zdjęcie z Muzeum PRL w Krakowie |
Prawie trzydzieści lat temu zaczęłam pracę w Ośrodku Kultury.
Jako instruktor kulturalny.
Byłam młoda, kreatywna, pełna pasji, ale też i ambicji.
Małe miasteczko podlaskie było trudnym poligonem. Czas płynął w nim wolniej, był bardziej zestalony, cięższy i mniej plastyczny. Tak jak umysły w nim zatopione. Przyzwyczajeni do powtarzalności pór roku, biorytmu siania, wzrostu i zbioru, ludzie nie bardzo chcieli zakłóceń w tym spokojnym potoku.
To znaczy chcieli, ale tak, aby rozrywka też była taka swojska, zrozumiała, oswojona.
I taki dylemat powstawał, z jednej strony zawsze krytykowano Ośrodek, że nic nowego, wszystko to samo, z drugiej, kiedy się sprowadzało Kwartet jazzowy na wieczorny koncert, nikt nie przychodził.
Bo cóż to za dziwactwo!
I tak życie płynęło.
Mieliśmy kino w Ośrodku. Porządne, z nachyloną podłogą, szerokimi, drewnianymi, wygodnymi fotelami. Na górze w projektorni stały dwa wielkie aparaty, które przez wąskie okienka rzucały magiczne snopy światła na duży biały ekran. W aparatach były specjalne elektrody żarowe, które już wtedy trudno było zdobyć. Nasz Kinooperator miał jednak znajomości w branży i kino działało. Widzów nie było wielu, ale na hity przychodziło dużo osób.
Nasz Kinooperator był już około sześćdziesiątki. Wesoły, rubaszny, kobieciarz. Lubił swoją pracę, ale był już nią zmęczony i wyglądał emerytury.
No i feler taki miał, lubił wódeczkę.
Więc przychodziłam do pracy godzinkę przed seansem. Sprawdzałam wszystko i czekałam.
Jeśli Kinooperator nie pojawił się tak do półgodziny przed seansem, zamykałam kino i biegłam do pobliskiej gospody. Jeśli miałam szczęście, Kinooperator tam radośnie siedział przy stoliku, uzupełniając poziom procentów w organizmie wraz z kolegami. Na mój widok szeroko się uśmiechał i krzyczał: zaraz będę pani Aniu!
Jeśli nie miałam szczęścia, wracałam do pracy, łapałam swój rower i jechałam na tzw. melinę.
Była ona w domu całkiem obrotnego biznesmena miasteczkowego. Tam się dzwoniło do drzwi. Czasem dość długo. A czas płynął. W końcu ktoś otwierał i nawet nic mówić nie musiałam.
Na mój widok, z człowieka otwierającego drzwi, wydobywało się na fali zapachu alkoholu słowo: AHA!
Wsiadałam na rower i gnałam z powrotem do kina, gdzie już pod zamkniętymi drzwiami ktoś zwykle czekał. Sprzedawałam bilety, wpuszczałam ludzi na salę, nerwowo popatrując czy Kinooperator już podjechał swoim maluszkiem, czasem go ktoś podwoził. Wolałam się nie zastanawiać, jak on jeździ na tych swoich procentach...
Rzadko seanse rozpoczynały się o czasie. Ale jakoś nikt nie robił draki z tego powodu.
Ludzie byli jacyś cierpliwsi?
Zawsze dużą ulgę czułam kiedy Kinooperator lekko sztywno, ze skupionym wzrokiem pojawiał się
i szedł na górę. Do projektorni.
Nasłuchiwałam charakterystycznego szelestu przewijanych filmów, stukania, które informowało o zakładaniu filmu na aparat. Gasiłam światło na sali, zapadała ciemność. Widzowie siedzieli cicho i czekali. I nagle rozlegał się cichy gwizd, a po nim szum i lekkie stukanie, snop światła padał na ekran, szum przechodził w tło i film ruszał.
Lubiłam mimo wszystko te kinowe dyżury, bo mogłam obejrzeć filmy za darmo.
Jednak taki seans miał dodatkowe atrakcje, bo po około 20 minutach, taśma się kończyła na jednym projektorze i trzeba było zgrabnie zastartować drugi. Nasz Kinooperator był w tym niezły, przerw prawie się nie zauważało. Pod warunkiem, że nie zasnął, bo za dużo jednak procentów było.
Więc kiedy nagle film się urywał, robiło się ciemno i słychać było charakterystyczne ocieranie końcówki kręcącej się taśmy: szur, szur, szur...zrywałam się z fotela, przepraszałam w ciemności widzów i biegłam na górę rozczmuchać Kinooperatora.
Wracałam i film leciał dalej.
Czasem taśma się przepalała, co było widać na ekranie, topiąca się na brązowo znikająca taśma...
