Obserwatorzy

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dusza. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dusza. Pokaż wszystkie posty

sobota, 31 maja 2025

Śpiące wróbelki Wszechświecie

 


Zieleń za oknem daje ulgę oczom, sercu i umysłowi. 

Łagodnie odgradza od pędu świata, jego namolnej chęci bycia zauważonym, jego pragnienia zagarnięcia mojej uwagi, jego narcystycznej potrzeby bycia jedynym co jest. Zieleń ma tę magiczną moc unieważnienia wszelkich iluzji: że coś trzeba, że coś muszę, że życie ma tylko wyznaczone, nieprzekraczalne ramki.
Siedząc na ławce, patrząc na liście czeremchy filtrujące miękkie światło poranka, na niebieskość niezapominajkową, jestem w miejscu doskonałego spokoju. Tak sobie wyobrażam niebo.
Kiedyś do niego trafię, na dłuuuuugą chwilę. Usiądę pod czeremchą, pozwolę zieleni i światłu się otulić i stanę się spokojem.
Odpocznę, chwilę, dwie, może kilka eonów...
Ale nie teraz...


Postanowiłam w tym roku nie zamykać karmnika. Cały czas przylatują wróble, sikorki , czasem inne ptaszki. Miło jest popatrzeć na zajęte swoim życiem skrzydlate maluchy. Wydaje mi się, że karmnik stał się miejscem na poranne spotkania przy śniadaniu. Wpada gromadka wróbli, grzebie w ziarnach aż pryskają na boki i gada cały czas:
- a jak tam nocka, spokojna była?
- u nas łaził kot w nocy, dobrze, że nasz żywopłot jest taki gęsty.
- dobre to czerwone proso,
- ano dobre, ale ja wolę słonecznik, nie rozumiem sikorek, te orzeszki wcale nie są smaczne,
- no tak, ale sikorki to świruski, zamiast spokojnie posiedzieć i pojeść, to latają jak wariatki z każdym        kęsem na gałąź,
- i jeszcze się panoszą, jakby karmnik był tylko ich, trzeba im się postawić, w kupie siła...!

I takie poranne rozmowy prowadzą wróble w trakcie jedzenia. Jednocześnie kicają po karmniku a ziarenka, które im nie pasują, rozrzucają bałaganiarsko wokół.


Adam Oehlers

Ostatnio przylatuje tata /wróbel z trójką młodych podlotów, mamy nie zaobserwowałam. Zapewne mieszkają niedaleko, bo dzieciaki jeszcze mają żółte kąciki dzióbków, skrzydełka mają mniejsze, piórka bardziej puchate. Tata jest smukły jak chart, te małe wyglądają przy nim jak mięciutkie, grubiutkie dyńki.
Siedzą w ziarnie po kolanka ale i tak otwierają dzióbki, przymykają oczka, trzepoczą skrzydełkami jak koliberki i krzyczą: daj, daj daj....
Tata na początku wpychał im trochę ziarenek, ale bez przesady, bo smarki są już równe z nim. I teraz, po kilku dniach, jedzą już same.
Któregoś dnia tak się objadły, że usiadły wygodnie w ziarenkach, oczka im się zaczęły zamykać i wszystkie trzy ucięły sobie pięciominutową drzemkę. 
Udało mi się zrobić zdjęcie, marne bo marne, ale musiałam być ostrożna, by nie spłoszyć smarkaczy.
Patrząc na nie, poczułam jakbym dotknęła tajemnicy istnienia...
Mojego nieba może nawet...
Może nawet jedynej prawdy jaka jest. Spokoju, ciszy, bycia.


Wariactwo wyborcze nie oszczędza nikogo. Jak zawsze.

Z biegiem lat moja perspektywa się poszerza i widzę powtarzalność coraz częściej. Te same schematy ogradzające nasze życie swoimi płotkami. Zaczęło już mnie śmieszyć odkrywanie każdej wiosny cudownych właściwości syropów z mniszka, sałatki z podagrycznika, zupy z pokrzywy, zakwasu z buraków, soku z aronii, smażonych kwiatów bzu czarnego i innych darów przyrody. 

Teraz wrócił schemat: oddaj głos i te same rozmowy co cztery lata temu. I poprzednie cztery lata i poprzednie i tak w dalej w mrok przeszłości. Identyczne, tylko aktorzy inni. 
Czemu dajemy się w to wkręcać ?
Może dlatego, że znajome bajorko jest bezpieczne. Tyle razy graliśmy tę sztukę, że znamy na pamięć i nie ma strachu, że się pomylimy :)

W pracy rozmawiam o tym, że maj zimny, że nic w ogródkach się nie uda, że owoców nie będzie, że kartofle się nie udadzą, że takiego maja to nie było (!) Serio?
W zeszłym roku moja koleżanka też mówiła, że owoców nie będzie, nic się nie uda, bo sucho było. 
A jeszcze wcześniej też to mówiła, bo deszczu było za dużo jej zdaniem. Burza za burzą szła.
Zawsze coś. Ale schemat ten sam.

Trzy lata temu mieliśmy siedzieć zimą przy świeczkach i ogrzewać się piecykami na drewno, choć zdaje się miały być nielegalne. Miały być przerwy w prądzie i generalnie prepersi górą. Węgiel był na przydziały, piece w mediach opluwano, a w realu wszyscy je chcieli mieć. Zdunowie mieli zamówienia na dwa lata do przodu. Nadal mają. Dużo było strachu, złości i niepewności.
Minęło i nic się nie stało.
Ba! nawet powstaje coraz więcej urządzeń na prąd. Sama kupiłam sobie air fryera, świetny :)

Teraz WOJNA. Idzie do nas wojna, tuż za progiem, już za chwilę wkroczy. Choć w sumie c19 miał nas zabić, a wojna dopiero potem. Nie wiem, dziwnie wyszło. Bo następne w kolejce do zabijania nas czeka ocieplenie klimatu. Od razu po tym, jak nas już ta wojna zabije...
Znów strach, złość i niepewność. Znane bajorko. I znów nasze umysły przylepiły się do tematu, jak mucha do lepu. Znany schemat.

Za chwilę jakiś inny lep nas przyciągnie i wpadniemy w kolejne bajorko, znane, niewygodne ale takie nasze.
Strach, złość, niepewność.
Bezpieczna powtarzalność. 

Zasilasz to, w czym siedzi twoja uwaga.
Czyli coraz więcej strachu, niepewności i lęku.
Mówisz i masz.

Adam Oehlers

I tak patrząc na to wszystko: rozmowy polityczne, pogodowe, zdrowotne, społeczne, religijne i inne cuda na kiju oferowane na tej planecie ludziom, tę sztukę teatralną odgrywaną wciąż i wciąż; widzę, że rola Pierwszej naiwnej/naiwnego jest rolą najbardziej popularną. Bardzo atrakcyjną.
Delikatni, niewinni, wrażliwi, czyści panienka albo chłopczyk. A świat taki straszny...
A ona/on tacy dzielni, umęczeni ale dzielni, skrzywdzeni ale kochający, zdradzeni ale wciąż ufający, upodleni, ale mający swoją godność...mogę tak długo, ale po co?

Ogromnie oblegana rola, świetne grana, wszyscy znamy :)
Brawa! Brawa, owacje na stojąco!

