Moi przyjaciele remontują łazienkę.
Ale najpierw Wszechświecie pojechałam do mamy. Mama teraz mieszka sama. W wrześniu minie dwa lata od śmierci taty. Szybko jakoś upłynęło, biorąc pod uwagę, jak było trudno na początku. Życie jednak dąży do przepływu. Można się zatrzymać na jakimś ciężkim przeżyciu, mielić emocje w kółko, ale w końcu większość ludzi pójdzie dalej. Oprócz tych co nie pójdą, ich wybór.
Jeździmy do niej często. Trzeba pomóc, zrobić jakieś lepsze zakupy, pokosić, poreperować różności. Cały dom nadaje się do remontu, ale jakoś na to ani siły, ani chęci jeszcze nie mamy. A mamie dobrze tak jak jest. Zrobiliśmy tylko nową łazienkę, dla własnej i maminej wygody, i już.
Ogród mojej mamy jest piękny. Ma rękę do kwiatów i warzyw, więc wszystko rośnie. Od kiedy pamiętam, zawsze zakładała ogród. Ogórki, marchewki, pomidory, buraki, cebula. Ziemniaki i pszenica na polu. Czasem owies. Była krowa, świnki, kaczki, gęsi, kury...
Ja nie wiem jak ona to wszystko ogarniała, bo jeszcze była praca w sklepie GS na pełen etat i nie było wolnych sobót. I trzy córki, i mąż pijak-awanturnik.
Może dlatego nigdy od niej nie słyszałam miłych opowieści z początków mojego życia. Mama zawsze mówiła tylko jak bardzo była zmęczona, jaka chuda, jak nie mogła jeść i kiedy szła do pracy, to musiała przystawać, bo bała się, że upadnie. Słuchałam tego jako małe dziecko, słucham teraz czasem.
Często nam opowiadała zdarzenia z własnego dzieciństwa, tam było weselej. Wybierała historie, które ją cieszyły. Zabawy z kolegami, pasienie gęsi, jazdę konną, kradzieże jabłek, chodzenie na pijawki. Ale i tam też pojawiały się opowieści o ciężkiej pracy, strachach, głodzie, pożarze domu, szpitalu.
Kiedy pojechała się spotkać ze swoją siostrą w zeszłym roku, jak już nagadały się o chorobach, kłopotach w rodzinie, omówiły wszystkie okropne rzeczy na świecie zobaczone w telewizji i wyczytane w Fakcie, to moja ciotka powiedziała:
- Jaki ten świat straszny Ninka, co?
Na co moja mama ochoczo przytaknęła.
No straszny, okropny...
Jest przepiękny teraz. Wszystko buja wysoko, kolory są żywe, aż wchodzą do środka Duszy.
W środku jest warzywnik, truskawki, maliny, porzeczki. W tym roku mama dosadziła borówki, jagodę kamczacką, żurawinę. Jest tego mnóstwo. Ogórki są jak fasola wysokie.
I słyszę: ja sobie wyobrażam, że ty Ania później będziesz miała to wszystko, to dla was, jak się sprowadzicie...
Bo my mieszkamy w mieszkaniu komunalnym. Nigdy jakoś ani mnie, ani męża nie ciągnęło do kupowania, budowania, mania na własność. Żyje się nam spokojnie i wygodnie.
Mój tata po wielu latach dziubania przez mamę, niecały rok przed śmiercią, w końcu zdecydował się podzielić majątek. Ja dostałam pół domu, do spółki z siostrą. Siostra ma własne mieszkanie w Warszawie. Które lubi. No niby ja zamieszkam w domu, jak już emerytura stuknie...
I tak patrzę na dom, patrzę...widzę ten remont, te pieniądze jakie są potrzebne, a których nie mamy, ten ogródek, w którym moja mama mnie widzi. I wiesz Wszechświecie co? Ja tego nie chcę.
Nie chcę ogródka, nie chcę domu, nie chcę ciułania pieniędzy na opał, nie chcę remontów...
I tak stoję na rozdrożu i się przyglądam sytuacji...
Mam czas, do emerytury jeszcze trochę...
Ta dwójka miała marzenia. Mama i tata, na początku życia razem. Pozują z motorem, który był własnością fotografa. Później tata kupił sobie motor, Gil się nazywał i miał fajny, pomarańczowy bak na benzynę.
Mieli plany, budowali dom. Mama opowiadała, że w ciąży ze mną podawała pustaki, nosiła kamienie na podmurówkę. Starsza sąsiadka na nią krzyczała, ale moja mama jest uparta do nieprzytomności. Wszystko co się dało robili sami, zdobywali sami, nie chcieli i nie umieli poprosić o pomoc.
