Jesień się zadomowiła w moim miasteczku. W sadzie zebrałam dwie wielkie torby orzechów włoskich na wyścigi z wiewiórkami. Jakoś orzechom i kasztanom oprzeć się nie mogę. Jak leżą pod nogami, muszę podnieść. Kasztany wkładam nam do łóżek na dobre sny, a orzechy pałaszujemy zimą.
Rano, około szóstej, idę z suczką na spacer i wtedy najczęściej w głowie pojawiają się myśli. Czasem dużo, czasem mniej. Czasem mniej nerwowe, czasem więcej.
Dziś szłam i myślałam o przeszłości.
Przeszłość to taka dziwna sprawa, jak się okazało. Dość ulotna, plastyczna, niepewna. Zmienia się tak samo jak moje wszelkie plany na przyszłość. Dziwne?
Zdawałoby się, że co się stało, to się stało. Fakt solidny jak granit. Długo tak myślałam. Bardzo długo. To trudno dostrzec, bo w przeszłości są zdarzenia granitowe: urodziłam się, chodziłam do szkoły, wyszłam za mąż, urodziłam synów, pracowałam tu i tam, generalnie prosta opowieść, stabilna już, bo się zdarzyła.
Otóż nie, wcale tak nie jest.
Dostrzegłam to pierwszy raz na terapii, kiedy ogarniałam depresję, nerwicę itp. Okazało się, że moja wizja mojej przeszłości wcale nie koniecznie mogła przystawać do tego co naprawdę było. Moje oceny sytuacji i ludzi niekoniecznie odzwierciedlały to, co się działo.
To proste, były OCENAMI.
Wtedy nie dotarło do mnie co odkryłam. Wtedy zanurzona w przeszłości zaczynałam widzieć, że może jednak się myliłam w ocenach sytuacji, intencji ludzi, w moich reakcjach. Dość trudna, bolesna i kolczasta droga. Któż ma ochotę na wiwisekcję? Jednak z czasem dotarło do mnie, że uplastycznienie przeszłości pomaga w teraźniejszości. Pomaga widzieć wyraźniej obecne zdarzenia, widzieć inne opcje wyjścia z sytuacji, a nie tylko pociąg z punktu A do punktu B, co było moją zmorą na lekcjach matematyki.
Owo odspawanie wyrobionych już ocen od sytuacji, które się zdarzyły i przyjrzenie się im od nowa, mimo, że już się zdarzyły, wpływało też na moją przyszłość.
Na moje inne wybory, na moje inne oceny.
Bo nie łudźmy się, oceniamy i będziemy oceniać, choć buddyści głośno twierdzą, że należy pozbyć się oceniania. Powodzenia. Już nawet to stwierdzenie jest oceną, bo twierdzi, że czegoś się trzeba pozbyć, bo nie dobre. Ocenione.
Wiec o co chodzi?
Ano o przestrzeń między bodźcem a reakcją. Zastanowienie się, na dojrzenie innych opcji, dostrzeżenie własnych emocji i zastanowienie się nad nimi, jak bardzo są adekwatne do sytuacji, co mówią o mnie, co mówią do mnie i czy ja muszę tak, czy mogę inaczej.
Chodzi o manie WYBORU.
Czyli w konsekwencji o WOLNOŚĆ.
Taki oto wpis popełniłam mając lat 13.
A potem napisałam dalej:
"Kto by pomyślał! Stan wojenny w Polsce. Radio ma tylko jeden program ogólnonarodowy i ciągle albo dekrety, komunikaty albo wojskowe marsze i piosenki. Oszaleć można. W telewizji to samo. Ogłoszono "godzinę milicyjną" od 22.00 do 6.00. Ciągle tylko: to można robić, tego nie wolno, nie wolno...Ciekawe co z tego będzie? Wojna domowa? Zgroza. I pomyśleć, że zaczęło się od głupiego Wałęsy. I na dodatek nie internowali go. Zachowują szacunek w stosunku do przewodniczącego Solidarności. A to rządna władzy kukła wypchana trocinami. Zachciało mu się strajków! Jeszcze rozumiem odnowę, ale to, co się teraz dzieje, to rozbój. Jeszcze trochę a zaczną się zabójstwa i rabunki. Żyję w okropnych czasach."
No cóż, te słowa były moje, ale trochę nie moje. Wzięłam je od mamy, bo moja lojalność wobec niej była wielka. Tata popierał Wałęsę, ale on był głupim pijakiem, a mama chciała tylko, żeby życie wróciło do normy. Żeby było tak jak było.
I proszę. Jestem TU i TERAZ, a moja przeszłość okazała się nie być taka, jak ją oceniłam wtedy. I nie ważne, że byłam dzieckiem, byłam odbiciem wielu dorosłych ludzi. Wybrałam taką reakcję, taką ocenę.
