Podlasie, gdzie mieszkam, to przecudna kraina. Zielona, żywa, gaje, lasy, łąki, rzeki, pola i ogrody. Tętni to wszystko życiem obecnie rozświegotanym, śpiewającym, kraczącym, cykającym...wszystko cieszy się wiosną.
W bibliotece spadek czytelnictwa w Wypożyczalni dla dorosłych. Jak co roku o tej porze. Ponieważ czytelnictwo w Polsce jest Kobietą, to ta Kobieta właśnie, przynajmniej na Podlasiu, poszła do ogródka. Kopie tam grządki, dyryguje mężem przy budowie "folii" i kompostownika, na targu uważnie ogląda sadzonki drzew i kwiatów, grabi, sprząta, reorganizuje. Książki co najwyżej do poduszki.
Cykl powtarza się co rok. Kobiety poddają się rytmowi natury, czują, kiedy trzeba zadbać o nowe życie, pomóc mu się narodzić, karmić i opiekować się, aby potem mieć z tego korzyść w okresie odpoczynku i regeneracji sił. Natura jest mądra, Kobieta jest naturą. Kiedy sobie na to pozwala oczywiście. Odciąć się też można, zapomnieć i nie czuć tej więzi. Da się zrobić i nas, kobiety, do tego nawet się zachęca, bądź zmusza.
Bądź grzeczna, bądź ładna, bądź ułożona, bądź pracowita, bądź cicha i współczująca, bądź cierpliwa, bądź matką....
O! tu mi się przypomniała moja koleżanka, która skarżyła się, że bardzo współczuje jakiemuś chłopcu na wózku inwalidzkim: jaki on biedny, zawsze pogodny, ale ja, JAKO MATKA, wiem ile w życiu go ominie, ile rzeczy będzie dla niego nieosiągalnych, jaki on biedny..tralalala..
Wkurzyła mnie lekko, więc zapytałam:
- no dobra, jako matka to wiesz jak będzie, a jako TY? Nie matka, nie żona, nie kochanka...jako TY?
Zapadła cisza i konsternacja. Bo jaka TY? Jaka JA? I gdzie jest ta Ja? Jak z nią rozmawiać? Nie widzę Jej...
Tak to socjalizacja kobiet, udomowienie, zabrało nam cząstkę, która była najważniejsza. NAS.
Jak w kościele w przykazaniu: miłuj bliźniego swego, jak siebie samego; magicznie nie dociera do naszej świadomości druga część: Jak SIEBIE SAMEGO. To ważniejsza część, bo jak nie masz miłości do siebie, to co chcesz dawać innym? Chcesz dawać to czego nie masz? Nic nie dasz zatem. Tylko fałszywki.
Ale tego kościół to już sprytnie nie tłumaczy. Bo to mu nie na rękę. Aż dziw, że jeszcze tego nie usunęli po cichutku i nie zostało samo: miłuj bliźniego :-)
Wracając do ogródka jednakże. Ja ten pęd ogródkowy na początku pracy znielubiłam bardzo. Statystyki wiosną leciały na łeb i szyję, a ja wtedy, młoda bibliotekarka na wysuniętym przyczółku, ambitna byłam. Chciałam wzrostu wykresów, rozwoju, pochwał! A tu wiosna i bęc w dół. Kupowałam nowości, namawiałam i nic. Kobitki jak zaczarowane, tylko ogródki i ogródki...
Ale dorosłam i zrozumiałam.
To NATURA, to ZIEMIA...to jej zew. To dawanie życia. To znaczy być KOBIETĄ. I one wszystkie nieświadomie, świadomie...one wszystkie w tych ogródkach spotykają SIEBIE. I to jest potrzebne, niezbędne wręcz dla całej planety. I dla ludzkości. Bo się pogubiliśmy. A Kobiety wiedzą. Na jakimś planie wiedzą jak sobie pomóc. I robią to.
A dlaczego dzikie tulipany?
W okół budynku gdzie mieszkam, w latach 60-tych, założono sad, ogrody, nasadzono mnóstwo drzew. W tamtych latach, tak do końca lat 80-tych, ludzie dbali o to bardzo. Potem przejęła ten budynek gmina, starzy lokatorzy wymarli i nikt już nie zajmował się zielenią.
