Obserwatorzy

czwartek, 19 grudnia 2019

W mglistą, cichą noc Wszechświecie, część 1


Mgła opadła na Miasteczko jak poliestrowy koc. Owinęła domy, płoty, drzewa w plastikowy kokon pachnący węglem, dymem i wilgocią zbutwiałych liści. Spłynęła na gałęzie i kable elektryczne, zmieniając się w ciężkie krople zwisającej wody, które leniwie rozkołysane, w końcu spadały z głuchym odgłosem. Woda przesiąkała wszędzie. Wiła się w starym sadzie niewielką strużką strumyka. Przylepiała się do szyb jak szmatka, zasłaniając mokry, zamazany świat.
Lśniła na asfalcie ulic odbijając żółte, rozmyte światło lamp.
Mgła rozpraszała światła  samochodów znikające w niej jakby była bramą do innego świata. Wystarczyło odsunąć ją jak mokrą kotarę, by zrobić krok w biało-szarą, wirującą przestrzeń i znaleźć się w nieznanym, dziwnym świecie...

Mimo grudniowej pory ten wieczór, tak jak wiele innych przed nim, nie przypominał zimy.
Hanna wyszła przed dom, stanęła na schodach i spojrzała w mgłę. Szaro, biało i ciemno, wzdrygnęła się. Poczuła jak za kołnierz, na cieplutki kark, spadła jej z daszku nad schodami zimna kropla wody. Szybko naciągnęła kaptur, czując jak dreszcz przebiega całe jej ciało.
Miała ochotę krzyknąć głośno z dyskomfortu, ale nie zrobiła tego. Wokół sąsiedzi mieszkają, cóż pomyśleliby sobie...
Więc syknęła tylko cichutko, szybko zeszła ze schodów i włożyła rękawiczki.
- Dobrze, że chociaż lampy się palą -  pomyślała.

Gmina oszczędzała pieniądze, lampy gasły o dwunastej w nocy i wtedy naprawdę Miasteczko zamierało. Zastygało w ciemnościach i zdawało się znikać z powierzchni planety. Jesień i zima przypominały życie pod kołem podbiegunowym, tyle, że bez śniegu. Krótkie, szare dni, długie, czarne noce. Hanna ciężko to znosiła. Jedyna przyjemność, praca w ogródku, mogła się zacząć dopiero w marcu. Przetrwanie do wiosny z roku na rok stawało się coraz trudniejsze. Mąż majsterkował, spał przed telewizorem i wydawał się zadowolony. Hanna mu zazdrościła, ale nie umiała sobie znaleźć innego hobby.
Teraz, przed Bożym Narodzeniem, przynajmniej mogła codziennie pójść na roraty. Lubiła to. Wieczorna msza rozświetlona lampionami, wyciszała i uspokajała. Hanna przenosiła się wtedy do cichego, nieruchomego miejsca w swojej głowie. Nic tam nie było, oprócz zapachu świeczek, kadzidła i niewyraźnego szumu głosów gdzieś w oddali. Wystarczająco by nie czuć się samotnym, lecz bez konieczności BYCIA.

Kościół był niedaleko na wzgórzu, podświetlony reflektorami, owinięty mgłą, świecił pomarańczowym światłem z wysokich okien. Hanna widziała go ponad dachami domów. Już chciała iść chodnikiem przy głównej drodze, kiedy jakiś impuls popchnął ją w kierunku mrocznego sadu, na skróty. Zawsze brała ze sobą latarkę na wszelki wypadek. Wyjęła ją i zdecydowała, że nie ma ochoty na spotkania z tirami pędzącymi po kałużach. Jedna kropla wody za kołnierzem wystarczyła.
Świecąc latarką przeszła przez sad. Potem minęła targowicę, weszła na opuszczoną posesję i wyszła na ulicę za kościołem.
Wokół nikogo nie było. Cisza była tak głęboka, że Hanna aż przestraszyła się, że jej buty tak głośno tupią. Nie lubiła zwracać na siebie uwagi, a w tej dziwnej mgle, która była jakby gęstsza coraz bardziej, jej obcasy stukały z jakimś dziwnym pogłosem. Zaczęła ostrożniej stawiać stopy i iść wolniej. Rozejrzała się, mgła wiła się tworząc jakieś dziwne zawirowania wokół. Domy zniknęły, tylko światło z okien przebijało przez mleczny opar. Hanna poczuła się nieswojo, jakby nagle znany świat zniknął. Przez chwilę miała wrażenie, że nie jest sama, że za nią, we mgle, jest COŚ.
Coś uważnego, coś patrzącego, coś obserwującego....

Otrząsnęła się, racjonalny umysł zaczął pracować:
- Kobieto, uspokój się, setki razy tędy szłaś. To Miasteczko, a nie Warszawa. Kościół już blisko, ta mgła wpływa ma mózg. Idziemy, nie wygłupiaj się.