Kiedy zaczęłam pracować w Bibliotece, była ona połączona z Ośrodkiem Kultury. Znaczyło to, że finansowo była zależna od tegoż. Dyrektor Ośrodka wydzielała skąpą kasę na książki i tyle. Miała oddzielny budżet na bibliotekę, ale traktowała go jak kulturalny. 2000 tysiące złotych na rok na książki to bardzo mało było. Bibliotekarki musiały pomagać w organizowaniu imprez, obsłudze itp. Ciągane do wszystkiego. To dezorganizowało pracę biblioteki, wkurzało czytelników. Więc po kilku latach takiej pracy poszłam na wojnę z Kulturą. Postanowiłam zawalczyć o rozdzielenie nas. Wyglądało na przegraną sprawę. Nikomu na tym nie zależało. Radni i Burmistrz nie widzieli powodu do zmian. Przecież działało. A zmiana to kupa uchwał, problem w księgowości, powołanie nowej instytucji i co najgorsze, może więcej kasy do dania. A karty czytelnicze w bibliotece miało może dwóch radnych tylko. Nasza Gmina jest rolnicza, czytelnictwo na wsiach naprawdę nie jest zaliczane do potrzebnych rzeczy. Ale się uparłam, poszłam na wojnę! Skakałam przez płot jak Wałęsa, metaforycznie ;)
Jednym z argumentów by nas nie rozdzielać było, że czytelnictwo jest słabe, mało kto czyta. Bo któż chodzi do biblioteki? Nie mogłam tego wytłumaczyć ani przekonać radnych, bo niektórzy nigdy nawet nie byli w bibliotece. Nie wiedzieliby jak do nas wejść. Biblioteka właściwie nie istniała w ich świadomości, tylko na papierze w sprawozdaniach.
Kombinowałam, kombinowałam aż do mnie dotarło, że oni nawet jak ja napiszę, że odwiedzin w roku było około 3000 i wypożyczeń powiedzmy było 20 000, to oni myślą, że ja to naciągam, bo to nie możliwe i już. Nie wierzą. Z sufitu biorę :)
Więc w sprawozdaniach, mocno pogrubione, zaczęłam wypisywać dzienne wypożyczenia.
I wychodziło, że dziennie obsługujemy 16 osób i wypożyczamy 100 książek.
Po pierwszym razie zrobił się szum. Naskoczyli na mnie, że teraz to już przesadziłam, że to nie jest możliwe! Oglądali na kamerach i udowadniali, że są dni, kiedy przychodzi tylko trzy osoby na przykład. Oczywiście, że są takie dni, nawet czasem są dni, że nikt nie przyjdzie.
Ale Królowa Statystyka była po mojej stronie, wykorzystałam ją, zmanipulowałam dane, tylko nie tak, jak każdy podejrzewał, nie oszukiwałam .Każdy z nas uważa, że tydzień to 7 dni. Mamy to wbite w podświadomość, mimo, że wiemy, że jest weekend. A dni roboczych w bibliotece jest 5. Z tego środa jest dniem technicznym, zamknięte dla czytelników, robimy biurokrację. Oczywiście w środy ludzie też przychodzą czasem, nie zamykamy się na klucz, tych ludzi wpisuję zazwyczaj na czwartek. Więc tak naprawdę wychodzi 4 dni otwarcia biblioteki w tygodniu. Mamy 52 tygodnie w roku, odejmijmy jeszcze święta, to wyjdzie mi dni otwarcia około 190 w roku. I teraz weźmy te 3000 odwiedzin w roku, podzielmy przez 190 dni faktycznego otwarcia i mam dziennie 15.7 osoby!!!
Rozumiecie?
Przebiłam się przez zasłonę nieświadomości, ocen i wdrukowanych programów z przeszłości. Zmieniłam ich świadomość, wykorzystując ich spojrzenie na świat. Po trzech latach uwolniłam bibliotekę. Jesteśmy samodzielne, mamy swoje pieniądze.
Wygrałam wojnę.
Jak to wszystko co piszę ma się do TERAZ?
Dla mnie ma.
Bardzo ma.
Są różne narzędzia do oceny rzeczywistości, są różne narzędzia do manipulowania nią.
Można ich użyć w dobrej sprawie, można w złej. Ktoś może wykorzystać naszą ignorancję, oceny i przekonania, niewiedzę.
WYBÓR, co zaakceptujemy i tak należy osobiście do nas.
Oraz skutki wyboru.
Bo bycie kierownikiem biblioteki średnio mi się podoba ;)
Ale jestem, już ponad 12 lat...
Pozdrawiam Wszechświecie, twoja plastyczna manipulantka, Prowincjonalna Bibliotekarka ;)