Kiedy się wprowadziłam, ze starej wiary została Pani Ania. Sama w mieszkaniu. Mąż nie żył już, syn wyjechał i bardzo rzadko wpadał. Nie dawała rady zajmować się warzywnikiem, ale zostawiła sobie ogródek kwiatowy. Przepiękny. Co dzień powolutku chodziła między grządkami, czasem przystając by pogadać z roślinką, czasem, bo tchu nie mogła złapać...Idąc z pracy widziałam ją zawsze siedzącą w oknie. Patrzyła na życie już z boku, odsunęła się. Pewnie serce ją bolało, kiedy widziała co się dzieje z sadem i resztą. Kiedy umarła, miałam szczere chęci zająć się jej ogródkiem. Ale praca, dzieci, kłopoty...nie wyszło. Ogródek powoli wtapiał się w niezorganizowaną, szaleńczą zieleń w którą zamienił się sad i reszta.
Było tam zawsze mnóstwo tulipanów, posadzonych razem, jak kobierzec. Kolorowy kobierzec. Po śmieci Pani Ani nikt już o nie nie dbał. Nie wykopywał, nie przechowywał bulw. Robiły co chciały.
Najpierw zmieniły kolory, zrobiły się prawie wszystkie czerwone, trochę się rozlazły. Potem rozlazły się jeszcze bardziej, zaczęłam je spotykać w mocno oddalonych miejscach, w jakichś chaszczach pod płotem...Dziwiłam się jak wędrowały swobodnie. Delikatne, ale niezłomne. Zdziczały, wracały do natury. Trwało to kilka lat. A od może dwóch lat, zaczynają być coraz bardziej kolorowe. Nadal sporo czerwonych, ale są i inne kolory.
Zdziczenie im służy. Tak jak nam. Dziczejmy więc tak jak tulipany. Pozwólmy sobie na to :-)
A czytelnictwo rośnie jesienią, kiedy ostatnie dary lata zostaną zamknięte w słoiczkach :-)
Prowincjonalna Bibliotekarka w Podróży. Nieoczekiwanie znalazłam się w innej przestrzeni życia i świadomości. Uczę się. Wszystkiego. Ale najbardziej Siebie :-)
Obserwatorzy
środa, 25 kwietnia 2018
sobota, 21 kwietnia 2018
ajajaj Wszechświecie...zielonooki potwór :-)
Wiosna pełną parą. Jak szalona nadrabia opóźnienia. Na blogach, które podczytuję, blogerki wstają w foteli, przeciągają się aż trzeszczą kości, wkładają robocze buty, wychodzą na dwór z mężami, psami, dziećmi i wędrują, grabią, kopią....Wklejają masę zdjęć z zielonym, mnóstwem zielonego, bo po brązowej zimie, zielone ciągnie jak magnes i doładowuje energią.
A pod moim oknem wybuchła czeremcha. Kocham czeremchy już od dzieciństwa. Na naszej ulicy rosło ich trzy. Wiosna nieodmiennie kojarzy mi się z ich słodkim zapachem. Moje dzieciństwo to ten czas, kiedy dzieciaki nie siedziały w domach. Na ulicy było nas trochę, wszyscy trzymaliśmy się razem, bawiąc się, kłócąc, bijąc czasem, a potem godząc. Podchody, gra w ziemię, łażenie po ogrodach i podkradanie słodkiego groszku, rzodkiewek, marchewek prosto z ziemi, siedzenie na ulubionym starym kasztanie i snucie nieprawdopodobnych historii, zabawy w Indian, czterech pancernych....Nie potrzebowaliśmy wirtualnej rzeczywistości, mieliśmy WYOBRAŹNIĘ. I książki oczywiście.