Jednak mam nieodparte wrażenie, że na tej planecie bardziej chodzi o śpiące wróble...

I to, co czujemy patrząc na nie...


Adam Oehlers


PS. Nie macie już ochoty na zmianę?

PS2. Ja wiem, że to mazurki, tak je przynajmniej nazywamy. Mówię o nich wróble bom przywykła. Alem najbardziej ciekawa, jak one same siebie nazywają...?



Pozdrawiam Wszechświecie, twoja zawsze, przyjaciółka wróbli, Prowincjonalna Bibliotekarka

niedziela, 30 marca 2025

Droga Bohatera Wszechświecie

 

Iris Ester

Gawrony wysiadują. 
Wiosna może nie szaleje, wciąż są przymrozki, ale nie ma na co czekać. Dni są ciepłe, słoneczne, można ogrzać kosteczki wyziębione nocą. W osiedlu gawronim zapanował spokój, a właściwie spokojne wyczekiwanie na pierwsze popiskiwania nowego pokolenia. Ogrzewa się jaja, poprawia gniazda, gada się z sąsiadami i żeruje. Tylko młodzież od czasu do czasu wszczyna burdy i bijatyki, ale głównie z nudów. Jak to młodzież każdego gatunku.
Dzikie tulipany dały radę. Projekt ich nie pokonał. O ile w zeszłym roku było ich mniej i nie wszystkie kwitły, tak w tym roku wygląda to bardzo dobrze. Jest ich o wiele więcej, pędzą do światła szybko i zdrowo. Już się cieszę na feerię barw dopieszczającą serce. Są też szafirki, krokusy i zawilce, z czego te ostatnie cieszą ogromnie, bo po ochronie bioróżnorodności jaka na nie spadła, uchowała się maleńka kępka. A teraz ładnie się rozrosły.. Nic tylko się cieszyć, że gminny Mordor odwrócił oko od Projektu i go olewa. Są ważniejsze sprawy, ot takie drogi gminne. One na pewno potrzebują uwagi i będą za nią wdzięczne.

Iris Esther

Życie płynie spokojnie, choć przedwiosenne wirusy, podrasowane durnymi posunięciami w w latach panikodemii, dokuczają i trzeba czasem poleżeć w łóżku z herbatką sosnową. Ale pochorowaliśmy z Mężem, posmarkaliśmy i idzie ku dobremu. W sumie zwolnienie jest formą odpoczynku od rutyny bibliotecznej. Nadgoniłam czytanie, seriale, pospałam. Są plusy dodatnie.
Teraz pojadę na zabiegi kręgosłupowe i będę gotowa na sezon wiosenno-letni. Sukienki już czekają w szafie, tylko sandałki jeszcze kupić, bo zeszłoroczne słabe były i się schodziły. Kupię w Łukbucie tym razem. Ich przejściowe trzewiki już trzecią zimę zaliczyły, a nie wyglądały. Porządna firma.
I tak życie płynie powoli, ale uparcie. Czasem szybciej, czasem wolniej, ale w jednym kierunku, do Wyjścia.


Iris Esther

Jednak pod tą cieniutką warstwą codzienności i rutyny są oceany niezmierzone innych, ciekawych, fascynujących rzeczy. Ukrytych przed naszym wzrokiem, schowanych w strumieniu czasu, w innych wymiarach naszej egzystencji, których niektórzy nawet nie podejrzewają o istnienie. 
Moja świadoma podróż przez te przestrzenie trwa dopiero 10 lat, ale nawet ten niewielki ułamek doświadczeń z nią związanych, zmienił na trwałe moje podejście do życia. Może dlatego mniej piszę, bo coraz mniej mnie dziwi, coraz więcej rozumiem, coraz bardziej jestem wyrozumiała dla siebie, nabyłam coś, co nazywam miłosierdziem. Bo my wszyscy na tej samej drodze.

Mojej mamie po śmierci ojca sen się przyśnił. 
Droga po horyzont wśród pięknych wzgórz porośniętych kolorowymi kwiatami. Błękitne niebo, słoneczny dzień. I tą drogą idą ludzie, mnóstwo ludzi, tak dużo, że zlewają się w jedną, barwną masę. Ale obok tego pochodu idzie ojciec. Jest młody, ma na sobie kolorową kamizelkę jakiej w życiu by nie założył. I jest uśmiechnięty od ucha do ucha. Macha do mamy ręką, widać radość, prawdziwą...
A potem dołącza do tej masy ludzi podążającej drogą w pięknych okolicznościach przyrody, w słoneczny dzień.
Podróż.

Iris Esther

Jest taki schemat, zwany monomitem Campbella.
Najczęściej ma zastosowanie w literaturze i kinie. Typowy przykład to Władca pierścieni Tolkiena.
Jest to typ opowieści, w której bohater wyrusza w podróż, przeżywa kryzysy, pokonuje przeciwności, spotyka się z własnym cieniem, zwycięża wroga, po czym powraca do domu odmieniony.
I tak zastanowiwszy się stwierdzam, że to może właśnie tak jest. 
Ania która wyruszyła w podróż 10 lat temu, zmieniła się. Choć nadal jest sobą. Jednak wrócić do tego co było już się nie uda. 
I wcale nie potrzeba. 
Tylko wydaje mi się, że owa podróż bohatera nie jest do załatwienia w jednym życiu. Za dużo na raz. Myślę, że sprawa jest większa, szersza, głębsza i rozłożona na wiele, wiele żyć. Wiele planów filmowych, z różnymi scenariuszami i statystami. Przechodzimy przez kolejne etapy podróży, dokładamy doświadczenia do doświadczeń, wyciągamy wnioski, refleksje i dopiero gdzieś na końcu właściwej drogi ułożymy Całość. Nie widać tego z obecnego punktu siedzenia, ale to nie oznacza, że to nie nastąpi. Czasem dobrze jest nie wiedzieć, to otwiera drzwi do kolejnego etapu.



Post nie miał być taki filozoficzny, ale sam się napisał, więc taki miał jednak być :)

Właściwie chciałam napisać o tym, że ciągle coś odkrywam, ciągle mnie coś zaskakuje i to jest takie smaczne, cieszące i fascynujące. 

Najbardziej lubię, gdy dzień się kończy i noc zapadnie za oknami. Mąż, ja, suczka i nasze koty wychodzimy na ostatni spacer. Jest cicho, gawrony coś pomrukują, w krzakach świecą oczy innych zwierzęcych gości, czasem słychać sowy. Niebo nad nami jest ogromne, pełne gwiazd, otwarte. Idziemy w ciszy, uspokajając wewnętrzny dzienny szum, zmieniając tę rzekę w szemrzący strumyk. Potem, już otuleni mięciutką kołdrą w łóżku, z posapującą w śpidełku suczką i mruczącymi kotami ułożonymi w naszych nogach, w dobrostanie, czasem jeszcze rozmawiamy. 
I ja opowiedziałam ostatnio co odkryłam.
- bo wiesz mężu, takiego podcastu słucham "O Zmierzchu". Fajna kobitka, nie owija wełny w bawełnę. I wiesz, ja taka już oczytana, osłuchana, a ona mi udowodniła, że jeszcze dużo przede mną.
Powiedziała, że mylimy samoocenę z poczuciem własnej wartości. I mnie tak zastopowało, bo mi się zdawało, że to to samo, ale okazało się, że nie. Samoocena to coś, co wypracowujemy sobie z tego, jak nam w życiu co wychodzi. Czy odnosimy sukcesy w pracy, czy dobrze się sprawdzamy w rolach społecznych, ile mamy na koncie, jaki samochód, czy jesteśmy ważni i szanowani. 
A poczucie własnej wartości to jest to, czy czujemy, że jesteśmy na swoim miejscu, że mamy prawo TU być i siedzieć w pierwszym rzędzie, czy jesteśmy pewni i ugruntowani w swoim życiu.
I okazuje się, że dobre poczucie własnej wartości wpływa na dobrą samoocenę, ale dobra samoocena niekoniecznie wpływa na dobre poczucie własnej wartości, no i masz...