Moja mama wydzieliła jeden pokój w domu na Pokój. Tam się nie wchodziło. Tam była Puszcza (regał) marzenie mojej mamy wykłócone z ojcem, wydeptane, spłacone w ratach. I kryształy. Nawet imprezy domowe odbywały się w niewygodnym przejściowym pokoju. Nie w Pokoju...
Nawet mama nie chodziła tam posiedzieć i popatrzeć na tę Puszczę.
Kiedy myślę o maniu domu, widzę same kłopoty. Kiedy patrzę na ogródek, od razu boli mnie kręgosłup.
Moja mama zimą, walcząc z piecem od centralnego, powiedziała: i po co mi to było...
Marzenie stało się garbem na plecach mojej mamy. Nie samo. Ona je wzięła na te plecy.
Bo gdyby nie dom, może by mieszkała już ze mną, pod moją opieką.
W moim wynajmowanym, miłym, prawie bezobsługowym mieszkaniu...
Taaa....nie koniecznie jest to moje marzenie...
Kiedy patrzyłam jako mała dziewczynka na moich rodziców, zrozumiałam, że nic lekko nie przychodzi. Trzeba wszystko ciężką pracą zdobywać, wyszarpywać, wykłócać. Że trzeba walczyć.
I trzymać to wszystko co się zdobyło pod kluczem. Nawet cieszyć się z tego nie bardzo było można, bo wiadomo, lepiej nie zapeszać i nie wyzywać losu.
To wszystko, to są przekonania jakie wyniosłam z domu. W moim małżeństwie na początku oczywiście powieliłam schemat jak talala. Nic mi łatwo nie przychodziło. Stawiałam sobie wymagania jak Himalaje. Zdobywałam jeden szczyt i natychmiast wyglądałam gdzie jest drugi. Nawet herbaty nie wypiłam na zdobytym, nawet nie posiedziałam patrząc na widoki.
Aż wreszcie, jestem TU...
I patrzę na to wszystko...
Większość z nas dostała chyba ten sam program od rodziców. Moje czytelniczki co roku zasuwające w ogródkach, robiące przetwory, zalatane, nie mające czasu na poczytanie...
Kiedy przyjeżdżam do mamy obowiązkiem jest wziąć porzeczki, truskawki, maliny, buraczki, ogórki, jagody, zamrożone kurki...Teraz robi mniej przetworów, ale wcześniej soki, dżemy, warzywa różnej maści w słoiczkach.
Brałam. Potem wyrzucałam. Kiedy odmawiałam, miałam wrażenie, że stoi przede mną dwuletnie dziecko: ale jak to? nie kochasz mnie, odrzucasz, a ja to dla was robię przecież...
Łatwiej było i jest brać.
Choć od paru lat już nic nie mam przeciwko warzywom ze straganów, ani z biedronki, ani z lidla. Nie robię przetworów. Nie gotuję wymyślnych potraw. Nie gotuję dużo w ogóle. Jakieś szybkie, lekkie potrawy na patelni robię. Albo kupujemy coś gotowego. Albo idziemy do restauracji od czasu do czasu. Mój mąż nie narzeka. Ja czuję się wolna.
Więc tak siedzę i patrzę na ten dom...
I na moje przekonania...
I co mogę z tym zrobić, jak się ułożyć, jak zrobić z wymarzonego garbu mojej mamy,
dom do latania nad chmurami...
PS. A o co chodzi z remontem u przyjaciół? Dali mi impuls do napisania postu.
Otóż oni mają dużo pieniędzy, co może nie jest tak ważne, ale daje inne pole doświadczalne. Remontują łazienkę, która się NIE zepsuła. Opowiadali mi, że płytki przy prysznicu były w stanie idealnym, doskonale położone dwadzieścia lat temu. Ciężko było je zbić, ciężko było zedrzeć je ze ścian, ciężko odkuć terakotę. Wszystko w bardzo dobrym stanie. Porządny rzemieślnik robił. A oni tylko chcieli wymienić prysznic i tak wyszło, że cała łazienka od podstaw się robi. I wszystko ok, można, ma się kasę i chęci na zmianę. Ale co ja się nasłuchałam jęczenia na brud, na przedłużające się niedogodności, na obcych w domu. Wakacji w tym roku nie będzie, bo całe zajmie remont. I tyle ukrytego wkurwu (sorry, ale tak się to nazywa, bardzo adekwatnie) między mężem a żoną, tyle jakiejś pasywnej agresji pod uśmiechami, tyle pretensji przebijających w niby niewinnych odzywkach.
Czasem remontujemy nie to, co trzeba jednak...
I to widać bardzo jasno.
A łazienka to tylko garb.
I "arbeit" wcale nie uwalnia.
Wcale.
Pozdrawiam Wszechświecie, twoja aeronautka balonowa, Prowincjonalna Bibliotekarka