Po udzieleniu sobie reprymendy poczuła się lepiej. Zdecydowanym krokiem ruszyła dalej.
Mgła rozrzedziła się, obcasy już tak nie stukały, obecność za plecami znikła. Hanna z ulgą weszła w kościelny, przyjazny półmrok i usiadła w lewej nawie, w ostatniej, ulubionej ławce. Ludzi było mało, ale to też było dobrze. Zamknęła oczy, zmówiła modlitwę i weszła w swój stan spokoju.
Jednak po jakimś czasie zorientowała się, że coś jej przeszkadza. Rozejrzała się i przed sobą, dwa rzędy ławek dalej, zobaczyła plecy dwóch nastolatek. Dziewczyny kręciły się i szeptały między sobą. Zwłaszcza jedna, z burzą kręconych włosów na głowie, owinięta jakimś ogromnym, niedorzecznie kolorowym szalikiem, nie mogła usiedzieć w miejscu. Ciągle wychylała się z ławki i zerkała na ołtarz, a potem coś zawzięcie szeptała ze spokojniejszą koleżanką. Hanna zdenerwowała się. Nie lubiła obecnej młodzieży, która za nic miała wszelkie zasady i świętości. Wychowała swoje dzieci tradycyjnie, wpoiła im co jest dobre, co złe. Te dwie pannice z pewnością miały to w nosie. Wyglądało na to, że chłopak służący do mszy budzi ich zainteresowanie.
Hanna z daleka nie widziała go dobrze, ale dwie flirciary pewnie miały lepszy wzrok.
Niechęć Hanny się pogłębiła.
- Młodość, nic nie rozumieją, nie ma dla nich świętości...
- Cisza!- wysyczała do dziewczyn- jesteście w kościele!
Leciutko się obejrzały i przycichły.
Hanna twardo popatrzyła i dziewczyny skuliły się w ławce.
Kolorowa trochę się kręciła, by pooglądać chłopaka, ale już nie chichotały.
Msza toczyła się bez przeszkód, Hanna odetchnęła głęboko.
Zauważyła, że wychodząc z kościoła dziewczyny nie podeszły do chłopca, chowały przed nim. Patrząc na nie, przypomniała sobie nagle, że sama była tak wstydliwa. Bardzo się jej podobał kolega z klasy w liceum. Obserwowała go ukradkiem na lekcjach, często chodziła oglądać mecze piłki nożnej, bo wtedy bezkarnie, ukryta w grupie koleżanek, mogła popatrzeć na smukłą sylwetkę i rozwianą czuprynę kolegi. Przypomniała sobie, że i w kościele też go ukradkiem podglądała, kiedy służył do mszy.
Jakoś cieplej spojrzała na chowające się za filarem dziewczyny, czekające aż chłopak wyjdzie i pójdzie do domu. Spojrzała na Kolorową, której buzi prawie nie było widać zza tego okropnego szalika i pomyślała:
- Powodzenia mała, bądź odważniejsza niż ja byłam. Szanse się nie powtarzają, mam nadzieję, że wykorzystasz swoją.
Dziewczyny szepcząc i śmiejąc się wyszły z kościoła znikając we mgle.
Hanna postała jeszcze chwilę na dziedzińcu. Jakoś nie chciała wracać do domu. Wspomnienie chłopaka z liceum ukłuło w serce i gdzieś, w Hannie, coś zabolało. Ból nie był duży, raczej jakby stara, zagojona rana delikatnie się napięła. Echo starego urazu przepłynęło przez ciało i znikło.
Hanna popatrzyła w mgłę i nagle ruszyła. Zdziwiona spojrzała na swoje stopy, które zdecydowanie poniosły ją nie do domu, tylko w kierunku dróżki na Wzgórze nad Rzeką.

- Co ja wyprawiam, nie byłam tam od lat. Ciemno, mokro, zimno. Zwariowałam. Stara wariatka.

Ale nogi niosły ją raźnie, latarka w ręku oświetlała drogę, mgła się kłębiła, a serce Hanny biło mocno i szybko.
Noc się dopiero zaczynała....


Ciąg dalszy nastąpi...



PS. Można poznać Hannę lepiej tu: Hanna


Pozdrawiam Wszechświecie, twoja Prowincjonalna Bibliotekarka nadająca ze znikniętego we mgle Miasteczka.

wtorek, 17 grudnia 2019

Zluzujmy talerzyk Wszechświecie


Z racji bezczynności, choroby i bólu, przebywania w domku już dwa tygodnie w nicnierobnieniu wymuszonym, budzi się we mnie zgryźliwość, złość i niezgoda na stan w jakim obecnie przebywam.
Dni spędzam najczęściej horyzontalnie, netflix mym przyjacielem został, nawet lody nie smakują.
Powoli zdaję sobie sprawę, że to potrwa i przygotowanie wigilii staje pod znakiem zapytania.
Nie lubię być zdana na innych. Teraz widzę to z jasnością supernowej.
A potrzebuję pomocy, co jeszcze bardziej mnie wkurza...
I nawet wiedząc, to co wiem, i nawet rozumiejąc, że to wszystko jest ok, emocje napływają i powiększają dyskomfort, albo właściwie, ujawniają go.

Czuję się zresetowana do ustawień producenta.
Wszystko wysiadło, działa tylko oprogramowanie podstawowe.


W internetach Gwiazdka, w blogosferze Gwiazdka, na YT przepisy wigilijne, a ja dwa razy przypaliłam słonecznik do sałatki brokułowej i w końcu się poddałam. Obrzydliwy zapach został ze mną na cały wczorajszy dzień mimo wietrzenia.

Dlatego kiedy już któryś raz trafiłam na rozważania o tym, że pusty talerzyk przy naszych stołach pokazuje nam jacy jesteśmy niewrażliwi na drugiego człeka, jacy jesteśmy niedobrzy, bo nie zapraszamy samotnych, opuszczonych, nieszczęśliwych włóczęgów...
Zaczęłam się zastanawiać. O co chodzi?

