Obserwatorzy

wtorek, 29 stycznia 2019

Wszechświecie, pan dzwonił milordzie?

kadr z serialu Downton Abbey
 Moje biurko w bibliotece stoi przy drzwiach, mam je zawsze otwarte, więc słyszę,  jak po schodach ludzie się wspinają do nas. Niewysoko, tylko na pierwsze piętro. Schody łagodne mają podejście, jedno półpiętro, ale każdy wchodzący ma swój indywidualny styl wchodzenia, po tylu latach rozpoznaję większość :-)
Dziesięć lat temu, wiosną, usłyszałam nieznajome kroki na schodach. Zdecydowane szurnięcia i mocne stąpnięcia, połączone jednak z ciężkim oddychaniem, sugerującym osobę starszą. Ale tempo zdrowe :-) Oprócz stukania butów, szelestu kurtki i sapania słyszałam szybkie: stuk, stuk, stuk...
Psie pazurki stukające o podłogę zawsze rozpoznam :-)
Zdecydowane kroki i szybkie stukstuki zbliżyły się i tak to, do mojego życia, wkroczyli Ted i Fox :-)

Ted miał na imię Edward (i nie było to jego jedyne imię), był Anglikiem, który kilka kilometrów od miasteczka, kupił siedlisko i paręnaście hektarów ziemi. Wysoki, mocno zbudowany, lekko zgrabiony, energiczny w ruchach 78-latek.  Fox był foksterierem gładkowłosym,  przemiłym psem, który jak się okazało, w tym tandemie rządził. Choć udawał, że nie :-)
Zdjęcia poglądowe z filmu Downton Abbey, Ted był podobny do pana trzeciego z prawej, tego z brodą białą :-)

A taki był Fox.


Zestresowali mnie na początku okropnie, bo angielski miałam w liceum przez dwa lata i choć dobrze rozumiem, za cholerę nie umiem mówić. A czasów nie pojęłam nigdy.  Ale Ted, który zamierzał zamieszkać w Polsce, było ode mnie lepszy, nic nie umiał po polsku. Więc chciał nie chciał, zaczęłam mówić moim murzyńskim angielskim, jak bezceremonialne określił moje zdolności w tym kierunku syn anglista :-)
Tego pierwszego dnia, Fox dostał miseczkę z wodą, a Ted zasiadł do komputera i skorzystał z internetu, bo w swoim domu jeszcze nie miał. Potem od słowa do słowa okazało się, że nie ma pojęcia co jest w sklepach jadalnego, bo napisów nie umie czytać, a zdjęcia czasem też mylą, więc poszłam z nim do sklepu i pokazałam co i jak. Dział z mrożonkami go ucieszył. I słoiczki z gotowymi potrawami. Jakoś poszło. Ted pojechał do domu, ja spocona jak ruda mysz wróciłam do pracy, zadowolona, że jednak poradziłam sobie z konwersacją na poziomie murzyńskim, ale skutecznie.
Od tego czasu Ted stał się częstym bywalcem biblioteki :-) Razem z Foxem, który upodobał sobie fotel przy komputerze. I paszteciki drobiowe serwowane przez bibliotekarkę :-)

Powoli dowiadywałam się więcej. Ted mówił bardzo ładnym, wyraźnym, literackim angielskim.
I bardzo chwalił moje próby mówienia, więc powoli ośmielałam się. Czasem mnie delikatnie poprawiał, ale robił to z wyczuciem, a ja zorientowałam się, że za takiego native speakera, to ludzie płacą kupę kasy. A ja mam za darmo. Choć było to trochę uciążliwe. Ted lubił pogadać. Był samotny. Zanim wszedł do internetu zawsze opowiadał co u niego, czasem popłynął we wspomnienia, a kiedy w bibliotece pojawiał się czytelnik, wzdychał zniecierpliwiony, że mu się przeszkadza :-)

Kupił siedlisko w Polsce, bo nasza wieś bardzo mu przypominała angielską, z lat trzydziestych. To były czasy jego dzieciństwa. Opowiadał jak z kolegami jeździł od dworu sąsiadów do dworu, wszędzie karmiony i miło przyjmowany, nocował w stajniach, czasem do domu wracał po tygodniu, ale to było normalne. Opowiadał o ulubionych potrawach, polowaniach, przyjaciołach.
Miał żonę, Sylwię, nie żyła już od dawna. Kiedy o niej mówił, zawsze szkliły mu się oczy. Kochał ją.
Kiedyś mu powiedziała, że on bardziej kocha swojego psa niż ją...
Miał trzy córki, jedną niepełnosprawną ruchowo. Z żadną kontaktu nie miał. Żyły swoim życiem.
Ted marzył, by jego siedlisko było miejscem, gdzie Anglicy będą przyjeżdżać i urządzać polowania, takie jak kiedyś, bo z oburzeniem opowiadał, że w Anglii już nie można. Próbowałam mu wytłumaczyć, że nasi rolnicy prędzej go podpalą, niż pozwolą mu po swoich polach jeździć konno z bandą kumpli, ale słuchać nie chciał. Żył swoimi marzeniami. I ja to zrozumiałam w końcu ;-)

Jeździł potwornie brudnym range roverem, ale była to wersja dla bogatych, ze skórą i drewnem wewnątrz. Robił furorę na drogach, bo kierownica była po angielskiej, prawej stronie, a Fox jeździł na fotelu pasażera, oparty przednimi łapami o deskę rozdzielczą :-) Bezcenne pewnie były miny kierowców z naprzeciwka :-)