Teraz wiem, że każdy zwiewał z domu tak jak ja, w większości domów było nieciekawie. Alkohol, bicie, ciężka praca w polu i na gospodarce, o emocjach i potrzebach dziecka nikt nie słyszał. Takie czasy. Choć terapeutka Ewa zapewniała mnie, że były dobre rodziny, to nadal mam kłopot z uwierzeniem. No pewnie były....ale nie na naszej ulicy, na sąsiedniej chyba też nie. Radziliśmy sobie jak mogliśmy, na tyle, by cieszyć się zapachem czeremchy i smakiem jej jagód jak dojrzały. Słodko-cierpkie, fioletowe, soczyste...Dużo nie dało się zjeść, bo język i usta drętwiały, ale wszyscy to lubiliśmy...Słodko- cierpkie wspomnienia wiosenne Wszechświecie, tak jak wszystko.
A tym czasem na naszym zadupiu, jeszcze trochę zastałym po zimie, pojawił się promyk Kultury Wysokiej. Nie to, że pierwszy w ogóle. Pojawiają się. Czasem korzystam, czasem nie, ale tym razem WYDAWNICTWO, w postaci pani Prezes, która mieszka niedaleko, postanowiło zrobić u nas spotkanie autorskie. Dobrze czasem mieć takich mieszkańców z koneksjami i własnym Wydawnictwem. Kiedyś Daniel O. zafasowal naszej miejscowości premierę filmu "Pan Tadeusz". Kino omal nie pękło, można było otrzeć się o Kulturę Wysoką, choć tylko Żebrowski był trzeźwy. Ale było fajnie.
Więc przyjechały do nas Wielka Pisarka i Super Coach (trener znaczy), które razem napisały fajną książkę/poradnik jak zmienić życie. Napisały fajnie, lekko acz sensownie, lekko acz o trudnych spawach, do tego ilustratorka cudna. Wartościowa pozycja dla każdego, kto zechce skorzystać. Bo jak nie zechce, to nie.
Więc poszłam i pociągnęłam Mąża na spotkanie, bo lubię Panią Prezes, a w naszej dziurze frekwencja zawsze słaba na takich spotkaniach, dwie osoby robią różnicę. Okazało się jednak, że organizatorka o to też zadbała i przyjechało trochę jej znajomych, raczej takich biznesowych i wielkomiejskich. Dwa rzędy w kinie ubrane na czarno. Aż się zdziwiłam, co jest z tym czarnym? Bo ja nosiłam upierdliwie jak miałam depresję, latami. Musi oni wszyscy jednak potrzebują tego poradnika.
Tak troszkę dziwnie było, bo prawie wszyscy się znali z Wielką Autorką i Super Coachem. Ale nie powiem dostaliśmy prezenty, nagrody. Dwa rzędy z tyłu były autochtonów i to pocieszające. Że im się chciało. Może przypełzną do biblioteki, bo rzuciłam okiem i kart w bibliotece to oni nie mają. Będzie może i zysk dla mnie :-)
Spotkanie leci, panie fajnie opowiadają, znają się, lubią, jest wesoło. Profesjonalnie. Takie jakby kółko wzajemnie adoracji. Publiczność reaguje. Lecą opowieści pozytywne, o mapie marzeń, o Dubaju, o refleksjach w basenie w Wietnamie, o Hongkongu, o zmianie pracy, bo ta jest okropna, o szczęśliwych przypadkach, o synchroniczności, o wygranej walce z nadwagą. Sam pozytyw.
A ja siedzę i coraz bardziej czuję się jakoś nie tak, jakoś nie fajnie. Coś nie gra. No niby publiczność się śmieje, ja niby też...ale coś uwiera.
Za ładnie, za grzecznie, za....
Przyszłam do domu zmęczona. Poirytowana generalnie. Ciężki dzień. Kamyk w bucie.
Następny dzień wcale mnie nie uwolnił od kamyka w kapciu. Ani czeremcha za oknem nie pomogła.
Aż przy zmywaniu OLŚNIŁO! Tak mam, zmywanie albo prysznic. Woda jakoś mi pomaga się ogarnąć.
Cóż mię uwiera? ZAZDROŚĆ. Potwór o zielonych oczach- jak pisał Szekspir
Tak im fajnie się układa, kasa, podróże, schudły, kosmos z nimi gada pozytywnie, rozwijają się, realizują potencjały, mają kółko adoracji, w pracy aż płaczą ze szczęścia tak im tam dobrze...NOSZ!