Niech nikt nie bierze tego personalnie, to po prostu jeszcze jeden strumień świadomości, płynący równolegle do wszystkich...
Postanowiłam dodać swój głos do chóru greckiego, tylko może w innej oktawie. Tak zepsuć harmonię, skoro już jestem zła, niepogodzona i czuję się samotna, bezradna i nieszczęśliwa.
Wykorzystajmy to.

Pamiętam jedną z historii opowiadanych przez mamę.
Wiele, wiele lat temu, w latach młodości mojej mamy, obok niej mieszkała jej koleżanka. Lubiły się, czasy były trudne, bieda aż piszczała, więc dziewczyny wspierały się w tej nierównej walce o zdobycie pieniążka przy pilnowaniu gęsi, wyławianiu pijawek na sprzedaż, podkradaniu jajek i jabłek u sąsiadów.  Problemem wielkim u koleżanki mojej mamy było to, że jej mama uprawiała zawód: żebrak. To był zawód, miała na to pozwolenie. Jeszcze latem jak latem, ale zimą, kiedy mama koleżanki wyruszała w trasę żebraczą na dwa miesiące, było źle. Zostawiała dzieciom wór suszonego chleba, trochę zboża, trochę drewna i znikała.
Mojej mamy koleżanka była najstarsza, miała tak z 12-13 lat. Musiała zająć się młodszym bratem.
To nie były czasy, kiedy działała opieka społeczna, to były czasy kiedy nikt nikogo nie żałował za bardzo, bo większość miała tak samo. A jeszcze świeży był horror wojny, która bynajmniej nie uszlachetniła i nie wyczuliła na nieszczęście innych, a wręcz odwrotnie.
Moja babka jednak pomagała tym dzieciakom, karmiła, spali oboje u niej w mrozy...
Tylko trzeba to było ukrywać przed mamą-żebraczką, która idąc do pracy na dwa miesiące stanowczo, pod groźbą lania, nakazywała dzieciom nie chodzić po sąsiadach, o nic nie prosić, nic nie mówić.
Aż niestety, któregoś dnia wróciła niespodziewanie i zastała swoje dzieciaki u mojej babki. Zrobiła  awanturę. Zabrała dzieci i zlała potwornie w domu. Tak bardzo, że już nigdy do babki nie przyszli. Chłopak chyba zmarł potem na zapalenie opon mózgowych. Koleżanka mojej mamy odizolowała się od wszystkich. A niedawno mama-żebraczka zmarła w wieku lat 92...córka ją dochowała.

To tyle, jeśli chodzi o żebraków.
Może ktoś ze mną polemizować, że to było dawno, pojedyncza historia. Nie można generalizować i wydawać sądów.
Nie mam zamiaru takiego.
Tylko dotarło do mnie jakiś czas temu, że ja nie muszę stawiać żadnego talerzyka dodatkowego.

Kiedyś stawiałam, nawet tak myślałam sobie, że jakby naprawdę ktoś zastukał, to było by super, zaprosiłabym, zadbała, pomogła...
Taaaa....


Wielokrotnie słyszy się o ludziach bezdomnych, którzy wybierają takie życie i wcale nie chcą inaczej. Teraz jest opieka społeczna, zasiłki, plusy, caritasy, programy antyprzemocowe, przeciwalkoholowe itp. Jest tego mnóstwo, a żebraków, pijaków, bezdomnych nadal mamy. Często nawet ze schronisk nie chcą korzystać, bo tam trzeba trzeźwym być i dostosować się do regulaminu.
Istnieje podejrzenie, że to może ich wybór jednak?

To może samotne osoby, stare matki opuszczone przez dzieci, samotni staruszkowie, emeryci zasklepieni w swej samotności, schorowani, opowiadający smutne historie o nieszczęściu prześladującym ich całe życie. Tak cierpią szlachetnie, nie obarczając nikogo, oni może bardziej by zasługiwali na talerzyk przy stole?
Ale zawsze istnieje możliwość, że jednak to co mają, jest skutkiem ich wyborów....
Już spotykałam dziwaczne strefy komfortu. Czasem bycie biednym, chorym emerytem to ogromnie przyjemne miejsce do siedzenia dla niektórych. Troszku tym zatruwają otoczenie, ale przecież o to chodzi...

Mogłabym tak długo, zawsze by znalazło się coś.
W zeszłym roku słuchałam opowieści o tym, jak reagowali niektórzy beneficjenci szlachetnej paczki, Bynajmniej nie z wdzięcznością. Raczej z wyrzutem, że takie grube, najtańsze podpaski dostali ;)

Wiele można na ten temat mówić. Najwięcej o braku wrażliwości w obecnym świcie.
Ten talerzyk stał się obecnie symbolem naszej ogólnoplanetarnej pokuty.
Źli ludzie, którzy nie zauważają drugiego człowieka, źli, bardzo źli....
Dla nich tylko rózga, samolubów jednych...


Jednak mimo wizji rózgi, zawsze mnie śmieszy żart o harcerzu:
- Druhu komendancie, melduję, że zadanie wykonane!
Dwadzieścia staruszek przeprowadzonych przez pasy. Kilka się opierało, ale dałem radę!