Mąż chwilę pomilczał i pomyślał, bo to ja dużo gadam w tym związku. I sennym głosem odpowiedział:
- no tak, zgoda, bo każdy kwadraty jest prostokątem, ale nie każdy prostokąt jest kwadratem.

Hm... znalazłam się nagle w głębokim kosmosie, gdzie ciepłą i wibrującą, atramentowo-czarną próżnię odrobinkę tylko rozświetlało kilka bardzo dalekich gwiazd. Bardzo dalekich. 
Zawirowały mi kwadraty i prostokąty w tej próżni i chwilę tentegowałam, dłuższą chwilę. 
A potem usłyszałam lekkie chrapnięcie obok.
Mąż zasnął. 
To i ja zasnęłam.

Iris Esther

Wielkanoc się zbliża, dlatego te śliczne ilustracje. Urzekły mię :)




Pozdrawiam Wszechświecie, twoja geometryczna Prowincjonalna Bibliotekarka

niedziela, 5 stycznia 2025

Ćwiczenia z utraty Wszechświecie


Dziewczynka
Rok 2024 przećwiczył mnie z utraty...
Straciłam wiele miłych, puchatych i pachnących, wieloletnich iluzji: że kochałam, że nie kochałam...
Że coś było moje, a przecież nie było. Albo myślałam, że nie moje, a było moje cały czas...
Odeszła Agatka i myślałam, że koniec, bo dość, ale nie.

Odeszła Dziewczynka....

Kiedy sprowadziliśmy się 25 lat temu do bloku, do nowego mieszkania, do Starego Sadu, do zieloności poza Sadem czułam, że to moje miejsce.  Pokochałam je jak swoje, choć moje nie było. Wtopiłam się w cienie Sadu, stawałam się zapachem jabłek i ziół, iskrzyłam poranną rosą, szeptałam sekrety z dzikimi tulipanami, biegałam z wiewiórkami z gałęzi na gałąź, razem z jeżami szukałam pędraków, latałam z gawronami wysoko.

Teraz wiem, że Sad był mi potrzebny do zdrowienia, potrzebowałam schronienia, by wylizać i wygoić rany, uspokoić serce, oczyścić umysł. I Wszechświat mi to podarował, tak poprostu.

Za Sadem była targowica, całkiem spora, zaniedbana. Na jej najdalszym kawałku gmina od lat składowała gruz, który poprzerastał zielonością, tworząc groty, jaskinie i podziemne tunele.
I tam któregoś dnia, 18 lat temu, jakiś patałach wyrzucił dwie małe, rude suczki. Matkę i córkę.
Były bardzo płochliwe, nie dawały do siebie podejść, kiedy przechodziłam tamtędy widziałam tylko rude uszy, błyszczące ślepka i czarne noski wystające z trawy. Jakoś sobie radziły, dokarmiały je dwie panie, które mieszkały niedaleko. Ale natura to natura, odbyły się gody i pojawiły się szczenięta. To były dobre matki, szczenięta z wiosennych i jesiennych miotów rosły jak na drożdżach i powstało tam całkiem spore stado. Szczeniaki nie bały się ludzi, dzieci z Miasteczka przychodziły bawić się z nimi, w poniedziałki odbywały się targi, więc sporo szczeniąt wzięli ludzie, bo były śliczne. Ale było wiadomo, że to nie potrwa długo,  choć Mordor gminny dwa lata udawał, że nie widzi problemu. 
Ja też dokarmiałam to stadko, nosiłam szczeniaczkom mleko z żółtkiem, by wspomóc mamy w wychowaniu pędraków. I wtedy poznałam Dziewczynkę.

Dziewczynka druga od prawej :)


Dziewczynka z mamą i bratem, biegnie pierwsza.

Była bardzo nieufna. Od maleńkości. Kiedy wszystkie maluchy radośnie przybiegały by je pogłaskać, ona jedna trzymała dystans. Machała ogonkiem z daleka. Gdy podrosła śledziła mnie gdy wracałam do domu przez Sad, ale nie było mowy o dotykaniu. Znikała jak leśny duszek w zakamarkach Sadu, który znała doskonale.

I kiedy już była prawie dorosła Mordor gminny postanowił zrobić porządek. Przyjechał hycel i wyłapał prawie całe stadko. Prawie, bo Dziewczynka i jej młodszy Brat nie dali się.  Nie nabrali się na żadne kiełbasy w klatkach-łapkach, nie dali do siebie podejść. Hycel próbował kilka dni, w końcu odjechał. Losy rodziny Dziewczynki nie są mi znane, ale hycel był przestępcą, wiadomo było, że zabija psy albo wyrzuca w innych gminach gdzie ma umowy, by złapać jeszcze raz i znów zarobić. Gmina o tym wiedziała.

W każdym razie została Dziewczynka i Brat.
Brat był dużym, nieporadnym strachulcem, z wyglądu podobnym do wilka. Był oswojony, dawał się głaskać, więc Mąż znalazł mu dom u kolegi strażaka, gdzie Brat jeszcze spokojnie dożywa starości.
Dziewczynka została, przeniosła się do Sadu i zniknęła ludziom z oczu. Ufała tylko mi i dwu innym paniom. Wiedziałam, że za chwilę będą szczenięta więc zaczęłam ją oswajać, by dała się złapać na sterylizację. Szło opornie, pojawiły się jednak szczenięta, aż 8!
Szczęśliwie jakoś ludzie je wzięli do domów a mi udało się złapać Dziewczynkę i wysterylizować. Potem dłuuugo mi to pamiętała i nie podchodziła do mnie. Ale jakoś znów się dogadałyśmy. 
I tak zaczęła się nasza wspólna droga.


Maż zrobił budę, postawiliśmy ją w chaszczach śnieguliczkowych przy naszym ognisku. Dziewczynka w ciepłe miesiące wolała chłód i cień śnieguliczki, jesienią uwielbiała kupy liści do spania ale zimą przenosiła się do ciepłej rezydencji. Buda, pełna miska, pomoc w razie choroby i wolność, to miała od nas.



Znała zwyczaje mieszkańców bloku lepiej od nas samych. Towarzyszyła nam w spacerach, odprowadzała dzieci do autobusu, odprowadzała mnie do pracy. Po sterylce, z powodu powikłań, został jej jeden jajnik, więc miała pseudo-cieczki. Dwa razy do roku w Sadzie rozgrywały się gorące sceny, ale i tu umiała się schować z kawalerami tak, by nie wchodzić ludziom w oczy.



