Obserwatorzy

wtorek, 25 stycznia 2022

Mein Kampf Wszechświecie

Lubię moją pracę.

Oczywiście nie wszystko, biurokracja jest marudna, ale kontakt z książkami i ludźmi całkowicie to rekompensuje. Lubię nowych czytelników, bo to zagadki do rozwiązania: co lubią, jacy są, czego się boją i co kochają. Z czasem nawiązuję z nimi kontakt bardziej osobisty, choć niektórzy potrzebują do tego lat, bo ogromna większość przychodzi w maskach.
Nie tych chińskich, tych mentalnych. W swoich wyobrażeniach na swój temat, które są jak te dzioby ffp. Ścisłe, plastikowe, tłumiące oddech.
Są też lżejsze, jak te chirurgiczne, najczęściej mają namalowany uśmiech, bo ich zadaniem jest ukrywać uczucia. Uśmiech maskuje wszystko. W sumie mogłabym te ludzkie maski jakoś poklasyfikować, ale to bez sensu, psychologowie już mnóstwo ich opisali. Ameryki nie odkrywam.
No, może tylko dla siebie, w ramach badań mnie samej i moich masek.

Pomyślałam sobie niedawno, że część ludzi dobrze się czuje w pandemicznych czasach. Maski realne na twarzach dają możliwość schowania się przed innymi bez wysiłku, bez wydatkowania energii w mimikę, bez całej tej gry aktorskiej. Trzeba tylko pilnować co się mówi, ale tutaj jest pułapka.
Kiedy odpuszczasz jeden element kamuflażu, reszta się sypie. Nie pilnujesz się tak bardzo i zaczynasz przeświecać przez zasłony.
Wychodzi schowane...
Widzę wtedy...
Najczęściej agresję, złość, strach, smutek, przerażenie i samotność. 
Ludzkie rzeczy, znane rzeczy, moje rzeczy współdzielone z innymi.
Przeczytane od tyłu pokazują prawdę z jaką nikt nie chce się mierzyć.


Dwadzieścia lat temu, może więcej, w mojej bańce informacyjnej pojawiło się pojęcie: zasoby ludzkie.
Ależ mnie to wtedy zdenerwowało. Pojąć nie mogłam jak można takie coś wymyślić. Jakie zasoby?
Zasoby to mogą być węgla, zbóż, wody ale nie ludzi. Ludzie są indywidualni, a nie zredukowani do jakiejś bliżej nieokreślonej bryły, zdepersonifikowani, odhumanizowani.
Tymczasem wielu łapnęło to jak smaczny, nowoczesny cywilizacyjny kąsek. Moja sekretarz w gminie pokochała zarządzanie zasobami ludzkimi. Uwielbiała ludzi skłócać, manipulować nimi, a teraz miała narzędzie na papierze. Wystarczyło je dostosować do swoich potrzeb.
I wuala: zarządzamy zasobami a nie ludźmi. Jakież to wygodne, nie trzeba się zajmować takimi rzeczami jak empatia i współczucie. Mamy cele wyższe, mamy odpowiedzialność i sprawiedliwość społeczną, mamy szerszą perspektywę, większą niż pojedynczy człowiek.
Cóż za ulga i jakie możliwości...


I jestem, ponad dwadzieścia lat później w bibliotece, i dzień po dniu przychodzi dwóch młodych ludzi, i pyta: czy w bibliotece jest Mein Kampf Hitlera.
Nie ma. Nie mogę się przełamać by kupić. 
Wiem, że biblioteka powinna mieć wszystko. Nie mogę cenzurować nic.
Ale z tą jedną książką mam problem. 

Z drugim chłopakiem porozmawiałam, zapytałam czemu go to interesuje. Odpowiedział, że wykładowca polecał jako podręcznik do manipulowania ludźmi. Krok po kroku wyjaśnione jak dzielić, jak segregować, jak przemeblowywać głowy by doprowadzić prosto do komór gazowych i ich akceptacji przez ogół. Chłopak jest ciekaw, bo widzi wokół, teraz, w naszej rzeczywistości to właśnie.
Kłamstwo, manipulację, dehumanizację, socjotechniki.
Dałam mu "Wywieranie wpływu na ludzi" Cialdiniego.
To samo, ale inaczej. 
Ciekawam jaki zrobi użytek z tej wiedzy?
Czyżbyśmy jednak byli "zasobem"...?