Może dajmy sobie spokój.
Dajmy staruszkom iść, gdzie chcą.
Może to jest czas, by dać SOBIE prezenty,
Miłość, uwagę, dobre jedzonko, miłą atmosferę, spokój, ludzi, których kochamy, ludzi z którymi najbardziej pragniemy być.
Bądźmy dobrzy dla nas samych. Włóżmy ciepłe skarpety, przytulmy rozmruczanego kota.
Zróbmy sobie kakao, rozpalmy w kominkach, popatrzmy w ogień...
Otulmy kocykiem siebie...
I wtedy nic nie musimy robić...


Reszta dzieje się sama.






Pozdrawiam Wszechświecie, Twoja zawsze, obecnie wredna, zła i przekorna,
Prowincjonalna Bibliotekarka ;)






piątek, 6 grudnia 2019

Prezent dla mnie, Wszechświecie.


Grudzień zaczął się lenistwem.
Choć najpierw zaproponował zapalenie zatok i rwę kulszową.
Chciał nie chciał, przyjęłam. Mało asertywna jestem, wciąż muszę ćwiczyć jednak.
Niemniej z perspektywy czasu i opioidów przeciwbólowych stwierdzam, że prezent zamówiłam.
W takim wypadku trudno odsyłać i tłumaczyć się niepoczytalnością.
Kliknęłam: kupuję i płacę.

To siedzę. Oba pośladki bolą od leżenia, zastrzyków i rwy. Okazało się, że brak samodzielności dokucza mi bardziej niż myślałam, że będzie. Zosia Samosia we mnie cierpi i siąka nosem. Z kolei Mała Ania czuje się biedna, bo syn i mąż mają swoje sprawy, wyjeżdżają, zostawiają samą, bezradną i uwięzioną w domu. Paradoks goni paradoks. Jak tak spojrzysz na chorobę, sporo się dowiesz o sobie. To siedzę i się dowiaduję.

Pisałam o metodzie Feldenkraisa. Ćwiczenia, mikro ruchy wykonywane w komforcie, bez napinki, niewidoczne, ale wpływające na świadomość, na układ nerwowy, na jego rozwój. Byłam na dwóch całodniowych warsztatach w listopadzie. Jak dla mnie, rewelacja.
Nie musisz robić tak jak inni, nie musisz nic. Czasem wystarczy wyobrazić sobie ruch i on się zadzieje. Tak fajnie nasz mózg ma. Wyobrażamy sobie, a on odbiera to tak, jakby ruch zaistniał.
Poruszają się mięśnie, przepływa ciepło, czuję rezonans w ciele. Magia?

Poruszam minimalnie prawym barkiem, ruch jest niewidoczny. Czuję jak wraz z barkiem rusza się łopatka, jak coś przepływa przez mój kręgosłup, jak po przeciwnej, lewej stronie ciała, talerz miednicy się leciutko odzywa. Rezonans ruchu w ciele. Jak drobne fale na wodzie.
Kiedy delikatnie , minimalnie rozsuwam w wachlarzyk palce prawej stopy, czuję prawe kolano, udo, mój kręgosłup się leciutko skręca, miednica też, czasem place lewej dłoni się też leciutko rozsuwają.
Kiedy robimy zwykłe ćwiczenia, tak jak każe instruktor, w tempie, nie mamy cienia szansy zauważyć jak ten ruch idzie, co na to nasze ciało. A ciało często krzyczy: NIE!
Ciągnie, boli i piecze.

W tej metodzie pytam moje ciało, moje barki na przykład: który chce ćwiczyć? Często lewy jest oporny, cięższy i wiem, że nie chce. Wtedy prawy ćwiczy. Tyle ile chce. Okazuje się, że nasze ciało jest tak idealnie skonstruowane, że wystarczy ćwiczyć prawy, by lewy też brał udział. Nasze półkule mózgowe się dogadają. Lewa strona ciała z prawą stroną cały czas się komunikują, uzupełniają się nawzajem. Pomagają sobie.
Kiedy poruszam leciutko prawą stroną miednicy, czuję rezonans w lewym barku.
Naprawdę magia.

Najbardziej mnie cieszy czucie ciała. Pytam, a ono odpowiada. I rozumiem co ono mówi.
Kiedy tak jak ja, we wczesnym dzieciństwie już, odcina się emocje i ucieka od nich, bo bolą, traci się kontakt z ciałem. Nie czuje się bólu, ale też nie czuje się ciała. Staje się ono tylko narzędziem do jak najlepszego wykorzystania. Ma pracować. Ma nosić, ma być niezawodne. Kiedy boli, łykamy tabletkę i dalej. Kiedy drży, ma przestać. Kiedy zalewa je fala gorąca, zimny prysznic. 
Ma nie przeszkadzać.
Nigdy nie pytałam mego prawego barku czemu boli? Nawet mi to do głowy nie przyszło.
Słowo psychosomatyka wtedy nie istniało w moim słowniku.

Teraz czuję się bardziej.
Bardziej związana z ciałem, bardziej uważna. Nasz kontakt staje się przyjacielski, partnerski bym powiedziała.

Dzieje się też coś więcej. Dużo więcej.

Dziewiętnaście lat mieszkam na pierwszym piętrze w bloku.  Nie wysoko, ale jak tacham zakupy i torbę (lubię duże),  to upierdliwie zawsze kucam pod drzwiami mieszkania i szukam kluczy. Często w głupich pozycjach, bo zawsze mam nadzieję, że wsadzę rękę do torby i wyciągnę klucze. Może nie trzeba odkładać tych wszystkich zakupów? Bo się rozsypią, wypadną z reklamówek. A czasem kolana strzykają, kręgosłup zaiskrzy...
A klucze nigdy prawie nie leżą na wierzch, tylko zawsze trzeba grzebać głęboko.
I miałam syndrom Muchy :)


I tak się bawiłam lata całe, kombinując jak koń pod górę. Niby próbując inaczej, ale zawsze wychodziło tak samo.

