Obserwatorzy

niedziela, 28 czerwca 2020

Włóczykije Wszechświata.


Otóż Drogi Wszechświecie...wyjechałam.

Potrzeba popatrzenia na inny horyzont, inne niebo, innych ludzi była tak silna, że nie walczyłam z tym. Zdałam się na Wszechświat, weszłam na Booking i znalazłam ofertę z bezpłatnym całkowicie odwołaniem +  śniadanie. Cud jakowyś.
W dodatku bardzo kompatybilną z portfelem bibliotekarki i strażaka. W dodatku w hotelu standard jaki zwykle dla nas był nieosiągalny. W dodatku pod Ślężą, którą od kilku lat oglądam i chciałam odwiedzić. Więc nie zastanawiałam się bardzo, tylko 7 godzin drogi, jedziemy :)

W tym momencie zastopujcie się drodzy czytacze. Jeśli ktoś poczuł złość, lekki wnerw, podskoczyła mu noga, zabolał żołądek, ścisnęło w brzuchu albo zrobiło się po prostu gorąco...to radzę pójść gdzie indziej. Bo to znaczy, że kilka złych emocji się uaktywniło. I dalsze czytanie pogłębi tylko ten stan. Możecie się nad tym zastanowić, bądź całkiem odpuścić, bądź, jeśli ktoś musi, przeczytać do końca.
Ja tylko uprzedzam, tyle jeśli chodzi o BHP.


W niedzielę po południu nasz strudzony, pełnoletni Picasso wjechał na parking Ślężańskiego Młyna. Mąż spojrzał na zaparkowane samochody i powiedział: my tu nie pasujemy...
Odpowiedziałam: chodź, udowodnię ci, że pasujemy doskonale!
I tak było. Personel był przemiły, pokój z klimatem i czyściutki. Wokół zieleń, ptaki, las. W restauracji sporo ludzi, dzieci i psów. Obok hotelu jest stadnina, przyjemnie było popatrzeć na konie, pijąc herbatę i jedząc galaretkę z truskawkami. 
A rano, przed wyjazdem na zwiedzanie, panie kelnerki podawały nam śniadania, pyszne i kolorowe.
Nie było wokół strachu, było Życie. Ludzie rozmawiali, uśmiechali się, witali, dotykali.
Przytulali dzieci, głaskali psy, leniwie sączyli wino...
Dotknęłam ręki Męża: pasujemy ;)
A w jego oczach (bo wiecie, on małomówny jest) dostrzegłam ciepłe potwierdzenie.


Plan zwiedzania mieliśmy dość bogaty, ale to zawsze weryfikuje się bólem moich nóg i kręgosłupa.
Ma być miło, bez napinki. Tym razem miałam plan, wejść na Ślężę. Wiem, że dla starych, górskich wyjadaczy to żadne wyzwanie. Ale ja, z moją nadwagą i kręgosłupem po przejściach, potraktowałam to jak sprawdzian. I weszłam. Weszłam, zdobyłam i nawet zeszłam, co jest też wysiłkowe jednak, ku mojemu zdziwieniu. Pięknie tam jest. A widok magiczny...




Następnego dnia nie miałam zakwasów, hurra! Kijki to moi najlepsi przyjaciele teraz.
Dolnośląskie jest przepiękne. Chyba już trzeci raz jesteśmy, a jest ciągle co zwiedzać. Choć obecnie zwiedza się tak ;)
Ale to są drobne niedogodności. Nie przeszkadza mi to.
Ludzie uśmiechają się do siebie oczami teraz, może nie wszyscy, ale my spotykaliśmy tych uśmiechających się. Włóczykijów, jak my. Takich, którzy nie pozwolą się usadzić w miejscu, którzy nie znoszą ograniczeń, którzy uwielbiają inne horyzonty, nie chcą bać się Życia, chcą je dotykać, smakować i doświadczać....
Więc doświadczaliśmy.
Zamek w Książu



 
Arboretum w Wojsławicach




W Arboretum jest Wzgórze Czereśniowe, można jeść czereśnie do oporu, jak widać są nawet ułatwienia dla łasuchów.