Przysparzało to Dziewczynce sporo kolegów, którzy ją odwiedzali też z czystej przyjaźni przez cały rok. Miała super charakter, niekonfliktowa, przyjacielska, łagodna, ale gdy było trzeba, umiała postawić granice. Niektórych kolegów odwiedzała w ich domach, pobawiła się z nimi i wracała do siebie. Opatrzyła się ludziom więc przestali na nią zwracać uwagę, traktowali jak coś stałego i niegroźnego. Przynajmniej część ludzi, bo zawsze znajdą się tacy, co im wszystko przeszkadza.

Latem chodziła do Bugu się kąpać, wracała mokra, pachnąc wodą z mułem i ziołami w których się suszyła. Zimą uwielbiała śnieg, tarzała się w nim z lubością, czyszcząc grube furto, aż stawało się mięciutkie i błyszczące. 



Nigdy nikogo nie zaatakowała, nigdy nikogo nie zaczepiała, kiedy czuła się niekomfortowo, znikała.

Po latach pozwoliła mi się głaskać najpierw jedną ręką, potem dwoma. Kilka ostatnich lat pozwalała już głaskać brzuszek. Nigdy na nią nie naciskałam w tej materii, chciałam by była wolna i czuła się bezpieczna. Zaufała mi. 
Ostatni wolny pies. Przynajmniej znany mi...
Miałam zaszczyt być objęta jej przyjaźnią.


Pomagała mi na wiele sposobów, najczęściej była przy mnie gdy nieświatło, łzy, strach i smutek ze mnie wychodziły. Chowałam się wtedy w Sadzie a ona była obok. Czasem trącała mnie mokrym, zimnym nosem i patrząc w oczy mówiła; jestem tu, słucham, nie jesteś samotna...
Czasem robiła coś co mnie rozśmieszało, czasem jej radość była tak zaraźliwa, że nie dało się smucić.
Kiedy unia i Mordor gminny rozjechały Sad dla niej też to było szokiem. Znikła na kilka dni, ale wróciła. I zaadaptowała się. Oswoiła Projekt, znalazła w nim luki, które przegapiła unijna "ochrona", dostosowała się. I pomogła mi się przystosować, choć u mnie tak łatwo nie szło :) 


Niestety ten jeden zostawiony jajnik i produkowane przez niego hormony spowodowały raka sutków. Dwie operacje przedłużyły jej życie o jakieś 4 lata. Ale rak wrócił i 13 grudnia miła, zasmucona pani weterynarz pomogła Dziewczynce opuścić ten świat, zanim stał się on dla niej bólem.

16 lat dobrego życia to dużo. Odejście bez bólu, bezcenne.
Tyle dostała ode mnie na pożegnanie. 

Tęsknię.


Za jednym tylko nie będę tęsknić. Za niepokojem i martwieniem się o bezpieczeństwo Dziewczynki. 
Bo była wolna, ale mieszkała w środku Miasteczka. Biegała gdzie chciała i choć była uważna i ostrożna, rozpracowała samochody i nigdy nie miała wypadku, to wszędzie ludzie...
A ludzie to największe niebezpieczeństwo. 
Bo się boją, bo nie rozumieją, bo są zwyczajnie głupi lub okrutni.
Było kilka nieprzyjemności wcale nie sprowokowanych przez Dziewczynkę. Ona sobie gdzieś szła, albo spała na trawniku, zajmowała się swoimi sprawami. Ale czasem trafiają się osoby, które się boją. 
I te osoby są najgorsze. 
Z własnego doświadczenia wiem, że najgorsze, najgłupsze, najobrzydliwsze i najokrutniejsze rzeczy zrobiłam powodowana strachem. Takim strachem z przeszłości, który dotarł ze mną aż do teraz...
Nie jest dla mnie wytłumaczeniem: boję się psów, bo mnie jeden w dzieciństwie ugryzł.
Dorośnij człeku...
 
Boisz się, to się bój i omijaj je, albo się bój i coś z tym zrób i nie odmawiaj im praw do życia w spokoju. Jeśli chodzi o psy, nie wiem dlaczego, ale siedzimy jeszcze w mrokach średniowiecza na ich temat. Nawet osoby mające psy nie ogarniają ich potrzeb, o czym świadczył deptak w Ustce w ponad  30stopniowym upale. Mnóstwo psich biedaków na rozpalonym asfalcie przypiekało sobie łapki i roztapiało się pod futerkiem. A pan i pani w leciutkich ubiorach, w kapeluszach i klapeczkach z lodami w dłoniach. Ech...no i i same rasowce w dodatku, zero kundelków.

Więc pomyślawszy jakie tu życzenia na Nowy Rok wysłać do Wszechświata, wyszło mi tak:
 

"Nie wolno się bać, strach zabija duszę.

Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie.

Stawię mu czoło.

Niech przejdzie po mnie i przeze mnie.

A kiedy przejdzie, odwrócę oko swej jaźni na jego drogę.

Którędy przeszedł strach, tam nie ma nic.

Jestem tylko ja."

Frank Herbert "Diuna"
   

Dla tych co nie załapali, strach nic nam nie zrobi, bo to my go tworzymy. Nasze dziecko :)


Więc pozdrawiam Drogi Wszechświecie, twoja tańcząca ze strachami,  Prowincjonalna Bibliotekarka

niedziela, 17 listopada 2024

Smutek nie boli Wszechświecie

 

Umarła Agatka. 

Miesiąc temu wybiegła jak zwykle wieczorem, po kolacji, na dwór. Lubiła spędzać noce na zewnątrz. 
Była dobrym, delikatnym duszkiem Sadu, Projektu i okolicznych chaszczy. Ostrożna, uważna i płochliwa. Nerwusik mój kochany. Pojawiała się i znikała bezszelestnie. Była i już jej nie było. Ze względu na migdałowe, skośne i ciemne oczy nazywałam ją Ufoczkiem. Zawsze czyściutka, bialutka, bardzo dbała o futerko. Miała prześliczny, lemurkowy ogonek. Uwielbiała mizianie po łebku i barkach, ale tylna część Agatki była niedotyklana, dostawałam pazurem i zębem kiedy o tym zapomniałam.
Była też ogromnie gadatliwa-
...miał kurmał nga nga garu gru, gru...
Agatkowe gadanie, towarzyszyło mi 12 lat.
Teraz cisza...
Mimo Funia, którego ryczenie jest donośne bardzo.
Cisza.
Nie przyszła na śniadanie. Wieczorem zaczęliśmy szukać. Sąsiadka powiedziała, że jakiś kot biały leży na poboczu szosy do Warszawy. Znaleźliśmy. Ktoś zdjął ją litościwie z szosy i położył na trawie.
Nawet nie wiedziałam, że tam chodziła.
Płakałam kilka dni na jej wspomnienie, przypominałam sobie jak do nas trafiła z bratem, jak długo chorowała, aż w końcu wyrosła na śliczną, kocią pannę.
Najczęstszym okrzykiem w domu było: AGATA NIE !!!!
Bo Agatka lubiła znaczyć dom moczem. Nie tylko dom, ale i wszystko co pachniało inaczej lubiła obsikać. Trzeba było się pilnować, ćwiczyła w nas uważność :)

Pochowaliśmy ją pod wierzbą, przy starym miejscu ogniskowym.
Dołączyła do innych naszych zwierząt. Przez kilka dni widziałam ją jeszcze obok mnie na spacerze, zbiegającą przede mną po schodach...Ale teraz już rzadko...Odchodzi.
Żegna się.