ASZTUNAGLE....
Dwa dni po warsztatach wchodzę po schodach. I zupełnie niespodziewanie na półpiętrze podchodzę do okna, kładę zakupy i torbę na szerokim parapecie. Spokojnie wyciągam klucze, biorę manatki i z kluczami w ręku idę po schodach dalej, do moich drzwi. Lekko, naturalnie, jakbym to zawsze robiła.
Jakaś część mnie patrzy na to i jest zdziwiona niepomiernie: co ja robię? A reszta mnie działa. Nie ma kucania, nerwów, strzykania w kolanach. Jest spokój i luz.
Czemu nie wpadłam na to wcześniej?

Ano, moja Babka Szura miała rację: kto jak się nauczy, tak śpi i mruczy.
Kiedy coś się zadzieje, a my zareagujemy, nasz system nerwowy wybierze tę reakcję jako paradygmat w każdej tego typu sytuacji. I zawsze ją nam zapoda jako jedyną w tym wypadku.
Wytworzy się norma. Żelazna.
Czyli brak innych opcji.

Kiedy wybrałam odcięcie od ciała i wykorzystywanie go jak maszyny, taka norma powstała u mnie.
I wszystkie ścieżki prowadziły do modelu: zawsze coś!
Tak zaczęłam postrzegać całe Życie bardzo wcześnie.
Biedna Mucha....

A kiedy wreszcie zapytałam na warsztatach moje własne ciało: słuchaj, a ty w ogóle masz ochotę na ruszenie barkiem? I odpowiedź przyszła; tak, ale tylko prawym...
Zadziałała magia, powstała druga opcja, norma poluzowała, system nerwowy zaiskrzył i powstało jakieś inne połączenie...
I stało się.
Dla mojego dobra, dla większej wygody, dla większej zgody z Życiem.

Magia dostępna dla każdego.
Pod warunkiem, że zechcemy użyć.

Nie miałam pojęcia ile moich codziennych ruchów jest nawykowych, w ilu schematach ruchowych działam i jak bardzo one ograniczają moją ŚWIADOMOŚĆ.
Że w ogóle ma to jakiekolwiek połączenie.
Ruch i świadomość.
Ciało i umysł.

Absolutnie chcę mieć więcej opcji.
Nie tylko tak albo nie, nie tylko albo albo.
Chcę to, albo to, albo to, albo to....
Chcę wszystkiego co moje Życie uczyni milszym, lżejszym, wygodniejszym dla mnie.

I piszę to ledwo siedząc w fotelu z moją rwą kulszową :)
I zrozumiałam, że właśnie dlatego to piszę.
Wszystko jest po coś,Wszechświecie.

I ja tego chcę na Mikołajki.




"Praca metodą Feldenkraisa działa jak terapia, chociaż z założenia terapią nie jest.To lekcje siebie poprzez ruch. Więc nikt Cię nie terapeutyzuje, nikt Cię nie naprawia. Ale terapia to nie tylko naprawianie, usprawnianie, korekta... Terapia to przede wszystkim poszukiwania. To poszukiwanie nowego, które jest w Tobie obecne. Wystarczy znaleźć drogę... Więc to jest o tej drodze właśnie... Droga do siebie w poszukiwaniu siebie, siebie z przed. Bo każdy z nas ma jakieś swoje "z przed".

Warsztat metody Feldenkraisa to są lekcje ruchu....Bo pada prośba o ruch, ale nikt Ci go nie pokazuje. Nie ma żadnego wzorca. Żadnej poprawności z zewnątrz, do której mógłbyś się odnieść. Totalne zagubienie - po co mam się uczyć ruchu który znam, który codziennie wykonuję. A potem zdziwienie, bo coś się zmienia... Bo zmienił się nie tylko sposób poruszania, ale pojawiają się uczucia, czasami wspomnienia, zapomniane zapachy, miraże przeszłości, przyszłości, ulotność teraźniejszości. Może pojawić się radość i lekkość, a może popłynąć łza. Łza która jest jak zapomniana kropla z zapomnianej zaprzeszłej przeszłości. Może kiedyś miałaś lub miałeś ochotę ją wypłakać, ale nie zdążyłaś, nie zdążyłeś. Więc wypłynęła teraz, przy lekcji o ruchu. Pamięć ruchu to również pamięć znaczeń i emocji przypisanym jeszcze sprzed tych znaczeń. Zanim nauczyłeś się, co jest dobre i jakie emocje zamknąłeś kiedyś w tym słowie, jakie wartości i zabarwienia mu przypisałeś. Żeby jeszcze raz znaleźć się w tym czasie "z przed", uczyć się siebie od początku.

Rozwój. Terapia bez naprawiania, korygowania i usprawniania. Szukanie. Aby łatwiej było żyć, żeby piękniej można się było poruszać. Żeby perliściej się śmiać, a czasami żeby w ogóle zacząć się śmiać...
Lekcja samego siebie. Neuro-edukacja w praktyce, a nie w książce.

