Prowincjonalna Bibliotekarka w Podróży. Nieoczekiwanie znalazłam się w innej przestrzeni życia i świadomości. Uczę się. Wszystkiego. Ale najbardziej Siebie :-)
Obserwatorzy
niedziela, 30 września 2018
Jeszcze ciemniejsza dolina Wszechświecie.
Wszechświecie, tak se pomyślałam....
Skoro już jesiennie i depresyjnie pojechałam, jakoś górami i dolinami depresji, mimo złotej jesieni....
To może jeszcze popiłuję temat.
Musiałam sprawdzić słowo popiłuję, bo mi ciągle na czerwono podkreśla....Ale pisze się razem ;-)
Bo tak.
Kupę rzeczy można napisać na temat depresji, jak się chory czuje, czemu tak, a nie inaczej, skąd to się bierze, jak sobie radzić, gdzie szukać wyjścia, jakie terapie...temat rzeka.
A rodzina????
A bliscy????
A kochający bliscy co gorsza?
Bo o niekochających bliskich to nawet nie ma co pisać.
Kochający mają przechlapane. Totalnie i na grząsko przechlapane.
Żyją sobie z ukochaną osobą. Szczęśliwi tak jak wszyscy, bardziej, mniej, życie płynie.
Powolutku jednak pojawią się jakieś zgrzyty, coś się zmienia, mniej uśmiechu, mniej zadowolenia, poczucie niewygody. Komunikacja niby jest, ale coś nie gra. Ta druga osoba odsuwa się, znika, szarzeje. Jakiś kamyk w bucie.
Pytają, ale słyszą, że wszystko dobrze. Obserwują, widzą, że jednak nie.
I trafiają na mur. Mur zaprzeczenia, mur sztucznego uśmiechu, mur sztucznego entuzjazmu.
Mur pod tytułem: WSZYSTKO JEST OK.
Niektórych cegieł w murze brakuje, czasem wyleje się:
- źle się czuję, zostaw mnie...
- przestań mnie ciągle krytykować...
- nie mam siły, czemu wszyscy ode mnie coś chcecie...
- nie rozumiecie mnie...
- nie mogę na was liczyć...
Kicha, co nie?
Walą w ten mur głową, młotkiem, młotem pneumatycznym...NIC.
Czują się przy tym nieszczęśliwsi coraz bardziej, nierozumiejący coraz bardziej, często obwiniający się coraz bardziej...Bo kochają. A czują się coraz mniej kochani. I winią za to siebie często.
Kiedy docierają do diagnozy: DEPRESJA...no cóż.
I fajnie, i nie.
Fajnie, bo wdraża się jakaś ścieżka pomocowa, niefajnie, bo można sobie pomyśleć: czemu ja nie zauważyłam/łem wcześniej? Przecież teraz widzę jak na dłoni.
I pewnie kupa innych uczuć...
W internecie jak wpiszesz: depresja, rodzina, pomoc...To wyskoczy multum wyników.
I czytamy:
- ogromna rola rodziny
- to właśnie rodzina może pomóc
- rodzina powinna wiedzieć
- takich zwrotów do chorego nie używaj
- takich używaj
- wspieraj, bądź blisko, cierpliwość, empatia, motywacja....
Trafiam na takie perełki:
- rodzina i bliscy nie zawsze potrafią stanąć na wysokości zadania i pomóc osobie chorej na depresję: pięknie, nie uniosła rodzina. Nie zdali egzaminu.
- aby pomóc choremu trzeba z nim być, by nie czuł się samotny: chory na depresję czuje się samotny zawsze. Wszędzie, w tłumie najbliższych mu osób też. To jeden z objawów tego stanu. Rodzino, przegrywasz na starcie.
- słuchanie i zrozumienie: kochana rodzino, tu też polegniesz, bo nie rozumiesz. Słuchasz i nie rozumiesz, bo tzw. chory sam pojęcia nie ma o co mu chodzi. Wie, że jest nieszczęśliwy i źle się czuje. I może o tym gadać, bądź milczeć całe miesiące. W kółko.