Muzeum Porcelany w Wałbrzychu

Nawet mi do głowy nie przyszło, że można handlować amorkami, a tu proszę: Targ Amorków.



Świątynia Pokoju w Świdnicy


W Świątyni Pokoju byliśmy już drugi raz. Znów trwał remont. Piękna jest, ale jeśli nawet było tam Sakrum, zbudowane z modlitw, pragnień i emocji wiernych, to jakoś tego nie czuć. Jest piękna. Jednak choć zadbana, remontowana bez końca, odnawiana, jej duchowość została z niej, warstwa po warstwie, starta. Piękna, ale Dusza tego miejsca zanika...Wszystko się zmienia.

Muzeum Zabawek w Kudowie Zdroju



I oczywiście, bo jakżeby bez tego, historia taka się opowiedziała. Choć może raczej jej alternatywne wersje opowiedzą się w głowach czytających, bo nie wiemy jak było między nimi, Kocicą i jej Mężem.

Wychodząc ze Świątyni Pokoju szliśmy sobie spokojnie do samochodu. Gorąco było, człapałam powoli po chodniku, z opuszczoną głową, patrząc na moje stopy, lekko już opuchnięte, myśląc o wannie z zimną wodą...Nagle, kątem oka, dostrzegłam dwa kawałeczki papieru, leżące na czarnej kostce parkingu. Przyciągnęły mój wzrok jak magnes, odręczne pismo! Podeszłam szybko, a Mąż krzyknął za mną: tylko nie dotykaj, zrób zdjęcia sieroto...co ja z tobą mam!
Faktycznie, nie pomyślałam, że można skorzystać z techniki. Więc zrobiłam zdjęcia i zostawiłam skrawki tak jak leżały. Pojechaliśmy dalej. Dopiero w pokoju hotelowym, zrelaksowana, wyprysznicowana, z nogami posmarowanymi Lotionem, zajrzałam cóż to za papierki. Proszę ;)

Jaka historia cudna...
On, Mąż Kocicy o 10.56, któregoś nieznanego nam dnia, pisał do niej list. Odręcznie, długopisem. Nie smsy, nie messengery, nie maile. Odręcznie. Był gdzieś daleko od rodziny i tęsknił...
Pisał, że cieszy się, że ona i dzieci dobrze się bawili na jakimś wyjeździe. Że myśli o żonie, że chciałby przy niej być ( i nawet więcej). I prosi, by wysłuchała piosenek, które jej podał, bo to, co tam jest śpiewane, on chciałby powiedzieć jej, swojej Kocicy...Najpiękniejszej, na serca dnie, płynącej w jego żyłach, jego Kobiecie.
Czyż nie piękne?

Tylko czemu list został podarty? Czy to On, rozżalony czymś, podarł go i skrawki poleciały przez okno samochodu na parking pod Świątynią? Może w ostatniej chwili stwierdził, że zbyt romantycznie i emocjonalnie napisał, zbyt wiele zdradził i odsłonił się, a mężczyzna musi być twardy i list został podarty? A może to Ona, Kocica, przeczytała list pisany sercem i w złości lub lekceważeniu, podarła i wyrzuciła. Bo może On już nie był dla niej tak ważny, czas wszystko zmienia, a może nie chciała wyznań miłości, tylko powrotu Męża...

Tyle wersji, tyle możliwości, tyle uczuć...
Życzę im jak najlepiej. 
Może są razem, może siedzieli obok mnie w małej kawiarni obok Świątyni i pili kawę śmiejąc się, 
a dwie małe dziewczynki biegały wokół nich z roztapiającymi się lodami w rękach.
Może to byli oni...





Pozdrawiam Wszechświecie, Twoja wędrująca, już planująca następny wyjazd, Prowincjonalna Bibliotekarka.

środa, 10 czerwca 2020

Nosz znów ta nerwica Wszechświecie.

A było tak...