A ja nadal w procesie. Nie schudłam, nie wiem gdzie droga moja, nie mogę znaleźć pomysłu na życie, obrazy malują się powoli, a mogłabym częściej, bloga piszę rzadko, a mogłabym częściej, a praca osiadła i wcale czasem nie chce mi się do niej iść, choć niby lubię. Wszechświat do mnie gada rzadko, raczej mi wytyka niż głaszcze.....i tej fali kwantowej złapać nie mogę...i w ogóle dno. I kilometr mułu.
No tak. Tak stałam przy zlewie i ten muł mnie otulił. No cóż. Postałam.
Kto lubi być zazdrosny? Nikt. Nikt się nawet nie przyzna. A jak coś tam bąknie, to żartem, że niby nic. Nie lubimy. I ja nie lubię. Bo jak moje kompleksy mi pokazały mnie, w ich blasku nie spodobałam się sobie. To oczywiście zaraz dokopałam sobie, za bycie zazdrosną. Bo nie można. Nie ładnie. Wstyd.
Ale, kochany Wszechświecie, ja taka całkiem do de. nie jestem :-) Ja postałam w tym mule, ale powoli się przejaśniło, bo muł opada jak stoisz spokojnie (no, w miarę spokojnie, troszku dłużej wtedy opada).
I zrozumiałam, jeszcze raz, to co już wiem od jakiegoś czasu (ale jak już pisałam, potrzebuję powtórzeń żeby załapać), można być zazdrosnym i to nic nie zmienia. Pobędziesz i już. Tylko to zobacz. Popatrz na to. Pobądź i puść. Proste, czasem trudne.
Więc byłam zazdrosna :-) I moje kompleksy przez chwilę mi po oczach poświeciły. Nic nowego Wszechświecie. Nic nowego pod słońcem.
I zobaczyłam, że ta czeremch śliczna jest, że sad jest świetliście zielony, że tulipany rozkwitły, a gawrony na gniazdach już młode wysiadują, a syn już po udanej artroskopii, a ten obraz, który zaczęłam, rokuje...a w bibliotece remont się dzieje, odkładany od lat, a mąż taki fajny i dzieci udane i pies śmieszny, a koty to już całkiem...i tak lekko bokiem popłynęłam jednak na fali kwantowej.
I jestem WDZIĘCZNA. Sobie i tobie, Wszechświecie.
A Mąż, wychodząc ze spotkania szepnął: zauważyłaś, jak ta Couch bardzo się pilnowała, żeby nie użyć słowa: ENERGIA?
Zielonego dnia Wszechświecie :-)
czwartek, 12 kwietnia 2018
Oesu Wszechświecie...remont i wojna.
Wiosna zdecydowała się przyjść. Kiedy rano wychodzę na schodki czuję ten zapach. Zapach mokrej ziemi, wody, próchnicy, zielonego, poruszającego się, wybuchającego. Czuję wtedy radość, energię, poruszenie. Wiem, że to Życie wraca z drzemki.
W klimacie umiarkowanym, jak nasz, można dobrze zaobserwować wszystkie etapy tego odwiecznego cyklu. Zima przychodzi i komenderuje: spać, wszyscy spać! Odpoczywać. Zaśnieży, zamrozi, czasem tylko lekko przykryje suchymi trawami i zgniłymi liśćmi, ale komenda jest jasna. Hibernować, odpoczywać, uwewnętrznić się. Jest nam to potrzebne. Jest to potrzebne całej przyrodzie. Gdzieś tam mają porę deszczową, gdzieś noc polarną i inne dobranocki...ale zawsze jest czas na odpoczynek, a potem akcję. Mądra ta Ziemia.
Widocznie w tym roku ten zapach, energia, wiosna jakoś mnie mocniej obudziły.
Otóż niespodziewanie dla siebie, odnosząc rachunki do księgowej, poszłam do PanaZ, który to zawiaduje robotnikami do remontów. Lekko zdziwiona patrzyłam na moje nogi niosące mnie do tego pokoju, który omijałam już ze trzy lata. Może więcej, bo remont w bibliotece to koszmar każdej bibliotekarki. A trzeba już było dawno wymienić wykładziny i pomalować. I dokupić regałów, bo ciasno.