- nie krzyczeć, nie obwiniać, nie kłócić się: Anioły chodzą po ziemi, spotkałam sama, ale rodzina depresyjniaka, to zazwyczaj jednak ludzie. Zwyczajni. Z własnym bagażem doświadczeń. Z własnymi emocjami. I potrzebami. I czują się nieszczęśliwi, zdezorientowani. Czasem wybuchną. I co? Porażka. Nie sprostali.
To niby dobre rady, ale tak na prawdę...
Tak naprawdę, rodzina nic nie może.
Znaczy może, ale nie.... :-)
Bo tak: depresja to nie choroba, jak napisałam w poprzednim poście, to stan umysłu, stan duszy.
Stan życia niezgodnie z sobą.
Stan niezrozumienia siebie.
To bardzo indywidualny stan dla każdego. Medycyna ogólnie przyjęta sklasyfikowała multum rodzajów depresji, zaburzeń depresyjnych i innych cudów. I jeszcze nie skończyła :-)
Ma jednak ten stan jedną cechę wspólną dla wszystkich.
JA.
Samotny JA. Oddzielony do wszystkich. Tylko JA.
Za grubym murem.
Możecie pęknąć starając się przebić za ten mur, by dotrzeć do ukochanej osoby.
Nie uda się.
Bo ten mur można rozbić tylko od środka.
Nie ma innej drogi.
Więc spokojnie rodzino. Nie masz takiej mocy sprawczej jaką nadają ci psychologowie.
Zdjęcie Robina Wiliamsa nie jest tu przypadkiem. Idealnie obrazuje stan bycia w depresji. Niby wszystko ok, niby się bawimy, niby jest wesoło, ale to wszystko gra.
Za szybą.
Robin zdecydował się odejść. I to też, wierzcie mi, była jego osobista decyzja, na którą nikt nie mógł nic poradzić. Tylko on sam mógł zdecydować: walczę z tym albo uciekam.
Wybrał.
Więc co może rodzina? Nic.
Ale ponieważ ten świat jest wielowątkowy, to rodzina oprócz NIC może, przynajmniej według mnie, BYĆ z depresyjniakiem.
Kochać.
Cierpieć, walczyć, szukać pomocy, starać się zrozumieć co się dzieje. Płakać, złościć się, krzyczeć, przytulać, całować, wspierać. Tłumaczyć, grozić, szantażować. Namawiać, pomagać i jeszcze raz przytulać.
Albo się poddać, albo nie. Albo się pogodzić, albo nie. Być albo odejść.
Mnóstwo opcji jednak.
I czekać...
Bo decyzja wyjścia zza muru, musi zaistnieć za murem.
I to jest żelazna zasada.
Najtrudniejsza opcja.
Być i pozwolić by ta druga osoba, cierpiąca, była cierpiąca tak długo, jak długo tego potrzebuje.
A potem Wszechświecie...wcale nie jest łatwiej :-)
Pozdrawiam Wszechświecie, twoja Prowincjonalna Bibliotekarka z młotem pneumatycznym :-)
czwartek, 13 września 2018
Wstyd Wszechświecie, całkiem goła baba!
Pamiętam Wszechświecie...
Różne rzeczy pamiętam. Okazało się, że niektóre, które pamiętam nawet z obrazami zdarzeń w głowie, nie zdarzyły się. Tak przynajmniej mówią moi rodzice, zapytani niedawno.
Zdziwione spojrzenia, dwa wielkie znaki zapytania...A ja nadal uważam, że było tak jak pamiętam, całym ciałem czuję, że było tak jak w mojej głowie.
I obecnie ufam bardziej sobie, choć czasem siebie nie rozumiem. :-)
Pamiętam.
W kącie pokoju jest szeroki wieszak na kurtki. Dużo tego tam wisi. Tuż pod wieszakiem stoi pluszowy, ciemnoniebieski tapczan, taki z podniesionym zagłówkiem. Wieszak jest na tyle nisko, że kurtki dotykają zagłówka. MałaBibliotekarka często korzysta z tego ukrytego miejsca. Schowana w kącik, skurczona w kulkę, w kącie za kurtkami czuje się bezpiecznie. Nie widać jej. Znikła.