Kiedy kończę pracę, podjeżdża mój Mąż samochodem pod bibliotekę. W samochodzie ma suczkę naszą i moje kijki do kijkowania. Tak nam się wygenerowało od lutego, kiedy to wstałam z łoża boleści po rwie kulszowej i zaczęłam szukać sposobu, by już się z tym jednak ponownie nie spotkać. Po zabiegach u rehabilitanta, za jego namową nabyłam kijki i okazało się, że bardzo mi się to podoba. Chodzi się lżej, dalej, dłużej. Kręgosłup pracuje, z ramion schodzą napięcia. Przespacerowaliśmy tak całą kwarantannę i ciągniemy dalej. Suczka moja jest tym wniebowzięta, wyslimowała się, ja może ciut mniej, ale czuję się o niebo lepiej.
Więc chodzimy sobie raźnie, od razu po pracy. Najczęściej nad Bug, bo teraz jest przepięknie. Zrywam sobie jakieś ziółka i parzę w domu zielone herbatki. Oddycham, rozciągam, rozluźniam napięty kark, zasiedziałą pupę i podkurczone nogi.

Ostatnio byłam w sandałach, bo gorąco, więc kiedy przechodziliśmy piaszczysty kawałek, zeszłam ze ścieżki, ominęłam piach przechodząc pod drzewami. Nie lubię piasku na gołej stopie czuć.

Jakieś dwa dni później wycierając się rano w  łazience, kątem oka dostrzegłam w lustrze, że między łopatkami mam jakiś czarny znaczek. Jakby strupek? Ślepa ja dość, więc powyginałam się, żeby dokładniej obejrzeć...Ale też i dość obła jestem, więc nici wyszły z dokładniejszego obejrzenia.
Zdecydowałam, że pewnie haftka od biustonosza mię zahaczyła i już. Mąż i syn byli na służbie, nikogo zapytać, więc poszłam spać. Rano jednak mój wzrok już lekko nerwowo wędrował w stronę pleców odbijających się w lustrze. Ponieważ Mąż już zjechał z dyżuru zawołałam go i mówię:
- Mążu, tam na plecach coś mam, zobacz.
Mąż popatrzył i mówi:
- Ale masz pryszcza!!!
Ja na to:
- Kochanie włóż okulary...
Włożył, spojrzał i zbladł:
-Kleszcza masz, o rany...



 Ja już tyle dziesiątek kleszczy zdjęłam z kotów i psów, że nie robi to na mnie wrażenia. Ale Mąż jest lekko nadwrażliwy jednak. No i co innego jak kleszcz siedzi na kocie, a co innego, kiedy siedzi między moimi łopatkami wpity w skórę. Więc i ja  poczułam zdenerwowanie. I strach. Ale spoko, ogarniamy. Mąż dostał pęsetkę i drżącą ręką, z paniką w oczach usunął drania. Za trzecim razem.
Główka została.
Zadzwoniłam do przychodni. Okazało się, że przychodnia to bunkier przeciwatomowy, by się dostać, trzeba zadzwonić do lekarza i dostać pozwolenie na przyjście. A do lekarza duuużo ludzi dzwoni. Więc wydzwaniałam uporczywie przez dwie godziny i udało się w końcu. Wyłuszczyłam problem i usłyszałam: przyjdź.
Bo my po imieniu jesteśmy z moim lekarzem Ludwikiem (Marią, bo on dwojga imion jest).
Stawiłam się o 12.00, przeszłam procedury dekontaminacyjne pozytywnie i weszłam do gabinetu.
Po drodze przypomniałam sobie, że covid, ale jakoś to nie wydało się ważne.

Doktor obejrzał, powiedział, że główkę trzeba wydłubać, ale poza tym luzik. Ryzyko boreliozy małe jest, trzeba się obserwować i sprawdzać przez miesiąc, czy nie pojawi się rumień wędrujący. Obejrzeć w internecie jak wygląda i jeśli zobaczę na własnej skórze takie coś, przyjść po antybiotyk. A na razie spoko, przejść do zabiegowego. To przeszłam. Pielęgniarka wydłubała co miała wydłubać, zakleiła plasterkiem z tribiotikiem i wsio.
Poszłam do domku.