Kiedyś zepsuł mu się komputer w domu i pojechaliśmy z Mężem z misją ratunkową. Na podwórku biegały dwa piękne, zadbane konie: Billy I Kitty. Weszliśmy do zwykłego domu z czerwonej cegły i okazało się, że Ted wprowadził się, ale nie odnowił wnętrz. Dom stał długo pusty i zaniedbany, brudne ściany z odłażącymi tapetami, pajęczyny, odpadający tynk, brudna, odrapana podłoga, dymiąca kuchnia węglowa, a w pokoju koza do ogrzania się. Za to na ścianach wspaniałe obrazy z 19 wieku, bynajmniej nie kopie, równiutko były ustawione regały z książkami w pięknych oprawach, pod ścianami stały komody wyglądające na antyki,  komputer miał złote styki, a na środku pokoju, przed telewizorem stały dwa, wielkie i wygodne fotele. Jeden dla Teda. Drugi, od okna, dla Foxa, który lubił mieć oko na podwórze :-)
Dostaliśmy herbatę w ślicznych filiżankach, a Ted wyciągnął schowane w skarpetkach przyciski do papieru z zatopionymi w szkle koralami, które kolekcjonował. Mówił, że są drogie i trudno dostępne, bo jakiś szejk arabski je skupuje, a ma pieniędzy jak lodu.
Czułam się jak w innym świecie.  Właściwie w nim byłam, w Świecie Teda i Foxa :-)

Fox doskonale znał rytm dnia swego pana, czasem lepiej niż on ogarniał zegarek. Wiedział, kiedy pan opóźnia karmienie koni, kiedy trzeba jechać do miasta, kiedy wychodzić z biblioteki, bo czas do domu. I, że bibliotece jest miseczka z wodą i pasztecik drobiowy dla niego :-) W zimne noce spali razem pod górą kołder i koców w jednym łóżku, latem razem jeździli po lasach. Ted oczywiście na Billym albo Kitty. Wieczorami, wygodnie w fotelach, oglądali telewizję i snuli marzenia pomieszane ze wspomnieniami.

Któregoś dnia, Ted wszedł do biblioteki sam...
Cały szary i skurczony.
Fox umarł.
Wdał się w bójkę z jakimś psem ze wsi i tamten go zagryzł. Na nic wysiłki naszego weterynarza. Fox umarł w trakcie operacji.
Nadal mam łzy w oczach gdy to wspominam. Ted był zrozpaczony, chciał go skremować i przyszedł do mojego męża-strażaka, by zapytać ile drewna trzeba i jak ułożyć najlepiej stos pogrzebowy. Bo nie chciał Foxa zostawiać w Polsce, chciał go zabrać ze sobą w urnie. Postanowił wyjechać z Polski.
Znikł po tym i nie pokazywał się dwa miesiące.

Wrócił już trochę ogarnięty.

Uwielbiał kobiety i portale randkowe. Potrafił na nich siedzieć 3-4 godziny w internecie. Miał znajomą w Szkocji, w Hiszpanii i Jugosławii. Z wszystkimi randkował bez opamiętania. Oprócz tego nadal szukał nowych pań w stosownym wieku, znaczy sporo młodszych od siebie.
Któregoś dnia powiedział, że odwiedzi go znajoma z Francji. Dobra znajoma, poznana na portalu.
I ucieszyłam się, i nie. Ted nie był łakomym kąskiem z powodu charakteru trudnego, ale wiecie...Te złote styki w komputerze...
Przyjechała bardzo rzutka pani 50+. Ted wypachniony, oprany, z błyskiem w oku mi ją przedstawił. Cecylia :-) Sprawiała miłe wrażenie. Wysprzątała mu dom, gotowała mu smacznie, była zabawna i miła. Po czterech miesiącach Ted przyszedł się pożegnać. Postanowili się przenieść do Francji.
Dwa lata to szmat czasu, naruszyłam etykietę i przytuliłam Teda na dowidzenia :-)
W sumie ostrożna przyjaźń nam wyszła.
Pojechał.
Moje niezapomniane angielskie lekcje się skończyły.

 kadr z serialu Downton Abbey
Prawie półtora roku później usłyszałam na schodach szuranie, wolne i ciężkie stąpnięcia. Obok stąpnięć pojedynczy stuk. Dwa stąpnięcia, stuk i ciężki oddech. Pomyślałam, że idzie ktoś starszy i z laską. Miałam rację. Wszedł Ted. Postarzał się bardzo. Zgiął się i zmalał. Opierał się na solidnej lasce. Strasznie się ucieszyłam. W moich i jego oczach mokro się zrobiło. Usiadł i wolno opowiedział mi co mu się przydarzyło.
Cecylia zabrała go do Francji na wieś. Tak jej się dał omotać, że wyciągnęła od niego kupę pieniędzy. Dobrała się do jego konta i wyczyściła. Stracił Billego i Kitty. Rozchorował się i dostał wylewu. Z powodu niedopełnionych jakichś formalności musiał opłacić szpital sam. Nie miał. Poprosił ambasadę o pomoc i korzystając z ich dobroczynności wrócił chory do Anglii. Zaopiekował się nim przyjaciel. Kiedy doszedł trochę do siebie, ogarnął resztki pieniędzy i postanowił wrócić do Polski i sprzedać siedlisko. Przyjechał samodzielnie, byłam pod wrażeniem.
Ale to już nie był ten sam Ted.
Kilka dni później przyszedł, pożegnaliśmy się znów, ale tym razem wiedziałam, że już nie wróci.
Znów go przytuliłam.
Szurszur, stuk...poszedł.