Wtedy Kinooperator zdejmował film i na stojącej obok maszynie, sprytnie i szybko ją kleił, zajmowało mu to może dwie, trzy minuty i wszystko ruszało dalej.
Czasem znikał głos, ale wtedy otwierałam skrzyneczkę rozdzielczą za moim fotelem i kilka razy przekręcałam przełącznik światła w projektorni, to był nasz znak, że fonię trzeba poprawić.
I tak działało kino. Ludzie przychodzili, nikt się nie denerwował, nie gwizdał, nie krzyczał.
Niespodzianki były częścią filmu, zgrabnie wplatały się w narrację i nikomu nie wadziły.
Kinooperator po filmie schodził na dół lekko przetrzeźwiały, mówił: dobranoc i jechał czerwonym maluszkiem do domu, albo na melinę. Wśród kolegów weselej, a w domu pusto, bo żona była w Stanach od lat.
Ja rozluźniona, spokojnie szłam do domu.
Zazwyczaj była już noc, w oknach domów paliły się żółte światła, prześwitujące przez szczelnie zaciągnięte zasłony. Czasem zaszczekał pies, słyszałam swoje kroki, szum drzew...
Życie...
zdjęcie z Muzeum PRL w Krakowie |
Pozdrawiam Wszechświecie, Twoja czasem chcąca wrócić do przeszłości Prowincjonalna Bibliotekarka.
Co chcesz, kinooperator to też artysta, a artysci wiadomo...
OdpowiedzUsuńPrzypomniałaś mi oglądanie filmu na koloniach, film wyświetlano na murze budynku i nikt nie narzekał.
Gdy prowadziłam dawno temu półkolonie w szkole, to atrakcja było wyjście do domu kultury na film z odtwarzacza DVD, a teraz to 3D i jeszcze marudzą.
Nasz kinooperator to nawet herbowy był :-) Co lubił podkreślać zamaszyście.
UsuńTo były czasy, pamiętam jeszcze jak na telewizję i mecze w klubie ludzie się zbierali. A przecież to wcale nie było tak dawno, ten postęp techniczny idzie piorunem, tylko słabo z naszym postępem duchowym.
Nowy model Siłaczki był z Ciebie. Nie byli ci ludzie cierpliwsi, po prostu nic innego na co dzień nie znali.Przypomnij sobie przysłowie o punkcie widzenia - zawsze jest on zależny od punktu siedzenia. I myślę,że nie masz za czym tęsknić.Zweryfikuj swe
OdpowiedzUsuńtęsknoty.:))
Miłego;)
Oj tam, słabszy dzień taki jakiś. Z obecnego punktu siedzenia, nie było tak źle, z tamtego...czasem miałam ochotę kinooperatora ze schodów spuścić :-)
UsuńJest dobrze, czasem tylko myknę do przeszłości wehikułem czasu.
Żeby konteksty połapać :-)
Mam nadzieję, że Mąż skleił się i wszystko Ok.
Skleił się. Zastosowałam dwudniowy ZOK i nakaz siedzenia z nogami na poziomie tyłka i to obowiązuje stale. U mnie dziś +16. Pewnie powinnam się cieszyć, że na plusie a nie na minusie;) I bardzo się o to staram siedząc w swetrze.
UsuńBuziam;)
Tak, inne to były czasy. Ludzie przyzwyczajeni do niewygód i braków, upodobnieni w swojej powtarzalnej, siermięznej lecz swojskiej rzeczywistości a przez to cierpliwsi, wyrozumialsi, niż teraz. A pewnie i szczęśliwsi, choć narzekający na swój los, jak zwykle.
OdpowiedzUsuńPiękna opowieść o kinie z dawnych czasów. Przypomniał mi sie od razu film Kolskiego "Historia kina w Popielawach". Podobny nastrój miała ta opowieść do Twojej dzisiejszej. Nostalgia, ciepło, tęsknota, barwna rzeka zwyczajnego życia i ludzi z ich marzeniami, nawykami, emocjami. Coś prawdziwego, coś dotykajacego własnych wspomnień, coś przenikającego wzruszeniem.
Dziękuję Aniu za Twoją opowieść i spokojnej, dajacej odpoczynek niedzieli życzę!:-)
Tak Olu, czas płynął wolniej, mniej bodźców dokuczało nam. To widać wprawdzie dopiero z obecnego punktu. Ja nie wiem, gdzie my wszyscy dajemy się gonić?
UsuńPrzypomniałaś mi Kino w Popielawach, dziękuję, to komplement :-) Film i opowieść Kolskiego są przecudne.