Nasze stare wideo zawsze Agatkę fascynowało...i ptaszki :)



Tu z Ósemką, znajdą, która teraz mieszka w stolicy.


 
Ostatnie zdjęcie
Do zobaczenia Agatuś Ufoczku

I był Florek.
13 lat temu schronisko miało kłopoty albo naprawdę, albo ściemniało, bo oni różne rzeczy robią by wyadoptować psy. W każdym razie na FB zobaczyłam Florka. Skulony, wystrachany, zwykły piesek, burek jakich wszędzie pełno. Chwycił mnie za serce mocno i zgodziłam się dać mu dom tymczasowy. Ostrzeżono mnie, że jest tak lękowy, że agresywny. Nie dogaduje się z psami, więc wypuszcza się go na pobieganie, gdy reszta skończy, bo inaczej go atakują. Kompletnie niedostosowany. No i nie wiadomo jak z kotami, a w domu 3. Postanowiłam zaryzykować. 
W trakcie transportu pogryzł wolontariuszkę, wniosły go do domu w klatce. Postawiły pod stołem w salonie i zwiały :) Dałam mu półgodziny na uspokojenie, otworzyłam klatkę i kazałam rodzinie udawać, że go tam nie ma. W nocy przeniósł się głęboko pod stół. Stół stoi w narożniku pokoju, więc wokół miał ściany, czuł się tam dobrze. I zaczęliśmy się oswajać, co wcale nie trwało to długo. Siedział pod stołem i obserwował nasze życie. Ja też z nim siedziałam pod stołem, rozmawialiśmy, czytałam mu książki, śpiewałam, czasem zasnęłam na materacu w nocy:) Kilka powolnych dotknięć, szelki, spacer, dobre jedzenie i smakołyki, i nic, nic na siłę. 
Po trzech tygodniach Florek zameldował się na stojącej niedaleko kanapie, podgarnął do siebie poduszeczki i został tam już. 
Stwierdził, że mnie kocha najbardziej. Lubił wszystkich, ale był tylko mój. 


Ale po trzech latach zachorował, nie był młody, nie wiem ile miał lat. Nasz weterynarz, który jest również naszym przyjacielem, pomylił się w diagnozie. Wyglądało jak niestrawność. Ja zbyt długo zwlekałam z wizytą u innej wet, lepszej może. A kiedy w końcu postanowiłam, że do niej pojadę z samego rana, było za późno. Florek umarł w nocy i nie była to lekka śmierć, ani dla niego, ani dla mnie.

Byłam z tym sama w domu.
Płakałam ogromnie, bolało mnie wszystko, obwiniałam się o każdą sekundę jego bólu.

I robiłam to przez 10 lat.

Ta noc tak wryła się w mój system nerwowy, w ciało, w umysł, że wracała we flashbackach gdy tylko czułam niepokój, bezradność, strach. Cokolwiek mnie zaniepokoiło, chorzy rodzice, problemy synów, choroby zwierząt, a czasem nie wiem czemu, Florek z tamtej nocy pojawiał się obok. I wszelkie emocje z tamtej nocy pojawiały się także. Nakładając się na te obecne. 
Nie miałam pojęcia czemu. Cierpiałam. Naprawdę.
Prosiłam go czasem: odejdź piesku...
Ale on wracał, w emocjach, w snach czasem...

To zabierało siły. Dopiero teraz to widzę. Może dlatego mało piszę od zeszłej wiosny? Może dlatego wróciły zawroty głowy, agorafobia, apatia i brak sił? 10 lat to bardzo długo...
Powoli, tak, że nie zauważyłam, cichutko, kropla po kropli wyciekało Życie.

Miesiąc temu chciałam zrobić tablicę marzeń i utknęłam. Nie widziałam nic do przodu. Nic.
Jakby przyszłości nie było. I w mojej głowie usłyszałam dzwon. Wielki i donośny.
Starczy. Florek musi odejść.

Dokładnie te słowa powiedziałam terapeucie, do którego umówiłam się na wizytę.
Florek musi odejść.

Wybrałam faceta tym razem, bo wiem, że samo gadanie to za mało i potrzebowałam solidnego, męskiego wsparcia. Wybrałam specjalistę od traumy, pracującego inaczej. Brainspotting i terapia czaszkowo-krzyżowa. Ciało i umysł razem. 
I jest lepiej, dużo lepiej.

W ostatnią środę  na sesji weszłam znów w tę noc do Florka (na tym polega terapia ale teraz to robię z kimś, kto mnie trzyma i wspiera). Było inaczej, ciało nie drgało walcząc z emocjami, czułam dziwny spokój i dezorientację. 
Na pytanie terapeuty: co czujesz, nie umiałam odpowiedzieć, bo nic nie było...
Nie było bólu, rozpaczy, ciężaru winy, pusto...
Pusta przestrzeń, biała, jasna, pusta, nie rozumiałam...

Powoli, rozejrzyj się, co czujesz?

Wsłuchałam się w ciało, które było dziwne, jak nie moje...
I nagle, delikatny jak muśnięcie skrzydłem motyla, poczułam Smutek.

Nie rozpoznałam go wcześniej, bo Smutek nie boli....

Ulubiony Miś :)


Kochał łóżeczko, odgrzebywał narzutę i jak widać ;)

Był Wielkim Nauczycielem, do zobaczenia Floruniu

Pozdrawiam Wszechświecie, twoja masochistyczna, ale już mniej, Prowincjonalna Bibliotekarka ;)

niedziela, 2 czerwca 2024

Kociołek rozmaitości Wszechświecie

 


Szturchnęła mię lekko Agniecha "co tam u mnie"...
Zebrałam się więc i piszę: żywam :)

Aczkolwiek przez kilka dni myślałam, że może już czas pisać testament.
Dziwne myśli przychodzą do głowy, gdy ma się wrażenie, że mózg zalany jest smarkami...

Mąż i ja pochorowaliśmy się. Najpierw on dwa tygodnie smarkał, kaszlał i gorączkował, a potem, gdy już myślałam, że nie załapię wirusa, padłam. Gorączka trzymała mnie 6 dni, do tej pory nigdy mi się to nie zdarzyło. LudwikMaria, lekarz mój, powiedział, że siły natury dadzą radę, ale nie dały, bo jakaś bakteria w zatokach skorzystała z okazji.  W oskrzelach znów zaczęła grać orkiestra i skończyło się na antybiotyku przez 10 dni. Słabam, ale żywam.
Jednak zatoki nadal cóś nietego...Jutro laryngolog w nie zajrzy.
Osobiście uważam, że obojgu nam odbiło się czkawką odchodzenie męża na emeryturę. Proces był długi, przewlekły i nerwowy, dokładnie jak nasza choroba. Ponieważ Bzikowy Mąż ma skłonność do wypierania emocji, bądź też do wyrzucania ich na zewnątrz, poszło mu lżej, ja zaś, no cóż, widzę więcej...i czuję.
Srogie grzyby Wszechświecie...