Ted, gdziekolwiek jesteś, tam z pewnością jest też i Fox.
Brakuje mi was czasami.
Odwiedzę was, jak tylko będę już mogła :-)




Pozdrawiam Wszechświecie, twoja Prowincjonalna Bibliotekarka z angielskiej-polskiej wsi :-)

środa, 23 stycznia 2019

Wszechświecie, ja tu nie wracam.


Zapytałam koleżankę w pracy, czy wierzy, że ma duszę.
Zaskoczyło ją to pytanie bardzo. Coś tam zaczęła motać na około, ale przyciśnięta odpowiedziała, że jej religia mówi, że ma. Jakoś tak się wstydziła o tym mówić.
Żeby nie było. Koleżanka praktykująca.

Więc...
Nie pamiętam kiedy stało się to faktem.
Właściwie, zawsze chyba o tym wiedziałam.
Ta pewność powodowała, że nawet nie musiałam się nad tym zastanawiać.
W pamiętnikach z 6 klasy podstawówki, pisałam o czwartym wymiarze, w którym przebywają nasze myśli i emocje. "My sami tam jesteśmy"- tak napisałam jako mała dziewczynka.
Rozmawiałam wtedy z niewidzialnym Przyjacielem, o tym może kiedyś opowiem :-)

Pewnie dlatego też, tak mi nie grało w kościele. Bo z jakąś głęboką wiedzą już przyszłam. Z wiedzą, która była tak naturalna, że nawet nie zauważałam, że ją mam. Ale uczucie, że coś jest nie tak, towarzyszyło mi całe życie. Przekaz z zewnątrz nie grał z moim środkiem.
W bałaganie życia, zmęczona i bezsilna, poddałam się.
Popłynęłam z Życiem, po jego meandrach i płyciznach. Tak jak my wszyscy.
Nie miałam zasobów na zastanawianie się nad rzeczywistością. Przegapiałam znaki, że coś nie pasuje, że dzwoni fałszem. Dom, praca, dzieci...Jakieś cele, jakieś marzenia, jakieś braki...
To był taki czas.
Nie był zły. Był po prostu. Jedna nitka mojego życia. Raczej prosta. Konkretna zdawałoby się. Namacalna.

Jednak było coś więcej.
Zapisane w pamiętnikach sny, które z perspektywy czasu okazywały się prawdziwe. Przeczucia, które się sprawdzały. Nagłe obrazy w głowie nie wiadomo czemu, zdania wypowiadane na głos, a potem zdziwienie: ja to powiedziałam? Skąd ja to wiem...
Było tego trochę gdy się obejrzę Wszechświecie.
Mogłabym sobie pochlebiać, że jestem taka oryginalna, ale wiem, że to wszystkim nam się zdarza. Tylko jedni to zauważają i zaczynają główkować. A inni albo racjonalizują, albo wypierają albo po prostu nie zauważają.
Nie mniej, dotyczy to wszystkich.
Skąd się to bierze?

Przeczytałam mnóstwo książek, mnóstwo filmów obejrzałam. Wysłuchałam sporo ludzi, którzy opowiadali o swoim spojrzeniu na świat. I dziwnych rzeczach, które działy się w ich życiu. Każda taka historia dodawała kartkę katalogową do mojego zbioru danych :-)
Zdecydowanie wszystko szło w kierunku działu: REINKARNACJA.

Posłuchajcie zatem bajki :-)

Było sobie Źródło.
BYŁO. Było wszystkim. Jak czarna dziura, która tak zagęszcza materię w sobie, że staje się mała jak czubek od szpilki, ale może w sobie  mieć całe galaktyki. Źródło miało w sobie miliardy galaktyk. BYŁO. ISTNIAŁO. Zawierało to co było, to co jest i to co będzie. Było Tym.
I postanowiło siebie poznać. Bo było wszystkim, a chciało zobaczyć siebie  po kawałeczku. Więc rozprężyło się, zrobiło wielkie BUM i stworzyło sobie przestrzeń i istoty, by za pomocą tych swoich części, zobaczyć siebie.
Stworzyło Dusze, które były jego sondami zwiadowczymi, a Dusze tworzą nas, my jesteśmy ich sondami i Źródła jednocześnie.
Jest mnóstwo teorii, mnóstwo wytworzonych hierarchii jak to wygląda. Ja nie przywiązuję się do jednej. Podoba mi się tak, jak to napisałam. Po Drugiej Stronie ogarnę więcej :-)