Taki kamyk w bucie od kilku lat, aż tu nagle...poszłam. Załatwiłam. Zdziwionej koleżance zaordynowałam sportowe buty na nogi i wyniosłyśmy cały oddział w prawie dwa dni. Będzie z dwie tony książek, jak nie więcej. Cud jakowyś.
I żeby jeszcze mnie pokręciło, zakwasiło, połamało...prawie nic. Ot kilka mięśni zaszurało następnego dnia: jesteśmy tu, weś wariatko trochę spasuj, 50+ już jesteś. I tyle.
Tyle lat unikania, męczenia się, poczucia winy, że trzeba, bo już brzydko, zaniedbanie, zła, zła ja kierowniczka, leniwa...a tu masz. Jak po maśle. Już wylewają posadzkę.
A u znajomej Pantery na blogu wpis o wojnie. Która zaraz, na pewno, jusz tylko paczyć. Bo politycy to czy tamto, a rakiety tu i tam, a terroryści za każdym płotem z plecakami wypchanymi bombami i z nożami w zębach i ...nie powiem czym, w spodniach.
I tak se pomyślałam Wszechświecie. Ja remontuję. To nawet troszkę jak wojna. Zmieniam, zamiatam, odkurzam, reorganizuję, demoluję, czasem bezlitośnie spiszę na ubytki. Zaczytane.
A mnóstwo ludzi na świecie też chce remontu. Bardzo chce. Nie wiem dlaczego tak czuję, ale chcą by PRZYSZŁO i POZAMIATAŁO. Samo. By tony naszych złych emocji, nieuświadomionych lęków, zaniedbań, autoagresji, obwiniania się, ignorancji, głupoty i co tam jeszcze. By to wszystko zmiótł poduch jądrowy. W sumie, jak tak się zastanowię, jest i we mnie taka leciutka chęć, by jakiś dramat wyrwał ludzi z letargu. By się obudzili i dostrzegli, że można inaczej.
Ale ja już wiem, że to nie pomoże. Bo zmiana musi przyjść ze środka. Środka każdego z nas. Indywidualnie. A to jest najtrudniejsze na świecie. Dla niektórych zbyt straszne, straszniejsze niż okrucieństwo wojny. Straszniejsze niż obozy koncentracyjne, niż masowe groby, niż cierpienie i strach, niż śmierć nawet.
Zajrzeć do własnego wnętrza, znaleźć cierpiące, smutne, przerażone dziecko, utulić.
Znaleźć wściekłe dziecko, zawistne, złorzeczące, zazdroszczące...utulić.
Najcięższe wyzwanie na świecie. Prawie nie do wykonania. Łatwiej wywoływać wojny, by odwrócić uwagę. By nie widzieć siebie.
Kiedyś czytelniczka zachwycona książką wspomnieniową o Sybirakach powiedziała: aż człowiek żałuje, że nie żył w takich czasach. Lekko mnie prztykało. Co????
Zastanowiłam się. Siedzieć w ziemiance, z wszami, gotować zupę z kory i patrzeć jak umierają twoje dzieci? No nie...Być bohaterem, być silnym, pójść do szpitala odległego o 100 km by uratować dziecko, dzielnie stawić czoła okupantom, honor, bóg, ojczyzna...tralalala. Można sobie wyobrazić jak wspaniale bym się zachowała i jaka byłabym dumna z siebie. W tych przerażających warunkach.
Bo tu gdzie jestem...tu gdzie jestem, jest może syn alkoholik, jest może rozbita rodzina, jest może niewierny mąż, jest może jakaś choroba, jest może patologiczna matka, jest może kupa lęków z dzieciństwa...jest kupa rzeczy, które pozamiatałam pod dywan. Kurtka, do domu już się nie da wejść...wolę na Sybir.
I tak to się toczy na tej Ziemi. Wybrałam remont :-)
Zamiast wojny. Wiem, że wielu ludzi też. Nie jestem w tym sama. I nie jest to proste. Ale trudne zamienia się w łatwe.
Miłego dnia Wszechświecie, Twoja zakurzona, kichająca Prowincjonalna Bibliotekarka.
niedziela, 1 kwietnia 2018
Eh....Wszechświecie....zróbmy sobie kuku...