Niemoc twórcza też mię ogarnęła, razem ze słabością ciała. Czytałam cichutko blogi innych, ale udałam się tam, gdzie jest mi dobrze. W Kosmos ze Star Trekiem i innymi. Trzy tygodnie latałam po różnych planetach na zwolnieniu. Było fajnie, że aż wracać się nie chciało :) 
Ale wróciłam, bo wszak dorosła jestem i odpowiedzialna, tak jakby...


Kiedy człek ma dużo czasu na myślenie i jeszcze nauczył się słyszeć, a czasem nawet widzieć (da się, mózg czasem zamiast słów podsyła obrazy), to sporo odkryć można zrobić. 
Na przykład to jak jemy, czym konkretnie.
Znajomy podróżnik był w krajach wschodu: Indie, Bangladesz, Tajlandia. Oni tam jedzą rękoma. Uczył się jak złożyć palce, jak maczać jedzonko w sosie, jak zwijać warzywa itp. by zgrabnie donieść do ust. Jedzenie ma konsystencję: ziarnistość, gładkość, śliskość, twardość, miękkość, lepkość...
My dopiero w ustach możemy to poczuć, ale pozbawiliśmy się tych doznań, które niosą dłonie.
Podobno higieniczniej, ale niekoniecznie. Niekoniecznie....

 Ja już od jakiegoś czasu, w ramach szukania komfortu, najchętniej używam łyżki. Prawie do wszystkiego. Łyżka zbiera sosik razem z kartofelkami :) A widelec? No nie, nagarniasz, nagarniasz i spływa, ucieka i zostaje na talerzu. W domku wylizuję, w restauracjach też bym to zrobiła, ale po pierwsze: mąż by dostał zawału, a po drugie: jeszcze nie jestem tak odważna. Zgarniam kawałkiem chlebka jak mam, a jak nie mam, zostawiam, niestety...
Ale i tak mam radochę z łamania reguł...
Prośba o łyżkę do karkówki powoduje u kelnerów dysonans poznawczy.
Nie dziękujcie, nowa ścieżka neuronalna za darmo, ode mnie :)


Druga sprawa to coś, co mnie od kilku tygodni męczyło. Dokładnie od  kiedy przeczytałam u Taby ten wpis:
Film Familijny
Zwykli ludzie i zło. Zwykli ludzie i ich fantazje. Zwykli ludzie...
Mam wrażenie, że na planecie są sami zwykli ludzie. Bez względu na zajmowane stanowisko, ilość pieniędzy, czy sposób życia. Podejrzewam, że jest kilka osób, które ogarnęły naprawdę kim są.
Tak do bólu, tak w pełnym rozumieniu tego słowa. I niekoniecznie są to mnisi z Tybetu, papieże, Irena Sendlerowa, M. Kolbe i inni tego typu "święci" namaszczeni przez nasze łaknące światłości i dobra, zmęczone ego.
To trochę jak z piłką nożną, kibice, którzy sami nie potrafią kopać, siedząc na kanapie, wrzeszczą; co ty robisz idioto, komu podajesz, bałwan...
Kompensacja własnych, urojonych bądź nie, niedostatków: mieszanie idola z błotem...
Wszyscy to mamy. Tak czy inaczej.
Nie wiem co ja bym zrobiła, gdyby mój mąż dostał robotę w Auschwitz. Może nie mógłby odmówić? 
Może też bym starała się żyć w iluzji, chronić dzieci, relatywizowałam bym wszystko, byle przetrwać.
Może nawet bym przekonała samą siebie, że to dla dobra nas wszystkich.
Robiłam tak w swoim życiu.

W dzieciństwie na przykład
- moi rodzice nie mogą być źli, nie kochają mnie, bo to ze mną coś jest nie tak...
Muszę się tylko poprawić i będzie dobrze.

Auschwitz w mojej głowie, a za murem piękny ogród, na wyciągnięcie ręki...
Jedynym wyjściem z tej iluzji nie jest dążenie do "dobra".
Jedynym wyjściem jest spotkanie z własnym "szatanem".
Widzę cię, witaj...
Pogadamy?


Znam sporo ludzi, którzy mówią: wiem jaka jestem. 
Ajajaj...
Po pierwsze: często bierze się swoje mechanizmy obronne i wszelkie życzeniowości, za własną osobowość. 
Po drugie (i tu należy się trochę bać): to zaproszenie dla Wszechświata, by cię zweryfikować :D
Będzie bolało, bo iluzje czasem już przyrosły.
Ale to dobre dla nas, tak zweryfikować się...
Jeśli masz wrażenie, że coś się w twoim życiu powtarza, to właśnie trwa proces weryfikacji.
I nie ma co się kopać z Wszechświatem, bo on ma bezgraniczną cierpliwość i będzie weryfikował aż pojmiesz. 
 
Wiadomo, że szybkie zerwanie plastra jest lepsze ;)

 
PS. Oczywiście wszystkie obrazy są niezrównanej Andrei Kowch.



Pozdrawiam Wszechświecie, twoja zweryfikowana nie raz, Prowincjonalna Bibliotekarka.

niedziela, 10 marca 2024

Obiekt troski Wszechświecie

 
Steve Hanks

Sprzątaczka nasza przyniosła informację:
Stał sobie burmistrz przed wielkim oknem w regionalnym sklepie i spoglądał przez nie na Projekt, na wszystkie plansze/durnostojki, na gołe połacie błota z rzadko posadzonym barwinkiem, na drzewa, które ostały się po wielkiej wycince, na ścieżki posypane jakimś żwirem, który wygląda jak gips, na generalnie bezsens cały ten...
I powiedział do naszej sprzątaczki: ładnie, prawda?
Boszesztymój...
Ja i on żyjemy w innych światach.



Życie wokół staje się wiosenniejsze. Czeremcha już za chwilę ma zamiar wypuścić listki. Nabrzmiałe, zielone pączki niecierpliwie powstrzymują się jeszcze, bo mróz, ale tylko patrzeć, będzie świetliście zielono.

Ptaki nadal dokarmiam, bo przylatują.  Mazurki, czyżyki, wróble, sikorki, jery, no i oczywiście gile.
Gawrony już od stycznia działają. Przyjechała straż pożarna i strąciła im gniazda dwa tygodnie temu. 
Odbudowały w tydzień. Głupców nie brakuje...

A ja? Ja się rehabilituję, chodzę do pracy, kupuję książki, opracowuję i płynę. 
Mąż robi imprezę pożegnalną w robocie. Emerytura. To będą ciężkie dwa dni, bo impreza w sobotę i niedzielę, żeby wszystkie zmiany mogły przyjść. Alkazelcer kupiony, będzie dobrze.
Ostatnie 2-3 miesiące były trudne. Takie pod znakiem mężowskiego odchodzenia na emeryturę, porządkowania, trudnych emocji, godzenia się, złości, dezorientacji i wszystkiego, co z takimi rzeczami się wiąże.

