Maj się burzy Wszechświecie.
Pomrukuje groźnie na krańcach ciemno-fioletowych chmur. Gromadzi błyskawice i pioruny
w powietrzu, które aż wibruje od skrzącej energii. Roślinność ma dziwny, ostry, zielono-niebieski kolor. Ozon w powietrzu skwierczy i napełnia płuca energią od której drżą ciała, zostawia też na języku metaliczny posmak. Deszcze przychodzą gwałtownie, grube krople spadają jak grad, wszystko co żywe ucieka i chowa się gdzie może.
Matka Ziemia gwałtownie zmienia nastroje jak zbuntowana nastolatka,
płacze i śmieje się jednocześnie.
Jestem w liceum. Druga klasa. Mieszkam w internacie. Jest maj.
Sale są duże, budynek jest zabytkowy, poklasztorny. Zbudowany chyba w XVII wieku.
Cóż te ściany widziały...
Teraz mieszkają w nich licealistki. Obok taki sam budynek dla chłopaków. W wielkiej sali jest nas dwanaście. Zero prywatności. Tapczaniki jeden koło drugiego. Dwanaście nastolatek razem to naprawdę odbezpieczony granat. Ale jakoś się dostosowujemy, żyjemy na wulkanie, który czasem wybucha.
Jest trudno. I trzeba być świetnym aktorem. Nikt nie może zobaczyć twoich prawdziwych uczuć.
Bo zostaniesz celem. Celem żartów, celem przycinków, celem spojrzeń i szeptów.
Dwanaście samotnych dziewczyn.
Dwanaście oskarowych aktorek.
Dwanaście młodych kobiet uczących się być Człowiekiem.
Wykradam się wieczorem z internatu. Cichutko schodzę po drewnianych schodach, uchylam powoli skrzypiące drzwi i wsuwam się w mrok podwórza. Zostawiam za sobą budynek śmiechów, krzyków
i szeptów. Okna rzucają na dziedziniec wielkie płachty żółtego, ciepłego światła. Mijam je, by mnie nie oślepiły jak sarny na drodze. Wtapiam się gęstą, ciepłą, majową ciemność. Pełną zapachów, wilgoci, szmerów. Jestem czujna, rozglądam się, nasłuchuję. Idę na boisko, potem dalej...
Pod parkanem rośnie wielki kasztan. Na końcu dziedzińca, w mroku, schowany za rogiem starego klasztoru, który już kompletnie zapomniał o ciszy kontemplacyjnej, bo jest w nim szkoła podstawowa.
Ale teraz, prawie o północy, jest cicho, przystanek między przeszłością a przyszłością.
Między wczoraj a jutro.
Nie widzę siebie. Ciemność mnie przygarnęła, otuliła. Podchodzę do kasztana, czuję jego szorstką korę pod palcami. Obejmuję go, przytulam ciało do niego, schodzą napięcia, słyszę swój oddech. Kasztan szumi nad moją głową. Opieram czoło o pień, zdaje mi się, że czuję wibrację drzewa całym moim ciałem, moje serce zwalnia, słyszę je jak z "bumbumbum", zmienia swój rytm w "bum...bum...bum..."
Mam wrażenie, że moje serce bije w drzewie...
I płaczę, płaczę bardzo, płaczę brzuchem, sercem, ciałem...
Mogę tak płakać, bo nikt mnie nie widzi.
Tylko kasztan i majowa ciemność.
Kilkadziesiąt lat później stoję pod prysznicem i robię dziwne rzeczy...
Polewam się ciepłą wodą, koncentrując się na odczuciu, jak to jest, kiedy woda spływa po całym ciele. Jak to odczuwa moja skóra? Jakie to jest uczucie, gdy woda uderza mocniej, jakie gdy słabiej? Jak to czuję na szyi, jak na głowie, jak na ramionach, jak na brzuchu, nogach? A jak na dłoniach?
I czy wszędzie czuję tak samo? A może są miejsca, gdzie wcale nie czuję?
Potem przesuwam rękoma po ciele, starając się poczuć, jakie to jest uczucie. Znaleźć siebie w tym ciele, czy ja tam jeszcze jestem? Czy też znieczuliłam się już tak, że nie czuję nic.
Witaj moje ramię, witaj moja dłoni, witaj mój brzuszku...
Jest to ćwiczenie z książki "Obudźcie tygrysa. Leczenie traumy"- Petera A. Levina.
Jestem na terapii i zorientowałam się już, że odcięłam się od ciała. Odcięłam się od emocji.
Nie płakałam lata całe. To znaczy płakałam, ale tak po prostu leciały mi łzy z oczu. Leciały, ale nie czułam. Organizm chciał mi pomóc, ale mu nie pozwalałam. Zamroziłam wszystko.