W internetach obejrzałam rumień, doczytałam o boreliozie, bo coś tam wiedziałam, ale przecież trzeba wiedzieć więcej. No włos mi się zjeżył...Nieuleczalna, postępująca, degeneracyjna...
Z tego wszystkiego znów zapomniałam o covidzie...
Teraz zaczęłam się oglądać....
Dość często, dość podejrzliwie, dość obsesyjnie...
I tak się oglądałam z sześć dni, aż w końcu znalazłam!
Na klatce piersiowej, tuż nad piersią. Czerwona kropka z dziwną otoczką! Pod moim nosem. Rumień nie musi być w miejscu ugryzienia, może być gdzie indziej. Może też wcale nie wystąpić, a podstępna borelioza i tak będzie, za kilka lat może się objawić znienacka.
I po ptakach...nieuleczalna, degeneracyjna...(ups, znów zapomniałam o covidzie..)
Wprawdzie mój rumień był jakiś taki mały, jak jeden grosz, w internetach były o wiele większe, ale może ja nietypowa jestem? Może mój rumień taki malutki? A krętek boreliozy już mnie napoczyna?


W mojej głowie namnożyło się myśli jak na szalce Petriego. Znalazły bardzo żyzną pożywkę. Następnego ranka już o czwartej nie spałam. Pobiegłam do lusterka: jest, małe nadal, ale jest. Może ugryzienie, ale może nie...Rozpoznałam drżenie w ciele. Strach. Kręgosłup znów zaczął boleć. Coś w żołądku niewyraźnie. Nie ma rady, Ludwiku(Mario) przybywam!
Wiesz Wszechświecie, że jak ja już wpadnę w panikę, to idzie...Więc znów natłok myśli:
- a jak się nie dodzwonię?
- a jak mnie nie przyjmnie?
- a jak nie da mi antybiotyku?
- a jak mnie obśmieje?
- a jak się wkurzy, że z byle czym przychodzę? ( bo covid jest, a ja ciągle o nim zapominam...)

Dodzwoniłam się, dostałam godzinę, łyknęłam tabletkę przeciwlękową i poszłam.
Dekontaminacja, temperatura (uff, dobra), weszłam do gabinetu, usiadłam i mówię:
- Ty pamiętasz Ludwik, że ja mam nerwicę lękową????
Spuśćmy litościwie zasłonę na tę scenę :)
Doktor wypisał antybiotyk, ponieważ jak już obśmiał mój "rumień", powiedział, że rozumie i, że w tym wypadku lepiej wypisać lek (choć nie zalecają), zwłaszcza, że on zagwarantować też nic nie może.
Wyszłam cała szczęśliwa na słońce, z receptą w ręku.
Przeszłam do apteki, która jest obok, pani aptekarka podała mi dwa pudełeczka, chwyciłam i poszłam do pracy, gdzie usiadłam, wyciągnęłam lek i okazało się, że to jest ten antybiotyk nowoczesny, tylko trzy tabletki w opakowaniu, a ja się boję tych nowoczesnych!!!!!!


Wiesz Wszechświecie, przy tym covid to już małe miki są ;)

Villandro, macham do ciebie :)





Ps. Łyknęłam, żyję, tylko biegunkę mam :)





Pozdrawiam Wszechświecie Twoja Prowincjonalna Bibliotekarka w Szpitalu Kosmicznym...

środa, 3 czerwca 2020

Pierwszy krok Wszechświecie.


Maj mnie porwał jak wartka rzeka.
Przepływał przeze mnie falami żółciutkich, puchatych mleczy, słodką niebieskością niezapominajek, gorącym pomarańczem wieczornych ognisk, delikatnym szumem deszczu wśród drzew, energicznym pokrzykiwaniem gawronów o poranku i ich wieczornymi, na wpół sennymi pomrukami.
Poddałam się, płynęłam, odpoczywałam, czułam, patrzyłam w niebo, oglądałam gwiazdy.
Rozmawiałam z ludźmi, widząc jak zmienia się świat i jak pozostaje ten sam, jak każdy z nas bierze Życie w swoje dłonie i zastanawia się...
Niektórzy po raz pierwszy, niektórzy po raz kolejny...
Ale wszyscy patrzymy na to co za nami, co przed nami i co TERAZ.
Taki czas na planecie Ziemia.