Steve Hanks

I tak zastanawiam się...
Pośliznęłam się, to już wiesz Wszechświecie. Mocno się pośliznęłam, aż pękła kość ramieniowa.
Choć bolało jak cholera i aż gwiazdki zobaczyłam, poleżałam, wstałam i polazłam do pracy.
Tak sobie układałam w głowie: będzie dobrze, obiłam się, ale przejdzie, nie będzie źle. SynNumerDwa miał druty w barku po upadku, widziałam jego zdjęcia rentgenowskie i przerażało mnie to, więc tę myśl odsuwałam. Nic mi nie będzie, tylko się obiłam.
W pracy jednak nie dało się nic robić, poddałam się po godzinie i poszłam do domu. W domu położyłam się, owinęłam kocem i spałam dwie godziny. Obudziłam się spokojniejsza. Ale gdy się poruszałam, okazało się, że wcale nie jest lepiej.
I tak zawisłam...
Nie zadzwoniłam po męża, nie poszłam do lekarza, nic...
Siadłam na kanapie, włączyłam serial i tak przesiedziałam do popołudnia, aż do powrotu męża.
Zero łez. Zero działania i wyparcie. Odcięłam się od ciała.

Steve Hanks



Mąż wszedł, zdziwił się, więc mu powiedziałam, że upadłam i bark mnie boli. Wypytał o szczegóły i wybuchł jak petarda:
- jak to rano?!!! czemu nie zadzwoniłaś?!!! a jak ci się coś stało poważnego?!!! i tak tu siedzisz cały dzień?!!! Co ty sobie myślisz, trzeba jechać do szpitala!!!
Dopiero teraz poleciały mi łzy, ale nie dlatego, że bolało, ale dlatego, że poczułam się jak głupia, odrzucona, niezaopiekowana, no i winna, winna kłopotu...
Bo przecież czas niedobry, emerytura i to wszystko, a ja robię kłopot.
Pojechaliśmy do szpitala, ale przez całą drogę męża nosiło. A mnie ciągle chciało się płakać.

Potem przez dwa tygodnie słyszałam: ale numer wywinęłaś; jak tak można; nie ufasz mi, mówiłem: chodź po śniegu, omijaj lód, nie łaź na skróty...itd.
Synowie dobili mnie tym samym: matka, naprawdę? A po co lazłaś na skróty? Czemu nie poszłaś chodnikiem? Ale sobie wybrałaś moment...
I cmyknięcia zębem i spojrzenie z dezaprobatą, i westchnienia ciężkie.
Ech...

S.H.


Bark bolał, pomocy dużo potrzebowałam przy ubieraniu itd. Zaciskałam zęby, przełykałam łzy, czułam się opuszczona, winna. Czasem ogarniała mnie złość, ale nie miałam na nią siły...
Leżałam na łóżku, patrzyłam na ptaki, na moje gile, które cały czas przylatywały.
To pomagało, dużo spałam. 

Jednak nie utonęłam w tych uczuciach. Malutka część mnie obserwowała wszystko. 
Co się dzieje, czemu tak się czujesz, czemu chłopaki tak mówią, czemu nikt nie przytulił zwyczajnie i nie powiedział: pomogę, będzie dobrze. Dlaczego ja tego oczekuję i dlaczego nic nie mówię?
Skąd powchodzi to uczucie winy, wszak naprawdę wypadek to był...
A może jednak nie?

I tak dalej...

Miałam przebłyski wspomnień: znów popychałam wózek i malutka siostra wypadała z wózka w pokrzywy, mama krzyczała na mnie i rzucała we mnie miotłą, wróciła opowieść jak wyjęłam z łóżka siostrę, bo płakała, miałam 3 latka a ona 4 miesiące, wystraszyłam mamę, przedszkole i panie przedszkolanki każące mi odejść od siostry na leżakowaniu a ona płacze i prosi: zostań, nie idź, nie zostawiaj...
To szarpanie w środku: muszę zostać/muszę odejść,  a mam tylko 5 lat...
Za dużo.
A bark boli...

S.H.

Zawsze kiedy zapytasz Wszechświat, on odpowie.
Ale moją decyzją jest czy odpowiedzi przyjmę czy odrzucę.

Kiedy jest za dużo, najlepszym schowankiem jest bezradność.
Powiedz sobie: nie poradzę, musi mi ktoś pomóc, jestem bezsilna. 
Wejdź w poczucie winy, wejdź we wstyd, wejdź w smutek, osamotnienie i żal.

Takie znajome, takie wygodne, takie moje...
Złość schowaj, ona wszystko zepsuje.

Ta malutka dziewczynka, mała Ania, nauczyła się tego dość szybko chyba.
To chroniło. I nadal chroni usilnie, choć już nie potrzebne.

Po ogarnięciu tematu, poskładaniu wszystkich wspomnień do kupy, medytacjach z gilami,  postanowiłam.
W ciemności, w cieple i przytulności flaneli, wtulona w mężowskie ramię, powiedziałam:
- mężu, ciężko mi być obiektem twojej troski.

S.H.

Słowa nie popłynęły łatwo, czułam szorstkość w gardle, suchość i drżenie. Ścisnęło w głowie.
Zabolał brzuch i kręgosłup. Zabolał bark.
Ale powiedziałam.

O ileż łatwiej zatrzymać wszystko w środku, przełknąć, schować w brzuchu, w kręgosłupie, wepchnąć w mięśnie i zapomnieć.
Schować wszystko w szkatułce ciała i odejść.

A jak boli, łyknąć tabletkę, pójść do lekarza, zrobić kolejne badania, chorować.
Planeta Wiecznej Choroby.

Boli głowa, to na pewno ciśnienie się zmienia, deszcz idzie ;)





S.H.

Pozdrawiam Wszechświecie, twoja gadająca bezradna niemowa, Prowincjonalna Bibliotekarka

sobota, 20 stycznia 2024

Niebo może poczekać Wszechświecie

 


Kosmos, ostania granica...

Tak zaczyna się czołówka każdego Startreka, a jak wiadomo jestem fanką.
Ostania granica poznania, poszerzenia przestrzeni w której żyjemy, spotkania innej inteligencji, życia w formach, których nawet nie możemy sobie jeszcze wyobrazić, odkrywanie, nauka, ciekawość, ekscytacja.
To przed nami jeszcze. Nie wiem, czy będziemy kosmicznymi wędrowcami w statkach jak Voyager czy Enterprise. Może będziemy zakrzywiać przestrzeń i w milisekundę przenosić się w dowolne miejsce w kosmosie, czy też będą inne sposoby. Jednak jestem pewna, że to zrobimy. Wcześniej czy później. Niezależnie od tego, czy będziemy gotowi czy nie. Bo posiadanie technologii nie jest tożsame z gotowością. Ale ta historia już się toczy...

Jednak są inne przestrzenie, są inne światy do eksploracji o których nie myślimy za często. 
Co będzie, gdy umrę? 


O śmierci rozmawiamy jakby była granicą. 
Boimy się jej diabelnie, za wszelką cenę chcemy uniknąć, choć oczywiste jest, że się nie uda. Ale próbujemy. Albo zmęczeni uciekaniem, godzimy się:
- pochowajcie mnie na cmentarzu koło babci i dziadka, pogrzeb ma być skromny, kwiatów nie potrzebuję, świeczkę czasem zapalcie.
Moja babcia Szura zawsze na cmentarzu powiadała:
- oni już w Domu, a my ciągle w gościach.
Nie wiem jak wyobrażała sobie Dom, ale zaglądała jednak za tę granicę.
Nie wiem jak dużo ludzi myśli o tym co PO. Może wszyscy?
Może niewielu...
Nie rozmawiamy o tym. Chodzimy do kościołów, cerkwi, meczetów, bożnic i co tam jeszcze, gdzie podaje się nam jakąś wersję życia PO. Bierzemy albo nie, ale skoro chodzimy, to bierzemy raczej. Niektóre mnie trochę śmieszą, choćby te ciągłe, w nieskończoność 72 dziewice muzułmańskie, albo nasze, katolickie, wieczne chóry anielskie sławiące Pana. I my w tych chórach, po wieczność. Jeju, chyba bym wolała te dziewice, tylko co ja bym z nimi robiła? Wierzymy w różne bajki.
To pomaga. 
Strach mniejszy.