Nasze Dusze, to Gwiezdne Dzieci, płynące przez Kosmos (który też jest zbudowany z różnych warstw) i poznające ŻYCIE we wszystkich jego przejawach. Poprzez doświadczenie. Biorą cząstkę siebie, tworzą nas i wysyłają na wycieczkę. I chociaż wszyscy tak naprawdę jesteśmy Źródłem, to mamy też własne tzw. osobowości, wolną wolę i możliwości działania. Można to przyrównać do każdej, pojedynczej komórki naszego ciała. Są zależne od głównego zasilania, ale też działają w swoim zakresie jako oddzielne nasze części. Samodzielnie.
Jak w niebie, tak i na Ziemi ;-)
Proste?
Powiedzmy, Dusza zobaczyła Ziemię i jej możliwości, więc bierze kawałeczek swojej energii , tworzy swoje Dziecko i mówi: idź się pobaw :-)
To my.
Stanem Duszy jest to, co jest stanem Źródła: bezwarunkowa Miłość.
I naszym prawdziwym stanem też to jest.
Tylko tu, gdzie jesteśmy, jest taka przestrzeń, gdzie się o tym zapomina. I uczy się jak do tego wrócić. Taki plac zabaw :-) A ponieważ jest tu mnóstwo do zobaczenia i nauczenia, nie da się zrobić tego w jednym życiu. Więc, wracamy. Zawiązujemy przyjaźnie, coś z poprzednich żyć przerabiamy
inaczej. Poznajemy nowe stany bycia. Czasem zapętlamy się w czymś, czasem odrabiamy jakieś wpadki.
Karma się to nazywa. Prawo przyczyny i skutku. Podlegamy jej tutaj, podlega większej karmie nasza matka, Dusza.  Naczelne prawo tego Wszechświata.

Zdarzają się przypadki, że dzieci pamiętają swoje wcześniejsze wcielenia. Opowiadają o tym normalnie, jak o czymś oczywistym. Tak oczywistym jak moja pewność, że reinkarnacja jest faktem. Nie wiarą, faktem i wiedzą. Tak po prostu. Zawsze wiedziałam. Dlatego nie mogłam odnaleźć się w religii, w której się urodziłam. Bo u nas wiedzę zastąpiły religie i wszystko się pogmatwało.

Podoba mi się takie spojrzenie. Bardzo ze mną współgra. Zawsze wiedziałam, że jest coś więcej. Wszechświat delikatnie mi to pokazywał. Syny, obrazy, myśli, zdarzenia.
Każdy z nas to wie :-) Tylko zapomnieliśmy. Taka gra.

Kiedy znajomym opowiedziałam o takiej wizji naszego świata, pierwsze co usłyszałam to było: co? ja to sobie zaplanowałam??? Niemożliwe! Zaplanowałabym sobie szczęśliwe życie, a nie to.
Cóż...Reguły gry są takie, a nie inne, przyczyna i skutek. Poza tym, kiedy wracamy do Domu Duszy stamtąd widać wszystko zupełnie inaczej chyba. Kiedy przypomnimy sobie, że byliśmy na Ziemi już 100 razy, za każdym razem w innym skafandrze, to jednak może zmienić perspektywę, na co liczę :-)

Kiedy przeczytałam o tej teorii miałam też dysonans poznawczy. Bo jak to, moje całe życie to moja robota? Sama zaplanowałam? A co gorsza, może będę musiała tu wrócić?
JA TU NIE WRACAM.
Trochę to trwało. Umysł się broni. Lubi utarte schematy, stare rowki do suwania. I mimo, że czułam, że tędy, on wolał po staremu. Strach :-)
Ale tu znów pomogły moje pamiętniki, przeczytałam co Mała Ania napisała w 6 klasie.  Zawsze wiedziałam. Tylko za bardzo weszłam w grę. Tak jak mój syn, który gra w Wiedźmina i kompletnie nie słyszy, że ma pozmywać :-)

Więc obecnie się nie zarzekam, może tu wrócę :-)
Kiedy już będę po Drugiej Stronie, zobaczymy.

A pytanie koleżance źle zadałam. Bo to nie my mamy Duszę, to ona nas ma :-)
Poza tym, Źródeł może być więcej niż jedno. Niespodzianka.

Kiedy zaczęłam pisać posta trafiłam na film z uzdrowicielem. Przypadek? Nie sądzę :-)
Posłuchajcie .

Pozdrawiam Wszechświecie , twoja sonda zwiadowcza nadająca z planety Ziemia, Prowincjonalna Bibliotekarka.

niedziela, 20 stycznia 2019

Wszechświecie, wszyscy na spacerze :-)


Wszyscy spacerują :-)
Dzisiaj i ja poszłam.
Od rana coś w duszy piskało: słońce, słońce, idziemy nad Bug :-)
Moja światłoczułość wygenerowała taką potrzebę, że już o 10 rano z suczką, uzbrojona w aparat, którego nie umiem obsługiwać, znalazłam się na drodze prowadzącej na błonia nad rzeką.
Z aparatem fotograficznym Męża to pogadałam tak: ja wyceluję na to co chcę mieć na zdjęciu, nacisnę jeden z dwóch przycisków, które znam, a ty aparat rób swoje. I wysłałam w jego kierunku Miłość ;-)
Więc jakby co, to gadaj Wszechświecie z aparatem :-)

Tak serio, to nie umiem zdjęć robić, nie znam się, ale chciałam pokazać Podlasie nad Bugiem.
Bo u nas też ślicznie.
No i umiem posługiwać się XnView :-)

Więc poszlim...
Tu się formuje grupa spacerowa. Moja Fasola jest najmniejsza. Te dwa większe, to Dziewczynka i Dred, dwa psy wolnożyjące, które dokarmiam. Akurat byli i dołączyli się. Radośnie :-)

U nas wyjście z miasteczka, to pięć minut. I jesteśmy poza cywilizacją...mniej więcej.


To jest droga prosto nad Bug. Tak rano nie było nikogo. 

Wczoraj jeszcze nie było kry, tak mój syn powiedział, dzisiaj, jak widać. 
Płynie sporo.