Daleka droga od kasztana...
I nagle, kiedy dotykam miękko moich mokrych policzków obiema dłońmi, nagle czuję...
Czuję jak wzbiera we mnie coś o czym dawno zapomniałam, płacz prawdziwy, fala smutku, uczucie...
Jestem zdziwiona, przestraszona i zdezorientowana. Czemu chcę płakać w takiej chwili, czemu przy tym właśnie ruchu? Czuję opór, czuję nieszczerość całej sytuacji. Wydaje mi się, że udaję, że to nieprawdziwe, Jestem sztuczna.
Ale płaczę, uczucie jest, choć chropowate, przebijające się z oporem. Wypływa z brzucha. Przepływa przez serce i gardło, wychodzi z łzami i jękiem, który woda zagłusza. Szum prysznica stawia między mną a codziennością barierę, która mnie chroni. Jak majowa noc.
Kiedy opowiadam o tym na terapii pytam, dlaczego czułam, że udaję?
Odpowiedź brzmiała: bo tak długo nie pozwalałaś sobie na prawdziwy płacz, że zapomniałaś jak to się robi...
To był początek.
Wcale nie było łatwo. Niby nic, a tak ciężko.
To jak nauka chodzenia. Znów.
Po wypadku.
Biegiem prawie dopadam samochodu, by się schować.
Mówię przestraszonemu Mężowi, że źle się czuję i wybucham płaczem. Nie mogę powstrzymać łez, nie mogę powstrzymać łkania, nie mogę powstrzymać drżenia i spazmów. Przestaję walczyć. Siedzę i płaczę.
Mąż zdezorientowany, przerażony nie wie co ma ze mną robić. Trzyma mnie za rękę i czeka...patrzy na mnie, ale często odwraca głowę w drugą stronę.
Nie może na mnie patrzeć. W oczach ma łzy...
Mam okropną ochotę się schować, ale nie ma gdzie.
Mówię, że możemy jechać.
Nie wiem co się dzieje, ale popłaczę i przestanę.
Płaczę całą drogę do domu.
W domu zawijam się w koc, cała, z głową. Kładę się na kanapie i zasypiam.
Wstaję jak nowo narodzona.
To ciągła uważność. Nie jest prosto płakać.
Nie dla mnie.
Czasem uczucie napływa, ale mówię sobie: no coś ty, przy zmywaniu? Pozmywaj, potem se popłaczesz, zamkniesz się w pokoju i popłaczesz. Powiesz wszystkim, żeby nie wchodzili. Ale muszę to robić po cichutku, by nie słyszeli. I sąsiedzi za ścianą, pod podłogą...
Czasem czekam, aż nikogo nie będzie w domu przez dłuższy czas. I wtedy, terapeutycznie wracam do uczucia, które wypłynęło dwa dni temu i czeka...czeka na uwolnienie.
I już boli w ramionach, albo w kręgosłupie, albo spłyca oddech.
Czasem płaczę w sadzie gdzie kojącą obecność niosą psy tam mieszkające. Leżą obok, czasem wtykają zimne, mokre nosy w moje dłonie, ale tu też trzeba uważać, ktoś może zobaczyć.
Czy są bezpieczne miejsca do płaczu?
Czy jest taka przestrzeń, gdzie można zwinąć się w kłębek i smucić, i płakać, i nikt nie powie:
- nie płacz: nie histeryzuj jakoś będzie,
- nie płacz: słabeusze płaczą,
- nie płacz: inni mają gorzej, nie ma co płakać, to ci nie pomoże...
Czy jest taka przestrzeń, gdzie możemy płakać i nikt nic nie powie, potrzyma za rękę, pozwoli też swoim łzom płynąć i to będzie DOBRE?
Widzę dwanaście łóżek, dwanaście dziewcząt wtulonych w poduszki, dwanaście kołder naciągniętych na głowy, dwanaście serc bijących "bumbumbum", dwanaście ściśniętych gardeł, dwanaście par oczu mokrych od łez.
Bo my wszyscy tacy sami jesteśmy.
Każdy z nas.
Na całej planecie.
Jacek Yerka- Sen nocy letniej. |
PS. Później jeszcze się okazało, kochany Wszechświecie, że jeśli nie przeżyjesz ( z naciskiem na: przeżyjesz) smutku i rozpaczy, nie będziesz w stanie odczuć radości i szczęścia. Sprzężenie zwrotne. Odkrycie :-)
Pozdrawiam Wszechświecie, jedna z większych obecnie użytkowniczek chusteczek higienicznych, Twoja zawsze, Prowincjonalna Bibliotekarka.