Ale strach można oswajać na różne sposoby.
Szukam innych możliwości. A kiedy się szuka, to się znajdzie. Ludzie opowiadają inne rzeczy niż religie. Wszystko zawiera skrawki prawdy, są tylko porozrzucane w różnych miejscach, poskładać puzzla trudno. Bo on bez obrazka jest, mystery taki :)
To znaczy bez obrazka w mojej głowie, bo do takiego zbierania i układania, trzeba trochę zrobić w niej miejsca. Wyrzucić dotychczasowe zawierzenia i pewności. To trudne jest, bo powstaje Pustka, nikt nie lubi Pustki, nie ma się czego przytrzymać, nic nie można kontrolować, przewidzieć, zaplanować. NIC.
I najczęściej dotykając skraju Pustki jednak robimy krok w tył. Do strefy komfortu, choć może już ona mało komfortowa, ale znana przynajmniej.



Od wielu lat zaglądam za tę kurtynę, zbieram puzzle, oswajam własny strach i Pustkę.
W bibliotece spotkałam dwoje ludzi, którzy podzielili się swoimi przeżyciami z tamtej strony. 

PanB miał operację na otwartym sercu. Obudził się w trakcie operacji ponad stołem operacyjnym. Przerażony oglądał siebie i chirurgów grzebiących w jego otwartej klatce piersiowej. Krzyczał, by go zostawiono w spokoju i nie od razu zorientował się, że wyszedł z ciała i wisi nad nim. Oczywiście nikt go nie słyszał ani nie widział. Potem nagle przerzuciło go na łąkę. Łąka w słoneczny dzień. Poszedł tą łąką w kierunku miasta widocznego w oddali. Kiedy doszedł, zobaczył ładnie ubranych ludzi i zorientował się, że to jego znajomi, którzy już umarli. Stali, patrzyli na niego. Kiedy podszedł do nich, zaczęli go pytać, co on tu robi, to nie jego czas jeszcze...
I bum, nagle obudził się na sali pooperacyjnej.

PaniU podczas porodu miała zapaść. Znalazła się w pięknym ogrodzie, chodziło tam sporo ludzi, ale do niej wyszedł jej dziadek. Nie mówiła dużo, ale pogadali sobie, posiedzieli w tym ogrodzie i ona nie chciała wracać. Ale dziadek powiedział, że musi jeszcze wrócić. Powiedział jej co będzie w jej życiu, część zapamiętała i faktycznie, zdarzyło się, bo jednak zgodziła się wrócić.

Tych dwóch relacji wysłuchałam z pierwszej ręki. Ale tylko dlatego, że sama otworzyłam się i zachęciłam ludzi. Zaufali. Bo nie jest łatwo opowiedzieć taką historię i narazić się na obśmianie. 
Obśmianie to mechanizm obronny innych strachulców :)

Ostatnio trafiłam na YT na konto Przewodnicy duchowi. 
Nazywają się jak nazywają :) ale zbierają i tłumaczą opowieści ludzi z całego świata. Opowieści zza tej magicznej granicy śmierci. Oczywiście ci ludzie wrócili, bądź zostali zawróceni i dlatego mogą opowiadać, jak się okazuje jest tego całe mnóstwo. Ludzie się dzielą.

Przesłuchałam już ze 100 opowieści. W bibliotece jest tyle marudnej pracy biurowej, zdecydowanie przyjemniej, gdy można to sobie jakoś umilić. 
I tak słuchając, zaczęłam wyłapywać powtarzające się rzeczy w tych relacjach. 
Tunel, czasem ciemny, czasem jasny, mniejszy większy, ale zazwyczaj występuje. Zazwyczaj ktoś wychodzi na spotkanie. Różnie, anioł, Jezus, Budda, ktoś z rodziny, przewodnik, czasem jest to tylko głos bądź obecność, trafiały się ukochane zwierzęta. Ale zazwyczaj ktoś tłumaczy co się dzieje. Czasem zwiedza się tamten świat, czasem nie. Porozumiewa się telepatycznie, czuje się cudownie, bezpiecznie i lekko. Nic tam się nie da ukryć, bo wszyscy od razu czują co inni czują. Ale każdy mówi, że jest to cudowne uczucie. Nikt nie ocenia, nikt nie krytykuje, pełna akceptacja, jakiej na poziome Ziemi nie da się doświadczyć.
No i wszyscy zaliczają film ż życia, które właśnie trwa. 
Nikt nie ocenia, sam wyłapujesz co mogłeś zrobić inaczej, czy dokuczyłeś komuś, ale przy tak pełnej akceptacji i miłości wokół, nie jest to stresujące ani zawstydzające. Nauka.

Jednak zauważyłam cos niepokojącego.
Większość ludzi wracać nie chce. Bardzo nie chce. I wtedy są zachęcani. Na przykład, kiedy w filmie życia widzą, że zrobili coś komuś złego, to pozwala im się poczuć, co czuł krzywdzony.
O! to nie jest fair! Jak dla mnie, to manipulacja. 
Czyżby w świecie PO takich metod używano? 
Bo skoro schodzimy na Ziemię i kasuje nam się pamięć, nie ma telepatii ani jasnoczucia, to ja przepraszam, nie odpowiadam za czyjeś emocje. Za moje intencje odpowiadam.
Czasem bywa tak, że chcę naprawdę dobrze, a ktoś cierpi, bo ma inne soczewki niż ja. 

Większość ludzi przy tym wymięka :) i zgadza się wrócić.
Ale jeden chłopak, który w skutek wypadku znalazł się PO, na pytanie: i jak oceniasz swoje życie? odpowiedział:
- dobrze, nauczyłem się dużo i stworzyłem wiele okazji do nauki dla innych :D
Wtedy jego przewodnik odpowiedział:
- to ciekawe, że tak postrzegasz swoje życie...
Taaaaa....
No cóż i tak go wysłali z powrotem, ale przynajmniej próbował :)
Jezus mówił: jako w niebie tak i na ziemi. I odwrotnie.


Wygląda na to, że PO jest dość zorganizowane. 
Dla każdego coś dobrego. Każdy dostanie to, co z nim rezonuje. Ktoś to nadzoruje chyba. Ogarnia, byśmy trafili tam gdzie trzeba. To pocieszające. 
Potem planujemy następne życie i następne, uczymy się.

Choć i tam trzeba uważać :)
Czyli przygoda :)

Ale jeszcze troszkę z tym poczekam...



PS. No i pozostaje pytanie: a co po tych wszystkich życiach? Kiedy już przez eony inkarnuję, poznaję, uczę się i mam dość wreszcie? No właśnie...?



Pozdrawiam Wszechświecie, twoja badaczka innych światów, Prowincjonalna Bibliotekarka