Kra szura, szeleści, trze, szemrze...Ociera się o brzeg, jedna o drugą, stuka o drzewo...
Cały czas słychać te odgłosy. Dziwny szum. Drzewa na brzegu gadają swoje, ptaki pokrzykują, śnieg skrzypi pod butami, sucha trawa trzeszczy. Taka cisza wypełniona Życiem.

Fasola zdecydowała się zrobić kupkę tuż nad brzegiem. Sport ekstremalny :-)

Dziewczynka za to, tu się urodziła i tu mieszka. To dla niej dom.

Bobry pracowały nad tym drzewem kilka lat. To był trójdrzew, teraz już tylko jedno drzewo stoi, zobaczymy czy przetrwa lato.


Strasznie podoba mi się wzór kry. I blaski słońca odbijające się od wody i lodu. Wszystko co świeci i błyszczy teraz zbieram jak sroka :-)

Te kolory...! Wszystko rozmazane, bo lekka mgiełka w powietrzu była. Ale dzięki temu, krajobraz był miękki, złagodzony, jak przykryty muślinem. 

Towarzyszył mi też Dred. Kumpel Dziewczynki. Jest u nas trzy lata. Wolny duch. Szukałam mu domu, ale bezskutecznie. Chłopak ma złote serce. I urok cwaniaka :-) Uwielbia ganiać za samochodami i rowerzystami, niestety. Taki sport. Przychodzi kiedy mu pasuje. 
Ale posiłki docenia :-) Jakby komu wpadł w oko, to w granicach Polski dowiozę :-)
Przydałby mu się dom, bo już kilka razy zdejmowałam z niego wnyki. Szczęściarz.

No i co to za spacerek bez kota :-) 
Kot zawsze musi być. Ten akurat niegłupi, jak nas zobaczył szybciutko ewakuował się na drzewo.
Aparat musiał duże zbliżenie zrobić, ale dał radę :-)

To ja ;-) 
A tam niżej serduszko, które zakukało do mnie na powrocie :-) Lazłam zmęczona pod górkę, sapiąc jak parowóz i marząc o tym by mnie ktoś popchnął, albo lepiej zatachał do domku.
I westchnęłam do Wszechświata, że ciężko...
Paczę, a tu pod nogami...

Ano, nigdy nie jesteśmy sami, zawsze ktoś słucha.
Czasem, Wszechświecie, robisz sobie z nas żarty :-)
To miłe :-)


wtorek, 15 stycznia 2019

Remont i wojna Wszechświecie, nadal...



To nie jest nowy post, to stary post z poprzedniej wiosny, ale w obecnej sytuacji, nadal jest aktualny dla mnie. Tego się trzymam.


"Witaj Wszechświecie z rana, dziś bardzo z rana jakoś. Wstałam , gotuję owsiankę, kawka już zrobiona, koty nakarmione, pies wysikany, a jest 5.15...no w takim tempie to dziś nie wiadomo dokąd zalecę.
Wiosna zdecydowała się przyjść. Kiedy rano wychodzę na schodki czuję ten zapach. Zapach mokrej ziemi, wody, próchnicy, zielonego, poruszającego się, wybuchającego. Czuję wtedy radość, energię, poruszenie. Wiem, że to Życie wraca z drzemki.
W klimacie umiarkowanym, jak nasz, można dobrze zaobserwować wszystkie etapy tego odwiecznego cyklu. Zima przychodzi i komenderuje: spać, wszyscy spać! Odpoczywać. Zaśnieży, zamrozi, czasem tylko lekko przykryje suchymi trawami i zgniłymi liśćmi, ale komenda jest jasna. Hibernować, odpoczywać, uwewnętrznić się. Jest nam to potrzebne. Jest to potrzebne całej przyrodzie. Gdzieś tam mają porę deszczową, gdzieś noc polarną i inne dobranocki...ale zawsze jest czas na odpoczynek, a potem akcję. Mądra ta Ziemia.
Widocznie w tym roku ten zapach, energia, wiosna jakoś mnie mocniej obudziły.
Otóż niespodziewanie dla siebie, odnosząc rachunki do księgowej, poszłam do PanaZ, który to zawiaduje robotnikami do remontów. Lekko zdziwiona patrzyłam na moje nogi niosące mnie do tego pokoju, który omijałam już ze trzy lata. Może więcej, bo remont w bibliotece to koszmar każdej bibliotekarki. A trzeba już było dawno wymienić wykładziny i pomalować. I dokupić regałów, bo ciasno.
Taki kamyk w bucie od kilku lat, aż tu nagle...poszłam. Załatwiłam. Zdziwionej koleżance zaordynowałam sportowe buty na nogi i wyniosłyśmy cały oddział w prawie dwa dni. Będzie z dwie tony książek, jak nie więcej. Cud jakowyś.
I żeby jeszcze mnie pokręciło, zakwasiło, połamało...prawie nic. Ot kilka mięśni zaszurało następnego dnia: jesteśmy tu, weś wariatko trochę spasuj, 50+ już jesteś. I tyle.
Tyle lat unikania, męczenia się, poczucia winy, że trzeba, bo już brzydko, zaniedbanie, zła, zła ja kierowniczka, leniwa...a tu masz. Jak po maśle. Już wylewają posadzkę.

A u znajomej Pantery na blogu wpis o wojnie.  Która zaraz, na pewno, jusz tylko paczyć. Bo politycy to czy tamto, a rakiety tu i tam, a terroryści za każdym płotem z plecakami wypchanymi bombami i z nożami w zębach i ...nie powiem czym, w spodniach.
I tak se pomyślałam Wszechświecie. Ja remontuję. To nawet troszkę jak wojna. Zmieniam, zamiatam, odkurzam, reorganizuję, demoluję, czasem bezlitośnie spiszę na ubytki. Zaczytane.