Wszyscy mamy takie fajne kawałeczki wspomnień, którymi się możemy podzielić. Wszyscy mamy swoje książki Życia. Spotykam kinooperatora, czasem przyjeżdża. Na emeryturze wyjechał do żony, do Stanów. Nie był alkoholikiem, ma się dobrze, choć ogłuchł i wzrok mu poleciał. Ale nadal jest wesoły, czasem rubaszny i nadal lubi wódeczkę i towarzystwo.
Dobranoc Olu.
Piękna historia.
OdpowiedzUsuńMoja własna...i kinooperatora :-)
UsuńA kina już nie ma...
I jak tu Ciebie nie namawiać do napisania książki. Zobaczyłam to wszystko, czytając Twój tekst, jakbym tam była. Atmosferę małego miasteczka znam tylko z dzieciństwa. Całe moje póżniejsze życie to już duże miasto. Tę zapamiętaną z dzieciństwa atmosferę odnajdywałam w okolicznych miasteczkach. Wsiadałam w autobus i jechałam po dobry czas na cały dzień. Tam czas zwalniał, biegł leniwie, ludzie byli bardziej zaciekawieni drugim człowiekiem, życzliwsi, bardziej pomocni. W moim mieście byłam anonimowa, prawie przezroczysta, tam stawałam się zauważalna. Odnajdywałam wszystkie kolory i zapachy, odgłosy i smaki z mojego dzieciństwa. Znajomi wyjeżdżali na urlop do zagranicznych domów wczasowych. Dla mnie te moje wyjazdy, to były najmilsze wakacje:-)
OdpowiedzUsuńDziękuję! Przypomniałaś mi swoim postem miłe chwile, co prawda nie dotyczyły kina, ale to do nich zaprowadził mnie Twój post:-)
Jak fajnie, że miłe chwile ci przypomniałam :-)
UsuńMałe miasteczka są magiczne, to prawda. Mają taką warstwę ukrytą, nie każdy ją dostrzeże.
Kiedy oprowadzałam wycieczki po mieście, ludzie z dużych miast nadziwić się nie mogli, że nie czują u nas tego pędu w którym żyli. Właściwie, dopiero idąc spokojnie przez nasz park nad Bug, niektórzy dopiero orientowali się, że ten pęd mieli i żyli w nim...
Magia Marytko, magia... ;)
Wiesz, rozmarzyłam się na tamte wspomnienia.
OdpowiedzUsuńDawne czasy, może nie najbogatsze, ale szczere, wesołe, przyjazne.
Kino, któż go nie lubił, czekało się, wzruszało lub śmiało bez końca.
Pozdrawiam najserdeczniej i dziękuję za tę refleksyjną podróż w przeszłość:)
Proszę bardzo, czasem wsiadam w wehikuł czasu, miło mieć towarzystwo :)
UsuńByło inaczej, byłam inna, wszyscy byliśmy.
Dobre wspomnienia są na wagę złota, choć teraz, z perspektywy, nawet te złe nie są takie złe. Ot co robi szersze spojrzenie z dystansu ;)
Jako dziewczynka, na pytanie kim chcesz zostać w przyszłości, zawsze odpowiadałam : bileterką w kinie, bo można oglądać filmy za darmo po kilka razy i jeszcze za to płacą. I pamiętam ten szur, szur gdy taśma się kończyła i tą znikającą, topiącą się taśmę.
OdpowiedzUsuńTo było super, oglądałam filmy za darmo. I czasem moi synowie też.
UsuńBycie bileterką w kinie to była naprawdę niezła fucha, mimo kinooperatora na procentach.
Choć obecnie uważam, że biblioteka jest fajniejsza.
A po seansie z przyjaciółmi chodziło się do ulubionej kawiarni. Grupka osób pochylona jedynie nad szklanką herbaty i z przejęciem omawiająca te wszystkie wielkie rzeczy...
OdpowiedzUsuńAch, kino było magią. Oknem na światowe sprawy. Czy może to po prostu nasza młodość?
Młodość i kino. Magiczne połączenie :)
UsuńTeraz jest inaczej, ale kiedy w sali kinowej światła gasną, czas znika. I jestem tam JA, bezczasowa, taka sama jak wtedy. I to też magia. Wydaje mi się, że nic nie ginie, zmienia się, ale jest.
I nadal można wypić herbatę z ludźmi, których kochamy i pogadać o wszystkim. I to jest fajne :)
Nigdy nie miałam okazji być w takim kinie, te do których chadzałam były już nowocześniejsze. Nie wiem jak bardzo ale nie kojarzę takich akcji z taśmami. Potem weszły już multipleksy i kina cyfrowe.
OdpowiedzUsuńMasz ciekawe historie, widać, ze od chyba zawsze żyłaś bardziej na zewnątrz obserwatorsko niż do wewnątrz. To dobre jest moim zdaniem. Ale nie zawsze. Nie kiedy człowiek ucieka od siebie w świat zewnętrzny, ale Ty nie uciekłaś.