Ja też wróciłam, wróciłam do przeszłości.
Kiedyś nie lubiłam tam wracać. Bałam się jak ognia moich własnych pamiętników pisanych od piątej klasy podstawówki do końca liceum. Leżały w pudełku po butach, ponumerowane, zapakowane, zapomniane. W szafie, na najniższej półce, zapchane do tyłu. Wydawało mi się, że zawierają tylko strach, ból, wstyd. Nie chciałam tam wracać. Więc czekały na mnie długo, ponad 30 lat.
Musiałam najpierw dorosnąć, a potem znów zdziecinnieć by do nich wrócić.
Odnaleźć Małą Anię, która po cichutku, okręcona kołdrą, pisała o swoich smutkach, kłopotach w szkole, samotności, złości i strachu.
Odnaleźć Licealistkę Anię, która aż kipiała od pomysłów, która okręcała Wszechświat wokół swego paluszka, która, mimo, że było jej trudno, nie poddawała się. Świeciła i iskrzyła, wybuchała.
Zapomniałam o nich...

Jakieś dwa lata temu wróciłam do tych kawałeczków mnie...Cóż to było za spotkanie.
Tuliłam Małą Anię, śmiałam się razem z Licealistką. Przytuliłyśmy się wszystkie trzy, stęsknione, zachwycone, zasmarkane od łez i emocji jakie nas zalewały. Stałyśmy się znów całością.
Znów jestem JA. Jestem każdą z nich i jesteśmy jednością.
Tak jest, gdy gubimy kawałeczki siebie, a potem je znów znajdujemy.

Zatrzymałam się na wspomnieniu...

Podstawówka, ja druga od lewej ;)

Liceum, pierwsza klasa, ja stoję, lubię to zdjęcie ;)
Pierwszego dnia w liceum weszłam do klasy z kluchą w gardle. Spięta bardzo, ale udająca rozluźnioną, usiadłam w ławce, najdalej jak się dało od nauczyciela. Tylne ławki były już zajęte. Większość moich nowych kolegów znała się z podstawówki, która była w tym samym budynku, tylko z drugiej strony. Byli roześmiani, podekscytowani, rozmawiali ze sobą. Mniejsza część, tych spoza Miasteczka jak ja, trzymała się z boku, obserwowała z dystansu, próbując odnaleźć się w nowej sytuacji. Siedziałam i patrzyłam aż mój wzrok zatrzymał się na chłopaku.
Chłopak miał lekko kręcone włosy, nie był wysoki ani jakoś szczególnie przystojny. Siedział nonszalancko bokiem na ławce, machając luźno jedną nogą. Był miejscowy, rozmawiał z kolegami śmiejąc się i żartując. Zazdrościłam mu luzu. Patrzyłam na niego i patrzyłam, aż w końcu odwrócił się i omiótł klasę spojrzeniem...
Natychmiast odwróciłam wzrok, ale zdążyłam dojrzeć magiczne, zielone oczy z firankami rzęs jak u dziewczyny...
W tym momencie przepadłam.

Nigdy nie miałam chłopaka. Tak było bezpieczniej. W podstawówce zakochałam się romantycznie i nieszczęśliwie w chłopaku o dwa lata starszym, podobnym do Shakina Stevensa. Grał na gitarze i był całkowicie niedostępny dla trzynastolatki. Mogłam tęsknić, wypatrywać za nim oczy, zazdrościć koleżance, która była jego dziewczyną, a to wszystko odbywało się tylko w mojej wyobraźni.
Tam gdzie miałam kontrolę.
A tu, spojrzałam w zielone oczy i...co teraz?
Bo serce aż wybuchło.

Podjęłam najstraszniejszą decyzję w życiu. Zrobię PIERWSZY KROK.
Zrobiłam, w strachu, w spięciu, odważnie.
W październiku 1982 byliśmy już parą.
A za chwilę, w marcu 1983, zerwałam boleśnie, szybko, bez namysłu, wykorzystując głupią plotkę, która nie była prawdziwa. Bo nie wytrzymałam szczęścia i radości. To bolało. Czułam, że nie uniosę tej bliskości. Może, że nie zasługuję.
Teraz to widzę, bo Licealistka w wirze emocji nie umiała wyłowić tego co najważniejsze. Ona się jeszcze uczyła. Ona musiała przeżyć, dotknąć, przepłynąć przez to.
Tak właśnie się uczymy.