A mnóstwo ludzi na świecie też chce remontu. Bardzo chce. Nie wiem dlaczego tak czuję, ale chcą by PRZYSZŁO i POZAMIATAŁO. Samo. By tony naszych złych emocji, nieuświadomionych lęków, zaniedbań, autoagresji, obwiniania się, ignorancji, głupoty i co tam jeszcze. By to wszystko zmiótł poduch jądrowy.  W sumie, jak tak się zastanowię, jest i we mnie taka leciutka chęć, by jakiś dramat wyrwał ludzi z letargu. By się obudzili i dostrzegli, że można inaczej.

Ale ja już wiem, że to nie pomoże. Bo zmiana musi przyjść ze środka. Środka każdego z nas. Indywidualnie. A to jest najtrudniejsze na świecie. Dla niektórych zbyt straszne, straszniejsze niż okrucieństwo wojny. Straszniejsze niż obozy koncentracyjne, niż masowe groby, niż cierpienie i strach, niż śmierć nawet.
Zajrzeć do własnego wnętrza, znaleźć cierpiące, smutne, przerażone dziecko, utulić.
Znaleźć wściekłe dziecko, zawistne, złorzeczące, zazdroszczące...utulić.

Najcięższe wyzwanie na świecie. Prawie nie do wykonania. Łatwiej wywoływać wojny, by odwrócić uwagę. By nie widzieć siebie.

Kiedyś czytelniczka zachwycona książką wspomnieniową o Sybirakach powiedziała:  aż człowiek żałuje, że nie żył w takich czasach. Lekko mnie prztykało. Co????
Zastanowiłam się. Siedzieć w ziemiance, z wszami, gotować zupę z kory i patrzeć jak umierają twoje dzieci? No nie...Być bohaterem, być silnym, pójść do szpitala odległego o 100 km by uratować dziecko, dzielnie stawić czoła okupantom, honor, bóg, ojczyzna...tralalala. Można sobie wyobrazić jak wspaniale bym się zachowała i jaka byłabym dumna z siebie. W tych przerażających warunkach.

Bo tu gdzie jestem...tu gdzie jestem, jest może syn alkoholik, jest może rozbita rodzina, jest może niewierny mąż, jest może jakaś choroba, jest może patologiczna matka, jest może kupa lęków z dzieciństwa...jest kupa rzeczy, które pozamiatałam pod dywan. Kurtka, do domu już się nie da wejść...wolę na Sybir.

I tak to się toczy na tej Ziemi. Wybrałam remont :-)
Zamiast wojny. Wiem, że wielu ludzi też. Nie jestem w tym sama. I nie jest to proste. Ale trudne zamienia się w łatwe."



Miłego dnia Wszechświecie, Twoja zakurzona, kichająca Prowincjonalna Bibliotekarka.

sobota, 12 stycznia 2019

Wszechświecie, doceńcie docencie :)

https://www.facebook.com/kabarethrabioczamifanow/



Dzieci nie kochają rodziców.

To stwierdzenie padło w którejś audycji Radia Paranormalium, której sobie słuchałam jednym uchem w bibliotece. Oba uszy w tym momencie się zaktywizowały i stanęły do pionu, a neurony przekazały informację do odpowiednich ośrodków w mózgu. Tych, co odpowiadają za porządne poukładanie wiedzy o świecie :-)
Kiedy w medytacji pola serca, trzeba wyobrazić sobie własny umysł, ja widzę wielką salę z katalogami. Od sufitu, który ginie w ciemnościach wysoko, do drewnianej podłogi, wszędzie katalogi, te stare, kartkowe, w drewnianych skrzyniach katalogowych. Pachnie kurzem i mysimi sikami. Panuje tam taki ciepły półmrok, czuję się tam dobrze. Wszystko jest znane, skatalogowane, uporządkowane.
Potem schodzę do mojego serca, a tam to dopiero się dzieje :-)

Więc wpadło to zdanie do mojego umysłu. Leży ta kartka katalogowa na podłodze, na środku sali i nieporządek robi. Trzeba natychmiast miejsce dla niej znaleźć w szufladkach, w odpowiednim miejscu, pod odpowiednim hasłem. Spiął się mój mózg, szuka...
Nigdzie nie pasuje.

Już tyle się nauczyłam, że jak nie pasuje, to nie wyrzucam do śmieci. Zostawiam na podłodze, niech leży. Zobaczymy. 
Wszechświat pomoże :-) 

I pomaga na różne sposoby. 

Mam 9 lat. Jest fajny, czerwcowy dzień, ciepły i słoneczny. Przed chwilą wybiegłam z sali gimnastycznej w naszej szkole, skończyła się uroczystość zakończenia roku szkolnego. Jestem szczęśliwa, bo dostałam nagrodę na koniec roku i świadectwo z paskiem. W pierwszej klasie mi się nie udało, ale w drugiej przycisnęłam i jest. Cieszę się, bo należę do grupy "tych lepszych", dzieci nauczycieli i zdolniach :-) I zaraz mamie pokażę mój pasek i nagrodę, książkę Jerzego Ficowskiego "Mała syrenka". Mam ją do dziś. Jak na skrzydłach biegłam do sklepu, gdzie mama pracowała. Z lekkim drżeniem serca, z lekkim niepokojem, lekko spięta. Poczekałam, aż mama obsłuży klienta, podeszłam i pokazałam moje trofea. Mama spojrzała przelotnie, powiedziała: bardzo dobrze i poszła coś robić na zapleczu. Cięcie.
Nic więcej nie pamiętam.

