Miasteczko otulone śniegiem hibernuje.
Ludzie pojawiają się rano, zasapani, z policzkami wyszczypanymi przez mróz i wiatr, szybko robią zakupy, odwiedzają bibliotekę, aptekę i gminę. Czasem pocztę. A potem biegną do domu, dokładają do centralnego i przez okna patrzą na biały świat. Taki inny. Taki spokojny. Taki czysty.
Taki surrealistycznie nieadekwatny do tego co w głowach.
W Miasteczku jest kompleks klasztorny. Kiedyś było tam Liceum, podstawówka i internaty. Klimat tego miejsca był magiczny; grube na półtora metra mury, głębokie wnęki okienne z wygodnymi drewnianymi parapetami, łukowe sklepienia, małe przytulne klasy. Ogrzewane piecami kaflowymi. Bywało zimno ale lubiłam te grube mury i zamknięte w nich szepty przeszłości. Czas spędzony w Liceum było dobrym czasem. Jakieś trzydzieści lat temu kościół odebrał swoje, zamknął bramy, przeremontował wszystko i zrobił tam muzeum, jakieś sale konferencyjne oraz dom starców dla księży. No cóż...
Kiedy zrobiliśmy spotkanie klasowe z okazji dziesiętnicy matury, bardzo chcieliśmy wejść do dawnego liceum, obecnie muzeum. Zobaczyć jak to teraz wygląda. Oprowadzała nas lekko nadęta zakonnica. Nadęta, bo zatopieni we wspomnieniach nie mieliśmy ochoty jej słuchać, nie robiły na nas wrażenia złote ornaty, kielichy, stare pisma, tron papieski. Łaziliśmy i mówiliśmy: tutaj była ściana, tutaj była aula i korytarz do podstawówki, tutaj nasza klasa, a tam gabinet dyra.
Byliśmy w swoim świecie, gdzie przeszłość nakładała się na teraźniejszość, splatały się dwie warstwy czasu i w tym momencie obie były tak samo realne. Dla nas, bo dla zakonnicy nie.
Przez te wszystkie lata, kiedy kościół robił tam przeróbki, kiedy zamknął kompleks tylko dla siebie, przechodziłam tamtędy i zasmucało mnie to, czasem byłam zła. Nie chciałam się pogodzić z upływem czasu i zmianami. Liceum przeniesione do nowoczesnego budynku upadło i się nie podniosło. Kiedyś miasteczko tętniło życiem, było sporo młodzieży w internatach i na stancjach, teraz to miasto emerytów. Wszystko się zmienia.
Ale jakieś parę lat temu, przechodząc koło kompleksu spojrzałam w okna dawnej auli.
I nagle tam byłam.
Poczułam na palcach pluszowość kurtyn na scenie, usłyszałam skrzypienie klepki pod stopami, widziałam, tańczące w świetle padającym przez szyby, drobinki kurzu, a przez okna zobaczyłam wielkie, stare drzewa, których już nie ma. Stałam na środku auli i rozglądałam się, widząc wokół kolorowe postaci uczniów, roześmianych, zagadanych, przemykających obok mnie.
Byłam na chodniku, na ulicy, ale byłam też w auli, odległej o parędziesiąt lat.
Sekunda, dwie, trzy...to działo się równolegle, ja TU i ja TAM. Nawet nie musiałam się zatrzymywać.
Szłam dalej z ciepłym, miłym uczuciem w sercu i lekkim oszołomieniem.
Więc tak można?
Od tamtego czasu, kiedy patrzę w okna auli widzę ją, czuję, cieszę się. W tym pomieszczeniu jest już zupełnie inaczej. Ale dla mnie wcale nic się nie zmieniło. Aula nadal istnieje. Tak jak całe liceum.
Zakonnica by się zdziwiła, gdyby wiedziała co widzę...
Był też okropny rok 2001, jedenastego września.
Pamiętam jak nie mogłam odejść od telewizora, który cały czas ukazywał samoloty wbijające się w wieże. Na wszystkich programach były informacje na żywo co się dzieje, relacjonujące, krzyczące. Twarze dziennikarzy oszołomione, przestraszone, zdumione, w oczach niektórych łzy.
Cały dzień kręciłam się miedzy kuchnią a telewizorem. Mąż i synowie też. Siedzieliśmy na kanapie i fotelach zniewoleni strachem, przerażeniem, niewiarą w to, co się dzieje. Chcieliśmy to przerwać ale odchodziliśmy i wracaliśmy do telewizora przyciągani jakby niewidzialnym magnesem.