Od razu po zerwaniu zaczęłam tęsknić. I pragnąć powrotu do Zielonookiego.
To znałam. To już przerobiłam z gitarzystą.

 
Więc marzyłam o powrocie do Zielonookiego, a w pamiętniku, w lutym 1985 roku, pisałam:
"...To byłoby cudowne i to jest tak bardzo nieosiągalne, niemożliwe, absurdalne. Jednak lepiej mi się robi, kiedy coś takiego sobie wymyślę. W innym wymiarze rzeczywistości to może być przecież prawdą. W innym wymiarze wszystko się toczy całkiem innym nurtem. Wszystko jest inne. W innym wymiarze jestem szczęśliwa, w jeszcze innym wcale nie zerwałam z nim."

Obserwowałam aktualną dziewczynę Zielonookiego:
"...Śmieszne jest, że podpatruję jej wszystkie uchybienia, podsumowuję to i gniewnie marszczę brwi na negatywny wynik. Nadaję się na "ciotkę Przyzwoitkę". No cóż, wydaje mi się, że na zazdrość nie ma leku. Jedynym skutecznym lekarstwem jest czas, ale ile tego leku trzeba, to nie wiadomo. To nic, tego się nie przedawkuje. Stosuję ten lek już dwa lata, a poprawa nieznaczna. Zanosi się na długotrwałą kurację."
Borzezielony jak się śmiałam, gdy znalazłam ten wpis.

Licealistka nie była taka głupia, dobrze wiedziała w co się gra. Ale jeszcze musiała poczekać, bo marzenia się spełniają, jednak Czas jest nie tylko lekarstwem na zazdrość, jest też potrzebny by wszelkie elementy znalazły się na swoim miejscu w tym jednym, najważniejszym punkcie Czasu i Przestrzeni, gdzie pragnienia naszych Serc, stają się rzeczywistością.
Co miało się zdarzyć 30 kwietnia 1985, za niecałe trzy miesiące od tego wpisu.

Jednak można tam zajrzeć wcześniej. Zobaczyć coś, co się jeszcze nie wydarzyło, ale co już jest zapisane na ścieżkach naszych żyć. Pokrzepić się tym, jeśli uda nam się zauważyć ten skok w przyszłość. Ja zauważyłam i zapisałam.

Należałam do kółka teatralnego, Zielonooki też. Chodziliśmy na próby, co bardzo mnie cieszyło, bo mogłam z nim pobyć choć tak, po koleżeńsku. Wystawialiśmy Moralność Pani Dulskiej, ja byłam Hesią, on, Panem Dulskim. Razem robiliśmy dekorację. Ja malowałam, on był wsparciem od strony technicznej.
Góra od lewej: Hesia, Dulski,
Dół od lewej: Mania, Dulska, Hanka

Wiadomo ;)

12 marca 1985 roku, półtora miesiąca przed naszym niespodziewanym powrotem do siebie, napisałam:
"...Dzisiaj staliśmy oboje oparci o piec na próbie. Słyszałam jego oddech, czułam jego obecność jak dawniej. Pomyślałam trochę od rzeczy, że jeszcze nie raz będę słyszała jego oddech...w nocy.
 Dziwne skojarzenie...no i takie trochę nie na miejscu."

Siedemnastoletnia Licealistka i Ja...obie nadal słuchamy w nocy oddechu Zielonookiego.
Wiem, że mogło być inaczej.
Ale Licealistka zrobiła Pierwszy Krok...
I jestem jej za to wdzięczna.
Zielonooki też, choć on to nie lubi o uczuciach gadać ;)



PS. Nie znam autora obrazu z leżącą dziewczyną, ale jest tak cudny, że umieściłam. Jak ktoś wie, niech napisze ;)




Pozdrawiam Wszechświecie, Twoja skacząca po liniach czasowych jak konik polny. Prowincjonalna Bibliotekarka ;)