Tekst: Ewa Paszkowska Demidowska





Pozdrawiam Wszechświecie, twoja obłożona kocykami, psem i kotami, leniuchująca Prowincjonalna Bibliotekarka.

czwartek, 21 listopada 2019

Rytualny mord Wszechświecie


Dzisiaj moja znajoma powiedziała, że po Wszystkich Świętych tak źle się czuła, że myślała o wezwaniu pogotowia. Bolało w klatce piersiowej, dusiło, czuła potworny ciężar.
A  w czwartek przed świętem byłam sama w bibliotece, bo koleżanka wzięła wolne by gotować i piec. I przyszła młoda mama z dwójką córek, bo nie mogła wytrzymać w domu ze swoją mamą, do której przyjechała. Rodzicielka zasuwała w kuchni, wibrując zmęczeniem i drażliwością, wściekła, że musi to robić, niezdolna przyjąć pomocy, twierdząc, że wcale się nie denerwuje.

Taka wprawka przed Gwiazdką się odbywała.
Rok zatacza koło, a my razem z nim.
Już zamordowaliśmy miliony chryzantem, zwielokrotniliśmy ilość plastiku na planecie, pobaliśmy się samotności i śmierci, odbyliśmy przymusowe sesje psychopatologiczne z rodziną. Odchorowaliśmy tłumione emocje (zadziwiające ile osób przeziębia się na cmentarzu albo przewiewa), psychosomatyka odpuściła.

Zbieramy siły. Grudzień nieuchronnie nadejdzie...



Moja siostra Małgo powiedziała mi, że w dzieciństwie we wszystkim widziała schematy. Czuła, że narzuca się jej jak żyć, że nie miała przestrzeni na to by być sobą. Idąc później w życie postanowiła pójść własną ścieżką. Co było trudne, bo wymagało zmiany paradygmatu wbitego boleśnie w dzieciństwie. Być może po to on właśnie jest?

Czytam teraz genialną książkę Moshego Feldenkraisa: Świadomość przez ruch. Przeleżała na półce dwa lata, zanim do niej dotarłam. Ale tak miało być, nie zrozumiałabym wcześniej. Nadal nie wszystko załapuję i trochę to potrwa, ale garnęłam już kilka spraw.
Rozwój to i prosta, i skomplikowana sprawa.

 "W każdym ludzkim działaniu można wyodrębnić trzy następujące po sobie fazy. Dzieci mówią, chodzą, walczą, tańczą, a potem odpoczywają. Człowiek pierwotny również mówił, chodził, walczył, tańczył i odpoczywał. Na początku  rzeczy te robiło się "naturalnie", czyli tak jak zwierzęta robią to wszystko, co jest im potrzebne do życia.
...We wszystkich częściach świata, nawet w wyizolowanych grupach na wyspach, żyją plemiona które w sposób naturalny nauczyły się mówić, podobnie jak biegać, skakać, walczyć, nosić ubrania, pływać, tańczyć, szyć, prząść wełną, wyprawiać skóry, wyplatać koszyki, itd. Jednak w niektórych miejscach owe naturalne czynności rozwijały się i ewoluowały, w innych pozostają niezmienione od najdawniejszych czasów.
Faza druga: indywidualność.
W czasie i miejscach, gdzie dochodziło do rozwoju czegoś nowego, zawsze napotykamy szczególną fazę indywidualną. Pewne osoby odnajdują swój osobisty, szczególny sposób wykonania czynności, które przyszły naturalnie. Ktoś mógł znaleźć własny sposób wyrażania siebie, kto inny szczególny styl biegania, inny sposób tkania, wyplatania koszy czy też odmienny, indywidualny sposób robienia czegoś, co zaczęło odbiegać od naturalnego sposobu. Kiedy okazywało się, że taka metoda osobista przynosi istotne korzyści, zazwyczaj przejmowali ją inni. W ten sposób Australijczycy opanowali sztukę rzucania bumerangiem, Szwajcarzy nauczyli się jodłować, Japończycy uprawiać judo, a mieszkańcy Morza Południowego pływać crawlem.
Faza trzecia: metoda i profesja.
Kiedy pewien proces daje się przeprowadzić na szereg sposobów, może się pojawić ktoś, kto dostrzeże znaczenie samego procesu, oprócz sposobu w jaki jest on przeprowadzany przez jednostkę. Odnajdzie on coś wspólnego w indywidualnych przedstawieniach procesu i zdefiniuje proces jako taki. Przez to, w fazie trzeciej, proces zostaje przeprowadzony zgodnie ze szczególną metodą będącą wynikiem wiedzy, nie jest on już naturalny."

I po ptakach.

Dalej Feldenkrais pisze:"...Można zaobserwować, jak praktyki naturalne ulegały metodom nabytym "profesjonalnym" i jak społeczeństwo generalnie odmawia jednostce prawa do stosowania metod naturalnych, zmuszając ją do uczenia się przyjętego sposobu robienia czegoś zanim pozwoli jej się pracować.
Na przykład rodzenie dziecka było kiedyś procesem naturalnym i kobiety wiedziały jak pomóc sobie nawzajem w potrzebie. Lecz odkąd położnictwo stało się przyjętą metodą, a położna kobietą z dyplomem, zwyczajnej kobiecie odmówiono prawa i zdolności do pomagania innej podczas porodu.
Obecnie jesteśmy świadkami trwającego procesu rozwoju świadomie skonstruowanych systemów w miejsce metod indywidualnych i intuicyjnych oraz tego, jak działania niegdyś przeprowadzane w sposób naturalny stają się profesjami zarezerwowanymi dla specjalistów."