Może  trochę jesteśmy. 
Na warsztatach pracy z ciałem, nie mogłam się przemóc, by krzyknąć pierwsza.
Mój głos słyszalny przez innych, pierwszy, wybrzmiewający w ciszy? Przerażające.
Kiedy ktoś zaczął, wtedy i ja nabierałam odwagi, w ogólnym zgiełku mogłam krzyczeć. 
Razem z innymi.
W grupie raźniej, mniej samotnie.
To spowodowało, że zapragnęłam jednak mówić własnym głosem. Może nie głośno, może nie wrzeszczeć, ale chciałam jednak usłyszeć siebie.
Bo wrzeszcząc z wszystkimi nie słyszałam własnego głosu, nie wiem co krzyczałam.
A to ważne, co wypływało ze mnie. Ze mnie, a nie z innych.
Grupa jest fajna i wspierająca, grupa może zawieść na manowce też...
Mogę podnieść rękę tam, gdzie moje Serce, niesłyszalne w tłumie, mówi: nie, nie rób tego...
Moje Serce.
Moje Odważne Strachliwe Serce.


Więc dobrze się przyglądam za czym głosuję.
Taki czas Wszechświecie.

 A tu mem, który mnie rozbawił ostatnio bardzo. 
Lubię kiedy ludzie się śmieją ze swoich strachów.
One wtedy znikają :)




Pozdrawiam Wszechświecie, omijająca Adolfa Prowincjonalna Bibliotekarka.
Foto z filmu Jojo Rabbit, tak mi jakoś pasowało...

poniedziałek, 17 stycznia 2022

Drobnostki Wszechświecie

 



Właśnie przeszła przez Miasteczko zawieja.

Porywisty wiatr kręcił ze śniegu szalone tornada, tworzył zaspy, zawiewał  igiełki lodu ludziom w twarz, bez odrobiny nawet szacunku i przyzwoitości. Zasypywał oczy przechodniom, każąc im giąć karki przed swą potęgą i furią. Pchał chmury niosące śnieg z taką siłą, że trzaskały piorunami obijając się o siebie. 
Dziwna zawieja, dziwny wiatr, dziwny śnieg, dziwne czasy...

A jednak żyję w nich, z tym niesamowitym uczuciem, że to jest jakaś książka science fiction. Czytana przeze mnie dawno temu, zapomniana, a teraz dziejąca się wokół mnie. Z trudem odkrywam, przypominam sobie jej fragmenty, wcześniej przeleciałam ją po łebkach chyba...
Deja vu.
Kiedyś lubiłam znak nieskończoności- łagodna, przyjemna dla oka forma.
Teraz kojarzy mi się z powtarzalnością, niemożliwością pójścia dalej, zapętleniem i błądzeniem po starych, wydeptanych milionami nóg ścieżkach. Mozolnie.

I znów, i znów...


Stojąc w kolejce na zabiegi kręgosłupowe widziałam dużo ludzi. Różnych. Wszystkich połączonych jedną myślą: zdrowy, niebolący kręgosłup. Mimo różnic wieku, płci, objętości, osobowości itp., wszyscy tacy sami. 
To był dziwny czas, trochę przerażający, trochę dający odpoczynek, trochę uchylający drzwi do...

No właśnie dokąd? 

Zabiegi były dwa: o 7 rano i o 15 po południu. Po zabiegu trzeba było poleżeć. Potem spacer, potem leżenie, potem spacer i tak w kółko. Nie można było się pochylać, siadać i skręcać. Skupiłam się na sobie. Zamknęłam mój świat w hotelowym pokoju na 10 dni, potem po miesiącu na 6 dni.
Okno na inne światy stanowił internet, albo mój umysł.
Leżałam patrząc na sufit, pozwalając myślom płynąć.
Czułam się jakbym była sama jedna na świecie. Skupiona na ciele, skupiona na sobie. 
Nigdy nie byłam w takim stanie. Tylko JA. Bez potrzeby bycia z kimkolwiek. 
Wiedząc, że tak jest dobrze.
Przez tą chwilę.
Właśnie tego potrzebuję.
A potem potrzebuję wrócić. 