Słyszy tylko swój oddech, ale to jest dobre. To nie pozwala zniknąć całkiem. Oddech, o czym ona wtedy jeszcze nie wie, jest jak sznureczek przy baloniku. Utrzymuje ją na Ziemi. Nie pozwala odlecieć w siną dal, choć tak bardzo by chciała.
Uciec nie uda się, ale zniknąć można. Też działa. W tamtym czasie, to odkrycie ratuje życie.
Od kilku lat po cichutku podczytuję Dzika Kura. Kury młodsze, starsze gadają tam sobie fajnie, ja tam chadzam i oglądam Kurzy Świat, bo ciekawy :-) Nie komentowałam do tej pory, bo one tam takie zżyte ze sobą, nie wpychałam się.
I ostatnio trafiłam tam posta ze słowem EKSHIBICJONISTYCZNY, TU zajrzeć należy.
Temat mnie ruszył, więc się odezwałam. Przymus pomagania ludziom, stykanie się z niewdzięcznością za pomoc, oczekiwania...Mocne. Przeżyłam sama. Kury też, bo komentarzy jest mnóstwo. Kurnik się rozgdakał, wiele głosów, wiele emocji, wiele energii w działaniu :-)
A potem przez kilka dni w mojej zewnętrznej i wewnętrznej przestrzeni życiowej wracało do mnie słowo: EKSHIBICJONIZM.
Znaczy Wszechświecie dajesz znaki by popaczyć :-)
Więc poklikałam do Wikipedii, która oddaje aktualny stan pojęciowy umysłu zbiorowego ludzkości i czytam:
Ekshibicjonizm – rodzaj parafilii seksualnej, stan, w którym jedynym lub preferowanym sposobem osiągania satysfakcji seksualnej jest demonstrowanie swoich narządów płciowych lub aktywności seksualnej (np. masturbacji) obcym osobom – zazwyczaj płci przeciwnej – które się tego nie spodziewają[1]. Osoby obnażające się nie zdradzają zamiaru współżycia seksualnego z mimowolnym uczestnikiem tej sytuacji.
Reakcja lęku/szoku u świadka tego zdarzenia większa podniecenie ekshibicjonisty[2].
- Pojawiające się przynajmniej przez sześć miesięcy powracające, silnie podniecające fantazje seksualne, impulsy seksualne lub zachowania związane z pokazywaniem swoich genitaliów niespodziewającej się tego osobie.
- Fantazje, impulsy lub zachowania powodujące klinicznie znaczący dyskomfort lub upośledzenie w towarzyskim, zawodowym lub innym obszarze funkcjonowania[3][4].
Borzezielony! Wszechświecie!
Chyba jednak MM, pisząc, nie zajrzała do Wikipedii. I bardzo dobrze, bo by może nie odważyła się napisać tego fajnego posta.
Więc, jak już mój mózg poprocesował trochę, zaczęłam się zastanawiać.
O co chodzi? Ekshibicjonizm dotyczy genitaliów, w naszej kulturze temat TABU, strach, wstyd, inkwizycja, stosy, piekło, grzech! Po stokroć grzech! Genitalia się zakrywa! Ukrywa, nie mówi, udaje się, że ich nie ma. Dopuszczalne mówienie o nich tylko w sprośnych żartach. Pod wąsem, z przymrużeniem oka. ;-) I w pornografii, tam nawet pokazują, ale to jest BE! :-)
Jakimż cudem, Wszechświecie, post o wewnętrznych odczuciach, prawdziwy, szczery, uczciwy, dorobił się słowa: ekshibicjonistyczny?
I po kilku dniach przypomniałam sobie moje schowanko za kurtkami.
Wygląda na to, że w moim schowanku nie byłam sama, siedziała tam ze mną połowa, może trzy czwarte ludzkości. Gęsto i tłoczno. I wszyscy tam, jak te baloniki, kiwaliśmy się na sznureczkach ze swoich oddechów, starając się oddychać jak najciszej, starając się, by nikt nas nie zauważył. Ukrywaliśmy się.
I tu pojawia się kolejne brzydkie słowo: EMOCJE.
