Obserwatorzy

niedziela, 13 października 2024

W sprawie kupy Wszechświecie

 



Oczywiście Jesień.
Przyszła.
Bo niby czemu miałaby nie przyjść?

Na byłym miejscu ogniskowym, obecnie Projekcie, wyrosły powoje. Nigdzie indziej, tylko tam gdzie dwadzieścia lat paliliśmy ogniska, siedzieliśmy razem z synami rozmawiając, milcząc, piekąc kiełbaski, popijając oranżady i kwasy chlebowe a z czasem i piwo. W tym miejscu sięgałam do środka siebie i znalazłam Wszechświat. Zakotwiczyłam go w tym miejscu, bo umykał mi czasem a tam zawsze mogłam go znaleźć. 
Kiedy przyszedł Projekt i unijne pieniądze rozjechały i zniszczyły magię Sadu, myślałam, że na zawsze. 
A jednak nie. Ziemia ją zatrzymała, drzewa ją zatrzymały, zieloność ją zatrzymała i ochroniła. 
I kiedy wyrosły powoje, kiedy ujrzałam je otwarte w miękkim świetle poranka, wiedziałam, że nic nie odeszło. Kucnęłam i spojrzałam w głąb kielichów, świeciły ciepłym, białym światłem w środku, w tym środku, który nie miał końca. Mogłabym zsunąć się po ciepłym, aksamitnie szorstkim,  niebiesko-fiołkowym płatku w ten tunel i przenieść się do świata wróżek, driad, duszków przyrody, które wcześniej żyły w Sadzie, ale musiały stąd odejść.
Jednak wracają, powoje są portalami, które sobie otworzyły. Magia dobrych chwil, miłości i spokoju wplotła się w tkankę Wszechświata i zawsze już tam zostanie. 
Nic nie ginie.
A ja żyję :)
Byliśmy z Mężem na urlopie w Ustce. Dużo ludzi ale było fajnie. Łaziłam zachwycona brzegiem morza, pozwalając falom moczyć moją sukienkę, Maż zbierał kamyki i nigdzie się nie spieszyliśmy. Zwiedzaliśmy okolicę, jedliśmy pyszne rzeczy, patrzyliśmy na zachód słońca, pływaliśmy statkiem. 
I jedyne co mnie zmartwiło trochę to to, że ludzie z pieskami byli. Niby fajne, ale po pierwsze: pieski mają futro, w upale 30 stopni, na asfalcie i betonie, słabo im się spaceruje. A po drugie, pieski były rasowe, zapewne z kupna. Yorki, maltańczyki, owczarki i nowość: shiby. Zero kundelków.
Smutne.

Po powrocie pojechałam na zabiegi kręgosłupowe i teraz gotowa jestem na jesień i zimę :)

I tak sobie zakotwiczałam się w jesieni, ciesząc się coraz zimniejszymi nocami i porankami, nie pozwalając reszcie świata do mnie zaglądać, aż gdzieś na FB obejrzałam filmik jakiejś mamy młodej.
I dał mi on do myślenia więc się podzielę.
Otóż owa mama ma dwójkę małych, przedszkolnych dzieci. I pojechali do dziadków, którzy mieszkają na wsi. Dzieci lubią tam jeździć, dziadkowie się cieszą z wizyt i zawsze im ładują całe torby prezentów owocowo-warzywnych z własnego ogródka, co cieszy mamę. Bo ekologicznie i naturalnie ogródek jest prowadzony. I wszystko było pięknie dopóki dziadek nie wyjaśnił wnukom jak taki ogródek działa. Otóż zasila się go gównem. 
Niech to wybrzmi: GÓWNEM!
I na tym gównie rosną te piękne ogórki, pomidory, ulubiona fasolka szparagowa i dynie.
We wnuki jakby piorun strzelił.
Jak to? Gówno?!
Nieważne jakie, świńskie, krowie, kurze, ważne, że gówno...
I od tej pory dzieci nie tykają nic z ogródka dziadków, mama musi kłamać, że w markecie kupione pomidorki są. I na nic tłumaczenia, bo GÓWNO...
I śmieszno, i straszno....
Mam nadzieję, że młoda mama ogarnie temat, bo czuję, że gówniany problem jej dzieci wygenerowała osobiście sama.