Bo tak .....
Normalnie od zarania wieków biblioteka w tzw. WielkiPiątek zawsze zamknięta na głucho. Bibliotekarki karnie zawsze brały udział w wielkiej, narodowej ustawce: Wielkanoc. I trzeba było nakupić, zamówić, zgromadzić, zamarynować, upiec, ugotować, ozdobić, uprać, umyć, odkurzyć, posypać głowę popiołem, poplotkować przed kościołem, pomalować, pokłócić się przy śniadaniu, albo nie pokłócić, nakładając na twarz maskę z uśmiechem oraz zaciśniętymi szczękami....z czego chyba zdrowiej się pokłócić :-)
Znaczy święta pełną gębą :-)
W tym roku jednak postanowiłam sobie odpuścić...sobie, żeby nie było. Nie piekłam ciast, kupiłam w cukierence. Nie piekłam mięs, zamówiłam catering. Odpuściłam na całego.
Bo zmęczona jestem udziałem w tragikomedii, chciałam odrobinę komedii romantycznej, może filmu drogi, może dokumentu z przyrodą.....
No i też szkoda mi było urlopu, kutwię na jakiś fajny wyjazd.
Więc poszłam do pracy w WielkiPiątek. W sumie pewna, że nikt nie przyjdzie, bo przez 70 lat jednak ludziska chyba się zorientowali, że w TEN dzień pocałują klamkę. Czyli warunki do pracy idealne. Nadrobię biurokrację przy odrobinę głośniejszej muzyce z youtuba :-) Ostatnio przecudne mantry trafiłam...Zapowiada się ok.
Jednakże....
Ze zdziwieniem usłyszałam tupiącego po schodach pierwszego czytelnika...za jakiś czas następny, następny, następny....nie jacyś młodzi ludzie, nie dzieci... stali czytelnicy....same kobitki.
Kurtka, co jest....czy naprawdę to się dzieje? Pierwszy raz od 70 lat biblioteka czynna w WielkiPiątek i co? Skąd wiedzą?
Zbadałam sprawę po prostu pytając: a nie wie Pani, że w WielkiPiątek zawsze zamykamy? Ja w tym roku wyjątkowo ( no raczej może nie, ale co będę tłumaczyć) otworzyłam. Normalnie pocałowałaby Pani klamkę....i trzeba by było tachać torbę z książkami do domku.....?
A odpowiedź w trzech na trzy pytania była: ja wiedziałam, ale pomyślałam, że spróbuję....
I normalnie każdy by pomyślał, że fajnie, że optymistki. Fajne, otwarte i pozytywne osoby :-)
Ale nie byłabym sobą jeśli bym nie pokopała głębiej...bo zawsze jest głębiej i moje "głębiej" ma zawsze jeszcze głębsze "głębiej"...ale tak na średnim poziomie "głębiej"....
Nosz kurtka Wszechświecie....ale my tu odpitalamy manianę :-)
A może jednak to nie optymizm, tylko odwrotnie? Może konieczność utwierdzenia się w tym, że świat jest podły i przeciwko mnie? Nie zadzwoniły, by sprawdzić. Może jednak? Popiół na głowę i zanurzenie się nurcie: wszystko przeciwko mnie?
Bo ja znam te klimaty.....i to lekkie niedowierzanie w oczach pań, że jednak co? Otwarte? A ja tak szłam, tachałam torbę z myślą, że jednak zamknięte. I tak jakoś nie mam dzisiaj melodii do wybierania, pani mi coś da....
A w domu jeszcze tyle roboty nie skończonej, a ja wpadłam na pomysł pójścia do biblioteki, która od 70 lat nie pracowała NIGDY w WielkiPiątek...aż do tego, jednego, wyjątkowego...w 2018 :-)
Zonk!! a chciałam sobie zrobić takie fajne "kuku".....i być jeszcze biedniejsza, niż udało mi się wygenerować do tej pory.
Podła bibliotekarka :-)
Miłego dnia Wszechświecie, twoja Prowincjonalna Bibliotekarka nadawała dzisiaj z loży Dziadków od Muppetów :-)
Subskrybuj:
Posty (Atom)