Wystawiamy Moralność pani Dulskiej. Jest piękna wiosna. Trzecia klasa LO. W naszej szkole jest taki zwyczaj, że trzeciaki wystawiają jakąś sztukę. Kółko teatralne działa prężnie od lat. My wbraliśmy Dulską. Całą zimę uczciwie się przygotowywaliśmy. Ja gram Hesię, do tego z koleżanką robimy dekorację. To bardzo fajna zima. Jedna z najlepszych w moim życiu. Jestem dobra na scenie, dekoracja wychdzi fajnie. Wszyscy mnie chwalą. Premiera jest połączona z wywiadówką. Nie mam najlepszych ocen. Jak zywkle mat-fiz zagrożone. Ale bardzo się staram na scenie. Wiem, że idzie dobrze. Potężnie mnie boli głowa. Ale daję radę, bo na sali siedzi mama. Dostajemy brawa, dyrektor tak się śmiał, że o mały włos nie spadł z krzesła. Sukces :-) Wychodzę do mamy. Idziemy do internatu, muszę się przebrać i coś zjeść. Mama nic nie mówi o sztuce. Ani o ocenach. Nie pamiętam o czym rozmawiamy. Odprowadzam ją do autobusu. Cięcie.

Jestem lekko po trzydziestce. Pracuję w Ośrodku Kultury. Staram się. W naszym masteczku ciężko znaleźć pracę, a mnie się udało. Nie przepadam za moją dyrektorką. Samolubna, skoncentrowana na sobie, wymagająca, absolutnie bez empatii. Wykorzystująca na każdym kroku. Potrafiąca jedym zdaniem zepsuć humor, dokuczyć i umniejszyć. Ale się staram. Chcę dobrze wykonywać swoją pracę. Chcę też jej udowodnić, że znam się na tym co robię, że umiem, że jestem dobra. Kiedy dyrektorka idzie na dłuższe zwolnienie z powodu złamanej nogi, postanawiam odmalować jej pokój. Od dawna narzekała na brud. Teraz jej nie ma, jest okazja. Zrobię jej niespodziankę. Tak się zapalam do malowania, że z rozpędu maluję korytarz i dwa pozostałe pokoje. Pod sufitem robię szlaczki z tulipanów. Napracowałam się strasznie z naszą sprzątaczką. Nie przyszło mi do głowy poprosić o pomoc w gminie. Jak stachanowiec zasuwam. Miesiąc czasu, z targaniem mebli, myciem, skakaniem po drabinie. Wszystkim się podoba :-) Jasno, czysto,wesoło. Kiedy dyrektorka wkuśtykuje do pracy czekam na pochwałę. Nie ma. Jest tylko skrzywienie ust i słowa: nie, no nawet dobrze... Spodziewam się większej premii :) Też nie ma :-) Tu cięcia nie ma, tu jest słuszny żal i oburzenie. Choć dyrektorka nie prosiła, to był mój pomysł, autorski.

Co ja robię Wszechświecie? Co ja wyprawiam? 
Ano, staram się.
Staram się zasłużyć.
Staram się zasłużyć na miłość, na uwagę, na przytulnie...

Dzieci nie kochają swoich rodziców.
Nie tak jak nam się wydaje.
Choć naczelna zasada na tym świecie mówi twardo: dzieci kochają rodziców, jak nie kochają, to są złe. I rodzice kochają swoje dzieci, jak nie kochają, to są źli.

Kiedy się rodzimy, jesteśmy zależni od rodziców w KAŻDYM rozumieniu tego słowa.
Uczymy się od nich wszystkiego, jednocześnie jesteśmy zdeterminowani, by przeżyć. 
Dziecko użyje każdej dostępnej możliwości, by uwaga rodzica była skoncentrowana na nim, rozchoruje się nawet. 
Rodzic jest źródłem pokarmu, opieki, wiedzy. Stąd czerpiemy wszystko.

Wiedzę o tym jak się kocha na Ziemi również. 

Skoro moja mama mnie nie chwali, to tak wygląda Miłość. 
Skoro nie chwali, to muszę się starać, tak wygląda Miłość.
Skoro nie chwali mimo starania, to muszę nadal się starać, bo tak wygląda Miłość.

To tylko mały kawałek puzzla, ale jakże istotny Wszechświecie.

https://www.facebook.com/kabarethrabioczamifanow/



A tu do pośmiacia, żeby mniej bolało :-)
źródło: https://www.youtube.com/watch?v=MmtbHRsySZg&list=PLFOeJzDNGrHUyDk7gsar1RaUuLa2hua-h&index=1




Pozdrawiam Wszechświecie, twoja mniejstarającasię i mniejspodziewającasię Prowincjonalna Bibliotekarka...no czasem się potknę i postaram, ale weś Wszechświecie przymknij na to oko ;-)

sobota, 5 stycznia 2019

Wszechświecie, pomyliłam się.


