróciłam, bo wszak dorosła jestem i odpowiedzialna, tak jakby...
Kiedy człek ma dużo czasu na myślenie i jeszcze nauczył się słyszeć, a czasem nawet widzieć (da się, mózg czasem zamiast słów podsyła obrazy), to sporo odkryć można zrobić.
Na przykład to jak jemy, czym konkretnie.
Znajomy podróżnik był w krajach wschodu: Indie, Bangladesz, Tajlandia. Oni tam jedzą rękoma. Uczył się jak złożyć palce, jak maczać jedzonko w sosie, jak zwijać warzywa itp. by zgrabnie donieść do ust. Jedzenie ma konsystencję: ziarnistość, gładkość, śliskość, twardość, miękkość, lepkość...
My dopiero w ustach możemy to poczuć, ale pozbawiliśmy się tych doznań, które niosą dłonie.
Podobno higieniczniej, ale niekoniecznie. Niekoniecznie....
Ja już od jakiegoś czasu, w ramach szukania komfortu, najchętniej używam łyżki. Prawie do wszystkiego. Łyżka zbiera sosik razem z kartofelkami :) A widelec? No nie, nagarniasz, nagarniasz i spływa, ucieka i zostaje na talerzu. W domku wylizuję, w restauracjach też bym to zrobiła, ale po pierwsze: mąż by dostał zawału, a po drugie: jeszcze nie jestem tak odważna. Zgarniam kawałkiem chlebka jak mam, a jak nie mam, zostawiam, niestety...
Ale i tak mam radochę z łamania reguł...
Prośba o łyżkę do karkówki powoduje u kelnerów dysonans poznawczy.
Nie dziękujcie, nowa ścieżka neuronalna za darmo, ode mnie :)
Druga sprawa to coś, co mnie od kilku tygodni męczyło. Dokładnie od kiedy przeczytałam u Taby ten wpis:
Film Familijny
Zwykli ludzie i zło. Zwykli ludzie i ich fantazje. Zwykli ludzie...
Mam wrażenie, że na planecie są sami zwykli ludzie. Bez względu na zajmowane stanowisko, ilość pieniędzy, czy sposób życia. Podejrzewam, że jest kilka osób, które ogarnęły naprawdę kim są.
Tak do bólu, tak w pełnym rozumieniu tego słowa. I niekoniecznie są to mnisi z Tybetu, papieże, Irena Sendlerowa, M. Kolbe i inni tego typu "święci" namaszczeni przez nasze łaknące światłości i dobra, zmęczone ego.
To trochę jak z piłką nożną, kibice, którzy sami nie potrafią kopać, siedząc na kanapie, wrzeszczą; co ty robisz idioto, komu podajesz, bałwan...
Kompensacja własnych, urojonych bądź nie, niedostatków: mieszanie idola z błotem...
Wszyscy to mamy. Tak czy inaczej.
Nie wiem co ja bym zrobiła, gdyby mój mąż dostał robotę w Auschwitz. Może nie mógłby odmówić?
Może też bym starała się żyć w iluzji, chronić dzieci, relatywizowałam bym wszystko, byle przetrwać.
Może nawet bym przekonała samą siebie, że to dla dobra nas wszystkich.
Robiłam tak w swoim życiu.
W dzieciństwie na przykład
- moi rodzice nie mogą być źli, nie kochają mnie, bo to ze mną coś jest nie tak...
Muszę się tylko poprawić i będzie dobrze.
Auschwitz w mojej głowie, a za murem piękny ogród, na wyciągnięcie ręki...
Jedynym wyjściem z tej iluzji nie jest dążenie do "dobra".
Jedynym wyjściem jest spotkanie z własnym "szatanem".
Widzę cię, witaj...
Pogadamy?
Widzę cię, witaj...
Pogadamy?
Znam sporo ludzi, którzy mówią: wiem jaka jestem.
Ajajaj...
Po pierwsze: często bierze się swoje mechanizmy obronne i wszelkie życzeniowości, za własną osobowość.
Po drugie (i tu należy się trochę bać): to zaproszenie dla Wszechświata, by cię zweryfikować :D
Będzie bolało, bo iluzje czasem już przyrosły.
Ale to dobre dla nas, tak zweryfikować się...
Jeśli masz wrażenie, że coś się w twoim życiu powtarza, to właśnie trwa proces weryfikacji.
I nie ma co się kopać z Wszechświatem, bo on ma bezgraniczną cierpliwość i będzie weryfikował aż pojmiesz.
Wiadomo, że szybkie zerwanie plastra jest lepsze ;)
PS. Oczywiście wszystkie obrazy są niezrównanej Andrei Kowch.
Pozdrawiam Wszechświecie, twoja zweryfikowana nie raz, Prowincjonalna Bibliotekarka.