Każdy z nas bierze w tym udział przez całe życie. Doszliśmy do absurdów wielkich jak Kosmos i brniemy dalej, indywidualnie i jako społeczeństwa. Tworzymy na bazie systemów następne systemy.
I o ile nie mam wpływu na ogólne systemy i innych ludzi, to mam wpływ na siebie. Choć to nie było takie oczywiste, bo ogólnie wszyscy uważamy, że to Życie nami zarządza, a nie my Życiem.
Pewnie to przekonanie jest tak powszechne, bo jest łatwiejsze do przyjęcia. Wygodniejsze do siedzenia. Wyjmuje z naszych rąk ster i możemy usiąść na ławeczkach z tyłu i ponarzekać. W grupie, razem z takimi samymi jak my. Czyż to nie przyjemne? Siedziałam, to wiem.

A w sterówce pusto...i czort wie dokąd statek płynie.

A na pytanie, które czasem padnie z ust kogoś przytomniejszego: czy płynie z nami sternik?; rozglądamy się po sobie i mówimy: nieee, ja nie mam papierów na to.



Ja jestem nauczycielką. Czy naprawdę uczę?
Ja jestem lekarzem. Czy naprawdę leczę?
Ja jestem prawnikiem. Czy naprawdę prawo jest prawem?
Ja jestem budowlańcem. Czy naprawdę buduję?
Ja jestem naukowcem. Czy naprawdę odkrywam?
Ja jestem bibliotekarką. Czy naprawdę ??????????

Kim jestem?


Tym kim zechcę.



PS. Gdyby ktoś chciał poszerzyć horyzont swoich zdarzeń, to można poćwiczyć mikroruch Metodą  Feldenkraisa. Ćwiczenia te są doskonałe dla wszystkich oraz bardzo pomagają dzieciom ze spektrum autyzmu. Poszukajcie na YT. Kto szuka..;)
PS2. Dogrzebałam się, że w listopadzie rok temu też to rozkminiałam i post popełniłam, nie ma przypadków :) Ach ty listopadzie wredny : Małpie życie


Pozdrawiam Wszechświecie, twoja zbuntowana jednostka indywidualna,
Prowincjonalna Bibliotekarka.

piątek, 8 listopada 2019

Kobiece kręgi Wszechświecie.


Uffff...
Zamotało się w Życiu.
Trochę jakbym siadła na saneczki i zjechała z górki na pazurki.
Tylko na dole mgła była, nie bardzo wiedziałam dokąd jadę.
Ale zjechałam...

To od początku...
Kiedy wyniosłam się z rodzinnego miasteczka, już nie wróciłam. Życie skupiłam na byciu matką i żoną. Chłopaki moje, praca, studia. Wszystko płynęło. Tak jak u każdego. Zmartwienia i troski z momentami wytchnienia, jeśli już sobie na to pozwalałam. A pozwalałam rzadko. Bardzo rzadko. Czujność była sposobem życia wyniesionym z domu. Nigdy nie wiadomo co zdarzyć się może.
A moim zadaniem było wypatrzyć wszelkie zagrożenia i zneutralizować. Albo przynajmniej kontrolować. W takim stanie lepiej nie mieć wyobraźni, ale ja miałam...

Jasne było, choć wtedy jeszcze nie wiedziałam o tym, że się wypalę.
Więc się wypalałam powoli...

A w rodzinnym miasteczku, dziewczyny z podstawówki w liczbie sześciu spotykały się tak z dwa razy w roku, by się powspierać, pogadać, pobyć w miłym towarzystwie.
Kiedy przyjeżdżałam do mamy czasem spotykałam Jolę, zapraszała mnie, ale zawsze znajdywałam wymówkę. Podstawówka była niemiłym czasem, ciągle patrzyłam na nas, z tamtych czasów, przez pryzmat dzieciństwa i w ogóle nie miałam ochoty tam wracać.
Poza tym wypalałam się przecież :)

Jednak gdy uciekasz, to cię gonią, więc jak już depresja przyszła i czułam się jak kupka popiołu na wietrze, nadszedł moment terapii i grzebania w dzieciństwie.
Jaka ja sobie jestem wdzięczna za pisanie pamiętników od piątej klasy. Choć mogłam przestać.
Pierwszy pamiętnik z czwartej klasy, znalazł mój ojciec, pokazał mamie i strasznie mnie obśmieli. Spaliłam go w piecu. Wstyd pomieszany z wściekłością nie spalił się wtedy. Został ze mną na długo.
Ale zaczęłam pisać następny pamiętnik, chowałam go tylko bardzo. Potrzebowałam pogadać ze sobą, uporządkować myśli, uzewnętrznić emocje, bo już wtedy tylko tak umiałam. Już wtedy odcinałam ciało, bo się trzęsło, drżało, w nim budziły się te wszystkie okropne uczucia strachu. Obwiniałam ciało, że jest takie męczące. Miało być spokojne.
Więc pisanie było kurkiem bezpieczeństwa.

Kiedy dorosłam, kiedy Odwaga zaczęła pracować we mnie, sięgnęłam po pamiętniki. Najpierw te z LO, bo to był lepszy czas. Ale w końcu, niepewnie i ze strachem, zabrałam się za te z podstawówki.
I okazało się, że nie było tak źle. Byłam samotna, przerażona i wściekła. Ale byłam też kreatywna, zabawna, żywiołowa i potrafiłam jednak się cieszyć. Koleżanki i koledzy z dystansu trzydziestoparoletniego okazali się być tacy sami jak ja, w tamtym czasie.