Jednak skupienie na drobnych rzeczach, wstaniu z łóżka bokiem, umyciu się bez pochylania, zjedzeniu śniadania bez siedzenia, włożeniu butów i skarpetek, podniesieniu właściwie łyżki, która upadła na podłogę, to wszystko było trochę jak jedna, długa lekcja cierpliwości do mnie samej. 

10 dni zlało się w jeden długi dzień, 10 nocy w jedną noc.
Czas naprawdę jest czymś nieokreślonym, bezpostaciowym i relatywnym.
Można go doświadczyć jedynie w kontekście do czegoś, a i tak każdy to zrobi subiektywnie.
Kiedy weszłam do pokoju zabiegowego i doktor kazał położyć się na kozetkę nie wahałam się ani sekundę. Nie było normalnych u mnie pytań w głowie: a jak, z której strony, z prawej czy z lewej, jak ręce? Po prostu położyłam się jakbym to zawsze robiła. W takiej pozycji jak trzeba. Nie od razu to zauważyłam, ale po kilku dniach dotarło do mnie, że czuję się w gabinecie dobrze. Jak w swojskim, znanym otoczeniu. Choć nigdy wcześniej tu nie byłam.
Zagadka...


Czasem odbywamy z mężem dziwne rozmowy. Najczęściej w ciszy, mroku i przytulności naszej sypialni. Otoczeni przyjazną flanelą kołdry i ciemności, słysząc i czując bardziej niż widząc.
W dobroczuciu, bez nachalności dnia i strachów codziennych, przypominamy, opowiadamy  sobie coś, czego nie mówiliśmy nigdy do tej pory. Z różnych powodów.
Któregoś wieczoru spontanicznie opowiedziałam mężowi o tym, jak będąc w czwartej klasie podstawówki, leżałam zmarznięta okropnie w łóżku. Pamiętam lodowate nogi. Miałam wrażenie, że zimno wypływa ze środka stóp. Całe nogi aż do pasa były zimne, ale najgorsze zimno było w stopach. Próbowałam je rozcierać, otulać kołdrą, zwinęłam się w kłębek, grzałam stopę o łydkę, ale nic to nie dawało. Lód.
I nagle pomyślałam: a może ja to ciepło z piersi przesunę do stóp? W klatce piersiowej było ciepło, czułam je. Góra nie marzła. Wtedy, w tamtym momencie wcale nie czułam, że ta myśl jest jakaś dziwna. Po prostu zrobiłam to. Skupiłam się na cieple w piersiach i powolutku zaczęłam je przesuwać w dół, czując jak ono rozlewa się w kierunku brzucha, miednicy, ud, łydek i wreszcie stóp. Nie mam pojęcia ile to trwało, ale stopy powoli się rozgrzały. To było łatwe. Cała rozgrzałam się i zasnęłam.
Kiedy później znów próbowałam to robić, niestety, było trudno. Nie udawało się, jakby nagle ta możliwość została mi zabrana. Całe ciało robiło się ciężkie i oporne, czułam zniechęcenie aż w końcu przestałam próbować.

Opowiedziałam to mężowi i zaległa chwila ciszy....
A potem usłyszałam: ja też to robiłem, najtrudniej było przepchnąć  to ciepło przez stawy kolanowe i kostki...
I tak to...
Drobnostki.
Nie zauważamy, pozwalamy im ginąć w zamieci, pozwalamy śniegowi zaprószyć nam oczy.
A przede wszystkim, nie rozmawiamy...
Ktoś, coś?
Wszechświecie?




Pozdrawiam Wszechświecie, twoja eremitka powracająca z jaskini, Prowincjonalna Bibliotekarka.