Zajrzyjmy do umysłu zbiorowego :
Emocja[a] (od łac. e movere, 'w ruchu') – stan znacznego poruszenia umysłu. Emocje charakteryzują się tym, że pojawiają się nagle i zawsze łączą się z zaburzeniem somatycznym; mogą osiągnąć dużą intensywność, ale są przejściowe[1].
No...to pocieszające, że to draństwo jest przejściowe. Kto ma ochotę na zaburzenia somatyczne i znaczne poruszenie umysłu. Wszyscy pragniemy spokoju, stabilizacji, wyciszenia...Zen, nirvany, nieba.
Ech...
I jakimś paskudnym trafem, jakąś podłą ścieżką, doszło do tego, że EMOCJE połączyliśmy z EKSHIBICJONIZMEM.
Kiedy, jak, czemu? Co się stało?
Nie wiem Wszechświecie jak u innych, wiem, co działo się ze mną.
Piszę o tym. Wyciągam moje wspomnienia i układam mojego puzzla. Wiem, że dorośli wmówili MałejBibliotekarce, że emocje są BE! ze strachu. Swojego strachu przed zobaczeniem, jak ich działania mnie krzywdzą. Kiedy dziecko nie płacze, kiedy znika, kiedy nie reaguje, kiedy chowa własne emocje, mogli udawać, że wszystko jest ok.
NIE HISTERYZUJ...i wyrzuty sumienia tak wtedy nie dokuczają.
Uwierzyłam. Uwierzyłam, że emocje są TABU, są zaburzeniem...I, że nie można ich pokazywać, bo to tak jak pokazać genitalia...Jesteś cały odsłonięty, cały widoczny, cały nastawiony na STRZAŁ.
I ktoś cię upoluje i zje.
Strach, strach, STRACH....
I wszyscy gramy w tę grę. Wymyśliliśmy mnóstwo zakazów, nakazów, dobrych obyczajów, etykiet, regulaminów, zasad, definicji.
Wszystko po to by siedzieć w kącie za kurtkami. I słyszeć tylko własny oddech. Nic więcej.
To jest SAMOTNOŚĆ.
A prawdziwa ODWAGA polega na wyjściu zza kurtek. Pomachaniu łapką: halo, tu jestem.
Na stanięciu we własnym świetle, na powiedzeniu CZUJĘ...
I magicznie, tak jak w Kurniku, nagle rozgdakają się kury...
Bo wiecie... #metoo
:-)
Pozdrawiam Wszechświecie, Twoja Goła Prowincjonalna Bibliotekarka :-)
piątek, 7 września 2018
Witaj Wszechświecie...my name is Alice.
Foto by Peter Zeley :-)
Miałam kłopoty z uszami...Pamiętasz Wszechświecie?
Bo ja pamiętam, prawie rok mrowienia, swędzenia, pieczenia, ciągle coś...To trochę przestanie, to za chwilę wraca i cholery można dostać. A lekarz nic nie może znaleźć.
Znaczy psychosomatyczne. Ok. Przeczekamy.
Problem znany, psychosomatyka nie raz mnie przewiozła przez różne, fizyczne stany organizmu, więc może jak dojdę co mnie dręczy, czego ja słyszeć nie chcę, to samo przejdzie.
Bo to fakt. Już kilka dokuczliwych rzeczy, ot taka migrena na przykład, mnie opuściło. Powoli, w miarę postępu na terapii, wraz ze zrozumieniem co i jak.
Popatrzę, poczekam....
A uszy mrowią.
Siostra poprosiła mnie o zaopiekowanie się jej kotami, kiedy ona urlopuje. Koty niewychodzące, mieszkające w małym bloku w środku miasta. Ktoś musi ogarniać. Skorzystałam. Pomyślałam, że wyrwę się do miasta i przy okazji, zapiszę się do laryngologa, niech te uszy fachowiec obejrzy. Na wszelki wypadek. Bo wiadomo...?
Siedzę pod gabinetem. Idzie jakaś starsza pani. W białym fartuchu. Skulona, dość wiekowa, zasuszona jak śliweczka. Weszła do gabinetu. Mam jeszcze 10 minut do wizyty. Nikogo nie ma. To była lekarka? Stara jak piramidy. A ja płacę stówę za wizytę.