A w czasie zabiegów kręgosłupowych poznałam dwie miłe kobietki, takie 60plus. Ponieważ po zabiegu trzeba spacerować, to sobie spacerowałyśmy we trzy. I gadałyśmy :)
Jedna z nich mieszka na wsi. Takiej wsi niedaleko miasta. Całe życie mieszkała w mieście i bardzo chcieli z mężem na emeryturze zamieszkać na wsi. Znaleźli dom z działką, kupili i są szczęśliwi. Mniej więcej, bo jednak...Gówno.
Zrobili sobie ładne ogrodzenie, z podmurówką, ten kawałek od ogrodzenia do drogi koszą i czyszczą, bo przecież taki jest obowiązek. Ale na wsi jak to na wsi, psy ludzie puszczają luzem. I te psy chodzą i kupy zostawiają gdzie je potrzeba napadnie. I sikają też, ale to gówno najgorsze. Na tym kawałku koszonym i na podmurówce czasem też zostawiają. I jak to wygląda????
Dla spokoju spacerków nie wypowiedziałam się :)

Pamiętam z dzieciństwa, kiedy jeszcze krowy były w prawie każdym gospodarstwie, jak rano i wieczorem wyprowadzało się je na łąki. Rano jak rano ale wieczorem po ich przejściu ulica była zawsze pokryta kupami. Trzeba było uważać żeby się nie pośliznąć. Kiedy słońce świeciło kupy schły, deszcze je zmywały, jakoś to wszystko ginęło z ulicy mimo uzupełniania przez krowy. A zapach? Był normalny. I psy też biegały luzem i kupy zostawiały. Ot życie na wiosce :)
Jakoś nie utonęliśmy w gównie. Przyroda je przerabiała i my o tym wiedzieliśmy.
Czyżbyśmy zapomnieli?
Co się stało?



Czasem gdzieś w internecie trafiałam na zażarte spory o kupy psie w miastach. Od dawna to trwa, dziesięciolecia wręcz. Teraz chyba są jakieś przepisy nakazujące zbieranie ich do torebek. Ale co się ludzie nakłócili, nagadali, nawściekali przez ten czas...
Choć chyba nadal nie wszyscy zbierają. Kiedy odwiedzam siostrę mieszkającą na Mokotowie w Warszawie, kupy pieskowe czasem leżą na trawnikach. 
A ja się zastanawiam, jak te kupy w tych workach plastikowych się utylizuje...?
Jak one tam leżą w śmietniku, w gorącu letnim, bez tlenu, hm....?
I o ile dłużej taka kupa w worku się rozkłada od tej na wolnym powietrzu, robił ktoś badania?
     
U nas w Miasteczku jest też ciut dziwnie. Większość ludzi ze wsi pochodzi więc temat kup u nich po wioskowemu: nie istnieje. Znaczy istnieje ale normalnie. Jest gówno, bo musi być i już.
Ale jest sporo przyjezdnych, turystów i tych, co kupili domy, by się osiedlić, głównie na emeryturze. I oni mają z gównem problem. I tak śmiesznie się to miksuje. Sąsiadka poszła na Projekt pochodzić ze swoimi dwoma mini-pieskami, jak codzień zresztą. I tam oberwała od jakiejś turystki, że kupy nie zebrała. Ale turystce wcale nie przeszkadzały torby po chipsach i butelki po wódce w krzaczkach róż. Jakby nie widziała, tylko to GÓWNO...
Na wsiach u nas zawiązała się nawet inicjatywa społeczna: nie sprzedawać nic warszawiakom!
Bo im gówno śmierdzi!
Znaczy oni sprawiają więcej problemów, ale gówno zawsze wypływa pierwsze...


I tak płynie życie. 

Wczoraj poszłam do Domu Kultury, bo przyjechał jakiś psycholog i chciał przeprowadzić event: Miasteczkowe Rozmowy. Napisał, że formuła spotkania pozwala na lepsze zrozumienie siebie i swoich poglądów oraz większe otwarcie się na punkty widzenia innych ludzi. 
Fajne, nie?
Poszłam.
I byłam TYLKO ja.





Pozdrawiam Wszechświecie, twoja skupiona Prowincjonalna Bibliotekarka ;)