Uciekałam Luna, uciekałam. Depresja nie wzięła się z niczego. Ale masz rację, dopiero od kilku lat widzę, że mimo pozornego zaangażowania w życie, jednak stałam z boku. I patrzyłam. Obserwowałam. Ma to, jak piszesz, dobre i złe strony. Aktualnie staram się to zharmonizować jakoś.
UsuńZa młoda jesteś, żeby pamiętać takie kina, ale masz swoje opowieści :) Tylko mnie troszkę przeraża ten błyskawiczny postęp technologiczny...nie nadążamy mentalnie.
Aniu ależ pięknie opisałaś.
OdpowiedzUsuńTak właśnie jest w małych miasteczkach :-) już wiem coś na ten temat.
Marzą mi się takie dwa krzesła kinowe. Kiedyś na pewno takie będę miała.
Dla ciebie to całkiem nowy świat. Jesteś jak Magellan, odkrywasz nowe lądy :-)
UsuńU nas tak jest, że czasami jak jest kolejka na dany film to tam czekają zanim puszcza, bo chyba tylko 2 oosby obsługują to kino. Tak mieliśmy na premierze Jak wytresować smoka 3, młody się bał, że coś przegapił, ale w domu sobie sprawdził i okazało sie, że tylko reklamy. Ale bajka fajna 😻
OdpowiedzUsuńNie pamiętam niestety kina z dzieciństwa, może nie chodziłam? Jakieś przedstawienia były.. ale najbardziej pamiętam Fausta gdzie diabeł był czarnym kotem. Ten teatr był epicki.
Nasze kino też służyło jako sala do występów teatrzyków, spotkań, imprez. To była największa sala w miasteczku.
UsuńKoty widzę od dzieciństwa są z tobą :-)
Twoje wspomnienia mają ten sam ciężar gatunkowy, co wspomnienia bibliotekarki z Siekierezady. Tej samej u której Janek Pradera odnajduje Lato Leśnych Ludzi. Twoje wspomnienia są niebanalne. To wielka zaleta trudnych czasów - tak myślę.
OdpowiedzUsuńps. "Kwartet jazzowy na wieczorny koncert, nikt nie przychodził."
Dziwię się, że podniosłaś się po tak doniosłej porażce ;)
No popatrz, Lato leśnych ludzi bardzo mi się kiedyś podobało. Czasem moi starsi czytelnicy wracają do Rodziewiczówny. Dewajtis, Czachary.
UsuńNiestety, Siekierezady nie oglądałam, w weekend nadrobię, bo jest na YT.
Ale oglądałam Rozmowy przy wycinaniu lasu. No i moje ukochane Ciemno z Kobuszewskim. To jet cacuszko, które zawsze mnie wprawia w super humor.
Trudne czasy miewamy wszyscy, nawet teraz. Ja dopiero z oddali nabyłam trzeźwiejszego spojrzenia na to wszystko i bardzo mnie teraz bawią moje własne perypetie.
PS.Kwartet jazzowy był pomysłem mojej dyrektorki. Ona się podnosiła długo :-) według mnie, nadal się nie podniosła, żal ma do ludzi, że zapodawała kulturę wielką, a gawiedź ją olewała.
Dawniej to ludzie byli jacyś prawdziwsi tacy. Jacyś prawdziwsi.
OdpowiedzUsuńMożna i dzisiaj być prawdziwym. Tylko sami sobie zabraniamy.
UsuńWitaj kolejną letnią końcówką tygodnia
OdpowiedzUsuńNiedawno napisałam opowieść o małym starym kinie.
http://szimena.blogspot.com/2018/10/jak-w-maym-starym-kinie.html
Szkoda, że nie wszyscy je pamiętają. Miały swój niepowtarzalny urok.
Wraz ze wschodzącym słońcem pozdrawiam nadzieją na udany dzień rozpoczęty zapewne kawą
pomyślałas, aby opowiadanie podesłać do muzeum PRL-u w Krakowie? w koncu pracowałaś w kinie perlu... :)
OdpowiedzUsuńNie pomyślałam, mój kinooperator jeszcze żyje ;)
UsuńMasz talent do opowiadania:) Czuje się kameralną atmosferę małego miasteczka, swojskosci i płynącego leniwie czasu.
OdpowiedzUsuńChciałabym zamknąć się w drugiej połowie XX wieku i z niego nie wychodzić. Dlatego dość często wracam do przeszłości.
OdpowiedzUsuńJa nie, ja jestem trochę ciekawa co jest dalej, za Zasłoną :) Choć się boję, ale ciekawa...jednak.
Usuń