Grudzień mnie napędzał. Święta, Sylwester, prezenty, organizacja. Załatwiam to czy tamto, bronię się przed tym, za to inne, biorę.
Kokosiłam się jak kura w gnieździe w rzeczywistości, próbując znaleźć najwygodniejszą pozycję w szaleństwie, w miarę łagodnie przetrwać czerwono-zielone tornado. To akurat się udało.
Ale...
Kiedyś mój lekarz, wypisując mi antydepresanty powiedział, że one nie leczą. One tylko sprawią, że wychylenia depresji maleją, stają się łagodną falą, która powolutku faluje pod spodem. Czasem mocniej się wychyli, czasem lżej, ale jest.
Tak właśnie było, dopóki nie zdecydowałam się na terapię.
Dużo czasu zajęło mi też dostrzeżenie tej fali, płynącej obok mnie, gdziekolwiek bym nie była.
Wtedy też myślałam, że to się dzieje poza mną. Jakby niezależnie. Łatwiej było tak myśleć, że to nie ja mieszam na palecie i, że, to nie moja ręka z pędzlem maluje szarą falę.

Od września, po pogrzebie taty, postanowiłam poczuć się lepiej.
Od wiosny choroba taty przesłaniała słońce, rzucała cienie, kłuła jak jałowiec, burzyła spokojny sen, męczyła strachem i odpowiedzialnością. Podróże przez lekarzy, poradnie, badania wysysały siły moje i taty. Biorąc pod uwagę nasze nie najlepsze układy, naszą przeszłość, ciężkie to było dla mnie. Dla niego pewnie jeszcze bardziej.
Ale nadszedł koniec, zakończyło się najlepiej jak mogło. Spokojnie i bez bólu dla niego.
Więc mogłam poczuć ulgę z dobrze wykonanego zadania.
I postanowiłam poczuć. Wczuwałam się w tę ulgę, ale im bardziej wczuwałam się, tym bardziej ona tak jakoś się gubiła. Jak się gubiła to trzeba było ją znaleźć. Medytowałam, robiłam ćwiczenia relaksacyjne, uspokajałam głowę i serce. Przez chwilę było lepiej, ale znów pojawiał się atak paniki, kiedy spokojnie siedziałam w fotelu i czytałam książkę. Ciało zaczynało wibrować, oddech przyśpieszał, pojawiał się lęk, kiedy go zauważałam nie potrafiłam już rozsądnie myśleć. Radzi się w takich razach po prostu przeżyć tę emocję. Szłam do sypialni, kładłam się na łóżku i płakałam, trzęsłam się i smarkałam, aż lęk w końcu się wypalał i zostawała pustka i zmęczenie. I tak do następnego razu.
Postanowiłam spotkać się z moją terapeutką. Bo coś sama nie radzę. A przecież tak dobrze mi szło i tak dużo ogarnęłam. A tu klops. Dwa lata po zakończeniu terapii do poprawki.
Okazało się, że muszę czekać najpierw na spotkanie z psychiatrą, miesiąc, potem drugi miesiąc na miejsce u terapeutki. Ale o dziwo, sam fakt, zapisania się i czekania uspokoił mnie na tyle, że poczułam się faktycznie lepiej.

No i jestem po spotkaniu :-)
Wcale mi nie lepiej, tylko gorzej.
Bo się cholernie pomyliłam Wszechświecie...

Pojechałam po pogłaskanie po główce i przytulenie BiednejMałejAni. Że była dzielna i to wszystko tak dobrze załatwiła i zniosła. Że ogarnęła, że pomogła, że zaopiekowała się. Super, zrobiła to wszystko. Tylko zapomniała o sobie. Znów łatwiej było zapomnieć o sobie i mieć pretensje do Wszechświata, że źle.
A źle, bo zapomniałam o sobie. Zapomniałam, że mam płakać, że mam się przytulać, zapomniałam, że mogę i potrzebuję czuć swój ból, a nie innych, że swoim bólem mam się też zaopiekować, zobaczyć go i przytulić.
Łatwiej zająć się czyimś bólem, to prostsze.
To umiem. To wypracowałam bardzo wcześnie i umiem się tym posługiwać.

A pożegnania są trudne. Więc można spróbować je ominąć.

RUN Forest, RUN...

Mam dobrą terapeutkę :-) Solidnie mi dała do wiwatu.
Bo jeszcze jedno do mnie doszło. Coś jak walnięcie młotkiem w głowę. Można przeczytać setki książek i artykułów, tam ci wszystko napiszą jak krowie na miedzy. Ale jak nie chcesz zobaczyć, to nie zobaczysz i już.
Żałoba ma swoje prawa. Jeśli je ominiesz, wrócą jak bumerang. Dla niepoznaki się przebiorą. Mrowienie skóry głowy, napady lęku, zaburzenia snu, drętwienie rąk, twarzy...co tam kto sobie wybierze. Może być zapalenie zatok na ten przykład :-)

Bo tak...

Kiedy umierał mój tata, obok, całkiem nie zauważony, umierał ktoś jeszcze.

Umierał mój tata, ten Drugi.

Ten, który mnie przewijał gdy byłam mała, który nosił mnie na barana po łąkach i pokazywał motyle. Ten, który nie tykał alkoholu, ten, który przychodził do przedszkola na przedstawienia, ten, którego się nie bałam, ten, który przytulał i ten, który powiedział: kocham cię córko.
Mimo, że istniał tylko w mojej wyobraźni i mojej nadziei, żył równoległym życiem do mojego.
Płynął obok mnie.

I ten Drugi też odszedł.
A był tak realny jak ten Pierwszy.
Pochowałam dwóch ojców. I teraz czas na żałobę.

Tak to Wszechświecie.