W mojej głowie kołatały myśli: będzie wojna, jak nic, będzie.
Bałam się o synów i męża. Bałam się o siebie.
Minęło kilka dni, ton wiadomości zaczął się zmieniać, ale opar lęku i przerażenia, że świat się wali pozostał. A w mojej głowie powstała myśl: jeju, trzeba zrobić jakieś zapasy, nie wiadomo co będzie. Racjonalna półkula mózgu kazała postukać się w nieracjonalną: Halo, jest tam kto?
Nie było nikogo, nieracjonalna półkula poszła na zakupy...
Słowo daję, wstydziłam się tego bardzo. Ale kupowałam puszki z długim terminem ważności. Mielonki, fasolkę po bretońsku, kukurydzę, groszek...Coraz w innym sklepie, bo bałam się, że ktoś zauważy jak wariuję. W tajemnicy przed mężem upychałam w piwnicy puszki. Tam gdzie mąż nie zagląda. I jednocześnie się wstydziłam tego co robię, ale czułam tak silny przymus, że prawie przez miesiąc kupowałam po cichutku, jak szpieg jakiś, ukrywając swoją działalność.
Potem powoli doszłam do siebie, a mój wstydliwy sekret wydał się dwa lata później, gdy mąż natrafił na resztki oprowiantowania o których zapomniałam, bo przez ten czas powoli zużyłam większość.
Powiedziałam mu wtedy co się działo, przytulił mnie i powiedział: oj głupia, głupia...
To było prawdziwe. To uczucie, że MUSZĘ.
Teraz wiem, że to była wprawka Wszechświecie. Wyciągnęłam wnioski. I kiedy wiosną wybuchła pandemiczna bomba, a ja poczułam znów ten przymus, już go znałam. I chociaż kupiłam trochę ryżu, papieru i zapasów, zrobiłam to już bez obrzydliwego strachu, napięcia i wstydu.
Bo widziałam wokół ludzi takich jak ja w 2001.
I bardzo im współczułam, bo wiedziałam...
No i nie miałam już telewizora, który by karmił moje lęki.
Więc mimo, że nadal chodziłam chodnikami Miasteczka, miałam wrażenie, że jestem gdzie indziej niż moi pobratymcy. Miałam wrażenie deja vu na okrągło.
To dało mi inną perspektywę na to, co działo się w zeszłym roku, daje inną na ten rok.
Ostatnio czytałam u Graszki
http://graszkowska.blogspot.com/2021/02/rozwazania-o-dzisiejszym-swiecie.html
Smuci się dziewczyna zmianami ma świecie, tym, że ludzie tracą pracę, firmy, utrzymanie. Że nadal wycinane są lasy, nadal brudzimy, nadal niszczymy planetę.
Ja też smucę się tym.
Ale zrozumiałam, że moje własne życie, moje ciche, spokojne wieczory, moje spacery w zamieci, moje małe radości, nadzieje i spełnione marzenia, to wszystko jest cenniejsze niż cokolwiek.
Kiedy jestem szczęśliwa, świat wokół też taki jest.
Czasem mamy wszystko, ale uważamy, że nam się nie należy, że to nie jest prawdziwe życie.
Bo prawdziwe życie to wirus, śmierć, głodujące dzieci, upadające firmy, choroby i nieszczęścia.
Czujemy się winni z powodu wygodnego fotela, ulubionej filiżanki, ciepłego koca i ognia w kominku.
A życie mija...
Więc jednak pozostanę na razie szurem (?! nie mam pojęcia czemu to takie obraźliwe i skąd to się wzięło) oraz (co rozumiem lepiej) foliarzówą.
Bo mi w tym wygodnie, tak jak w mojej auli sprzed trzydziestu lat.
PS. Dodam jeszcze, bo to jednak się łączy z dzisiejszą opowieścią, że doszłam dlaczego mam problem z uwierzeniem w pandemię. Bo jej nie widzę. Szukam, szukam i jest tylko w komputerze. Podejrzewam, że inni foliarze też tak mają. Skoro ogłoszono takie coś, to powinno być widoczne, oczywiste, namacalne. I nie powinno być w ogóle dyskusyjne. Twardy fakt. A nie widać...
No chyba, że wejdę na wirtualną polskę ;) Ale tam nie wchodzę.
Pozdrawiam Wszechświecie, fanatyczna psychofanka foli aluminiowej, Prowincjonalna Bibliotekarka.