Trudno. Przepadło. Odczekałam 10 min, wchodzę, a lekarka mówi: przepraszam, chwileczkę...i jeszcze chwilę śmiga na swoim srajfonie :-)
Odetchłam Wszechświecie :-)
Bardzo kompetentna, miła, pomocna. Zaordynowała jeszcze badanie słuchu, nawet mnie zaprowadziła do gabinetu gdzie to robili. Obejrzała wsio, wypytała, podłubała w uchu, obejrzała wyniki badania i powiedziała: ZDROWE USZY :-)
Psychosomatyka, dziękujemy :-)
Wyszłam na słońce. Ulica gwarna, uszy zdrowe, uznałam, że zrobię sobie dobrze w takim razie i pójdę do kina.
Weszłam w przejście podziemne, idąc słyszę grajka grającego na akordeonie. Fajnie gra, z fantazją. Czasem mam dylemat: dać nie dać. Ale kilka dni wcześniej czytałam w internecie na czyimś blogu, że ludziom, którzy coś tworzą, trzeba dawać. Bo tworzenie to wartość sama w sobie, bardzo cenna. Utkwił mi ten post w głowie. Zaglądam do portfela, a tam dwa złote i PIĘĆ....Hm...
PIĘĆ pożałowałam. Bo do niebieskiego kotka przecież zbieram, na urlop i podróże.
Popatrzyłam na grajka. Gra i się cieszy :-)
Siwy kompletnie hippis z kucykiem, z błyskiem w oku i rumieńcem na twarzy, zdecydowanie napędzany procentami :-) Musi alkoholik, ale jakiś taki fajny, pochyliłam się i wrzuciłam do walizki dwa złote. Wyprostowałam się i na twarzy hippisa zobaczyłam przepiękny, ciepły Uśmiech.
Nie było mocy by nie odpowiedzieć tym samym. Uśmiechnęłam się szeroko, uczucie radości zalało mnie całą. ŁOŁ!
Poszłam dalej po schodach w górę niosąc ze sobą to uczucie, wyszłam na chodnik, zrobiłam krok... i w tej chwili bzyknęła przede mną dziewczyna na rowerze. Gnała jak dzika. Poczułam podmuch, gdy mnie minęła. Stanęłam i popatrzyłam za nią. Wariatka.
Dopiero w połowie filmu dotarło do mnie, że te dwa kroki, które zrobiłam do walizki, by wrzucić dwójkę, uratowały mnie od potrącenia. I być może solidnych obrażeń. A ja pożałowałam PIĄTKI...
Wracając, wrzuciłam piątkę do walizki.
Hippis na mnie spojrzał znów szeroko uśmiechnięty: O!...pamiętam panią :-)
Mówię, że i owszem , przechodziłam dwie godziny temu.
A on na to, że w takim razie on mi coś zagra.
Ja, że nie trzeba.
On, że nalega.
Ja, że nie trzeba, naprawdę.
On, że mogę podać tytuł, a on zagra.
Ja, że ok. To poproszę "Words" F. R Davida.
(tu wyjaśniam, że uwielbiam tę piosenkę, bo wiąże się z liceum i z zakochaniem ogromnym, przeokropnym w moim Mężu, wtedy koledze z klasy)
Hippis prosi bym zanuciła, bo jakoś złapać nie może.
Nucę...A ON GRA :-)
Łzy w moich oczach...
Idąc do wyjścia uzmysłowiłam sobie, że tak właśnie wygląda spotkanie z Tobą, Wszechświecie...
Ile takich spotkań przegapiłam? Ile przegapię? Ile dostrzegę?
Zobaczymy...
Czasem Aniołowie robią sobie z nas żarty- powiedziała Rosa na warsztatach :-)
Ano robią, ale poproszę więcej :-)
I jeszcze jedno: PIĄTKĘ odzyskałam natychmiast. W najbliższym sklepie do którego weszłam kupić coś na kolację.
A uszy powoli odpuściły...
Takto.
A uszy powoli odpuściły...
Takto.
Pozdrawiam Wszechświecie, twoja Prowincjonalna Bibliotekarka z Króliczej Nory :-)
Subskrybuj:
Posty (Atom)