A ja zawsze czułam, że jestem najgorsza, najgłupsza, do niczego.
I bardzo pracowałam by to ukryć, zamazać mój wstyd.
Dokładnie to, po ponad trzydziestu latach, nie pozwalało mi na spotkanie z dawnymi przyjaciółkami.

Wstyd.



Ciężko to było zobaczyć. Ciężko było dokopać się do tego.
Bardzo głęboko schowany, zawalony lękiem, złością, wyparciem, smutkiem, rozpaczą, wściekłością, perfekcjonizmem, WSTYD był całkiem nierozpoznawalny.
Rządził moim życiem długo, jak dyktator schowany w przeciwatomowym bunkrze, nadawał tylko komunikaty i polecenia przez radio, ale posłuch miał 100%. Wykonalność też.

Aż wreszcie dojrzałam, choć jeszcze nieświadomie, choć jeszcze myśląc, że to lęk mnie powstrzymuje. Złapałam lejce w swoje ręce i wybrałam się dwa lata temu na spotkanie.

Bo Jola, kochana Jola, przez trzydzieściparę lat, od czasu do czasu kiedy mnie spotykała, nienachalnie mówiła: Anka, jak masz ochotę, to spotykamy się w czerwcu, przyjdź, dziewczyny się ucieszą...
To się nazywa: trzymanie przestrzeni...
Ona nawet o tym nie wiedziała, ale to robiła. Dla mnie.

Kiedy pojechałam na pierwsze spotkanie, cała drżałam. Trzęsłam się jak galareta, ale dzielnie postanowiłam nie brać tabletki przeciwlękowej. Miałam ją ze sobą w torebce, jako koło ratunkowe, na wszelki wypadek.
Weszłam do sali, kręciło mi się w głowie, mdliło i miałam wrażenie, że upadnę.
Ale moje nogi poniosły mnie do stolika, moje ręce obejmowały, moje oczy były mokre, moje usta się uśmiechały, moje serce biło mocno, tak jak serca przytulanych koleżanek.
I to wszystko uświadomiło mi, że jestem tam, gdzie powinnam być, jestem taka sama jak one, a ten krąg jest też moim Kręgiem. To było trochę tak, jakbym odnalazła kawałek siebie, który zgubiłam...



Każda z nas jest taka, jakie byłyśmy w podstawówce. Ekspresja, wrażliwość, drobne ruchy, tiki, sposoby reakcji, to wszystko takie znajome. Ale jednocześnie jesteśmy inne, głębsze, bardziej  świadome, bardziej wyraźne.
Jakbyśmy były w dzieciństwie malowane delikatną akwarelą, a teraz powstał soczysty obraz olejny, więcej cieni, więcej konturów, więcej koloru, więcej kontrastu. Pełnia.
Kobiety mają MOC.

Po pierwszym spotkaniu były następne i następne, i za każdym razem czułam, że to jest magiczne. Tyle emocji w ruchu, tyle wsparcia i dobra. Tyle podtrzymania w smutku, bo wszystkie wchodzimy w czas, kiedy rodzice zaczynają nas opuszczać. Co jest trudne gdy byli dobrzy, a jeszcze trudniejsze, gdy byli niekoniecznie dobrzy.
Jest to też lustro, mogę się przejrzeć w oczach każdej z nich i mój wstyd tego nie wytrzymał.
Poszedł sobie.
Bo w oczach moich przyjaciółek odbijam się bezwstydnie, prawdziwie i szczerze. Nie chowam się za systemami obronnymi, choć nie wszystko mówię. Każda z nas ma swoje strefy prywatne, ale to jest bardzo ok. Każdy musi mieć swoją Przestrzeń.

Wchodząc w świat duchowości i rozwoju na chwilę zatrzymałam się w strefie, gdzie twierdzono, że wszystko jest we mnie. Jest. To akurat prawda.
Jednak bez innych ludzi, interakcji z nimi nie zobaczę tego wszystkiego. Na nic wielogodzinne medytowanie, na nic zaglądanie w siebie i tylko w siebie. Kontakt z innymi daje nieograniczone możliwości spotkania siebie na wielu, wielu płaszczyznach. Jest to trudne, trudniejsze niż by się wydawało.
Ale mam głębokie przekonanie, że właśnie po to tu wszyscy przyszliśmy...


By widzieć innych, by widzieć siebie, by poczuć to, jak piękni jesteśmy i podzielić się tym.









PS. Jola DZIĘKUJĘ :)
PS2. Wstyd tak łatwo nie odpuszcza, przemieszcza się i przebiera, ale skubany, namierzony został ;)
PS3.  A teraz Jola trzyma przestrzeń dla następnej Zguby...poczekamy.






Pozdrawiam Wszechświecie, twój kawałeczek w Kręgu Życia, Prowincjonalna Bibliotekarka.


poniedziałek, 21 października 2019

Przeklętam Wszechświecie.



Niedziela jak niedziela.
W niedzielę łażę jak mucha w smole. Coś tam w domu poogarniam, obiad lepszy zrobię, mamę odwiedzę, na spacer pójdę dalej, poczytam, do kina pojadę, poleniuchuję, pranie wstawię.
Różnie. Zależnie od humoru, dyspozycji, nastawienia.

Ta niedziela była pod znakiem: chrzciny.
Bratanica mojego męża zaprosiła nas na chrzciny swojej córeczki.
Mój Mąż bardzo kocha bratanicę, ponieważ brata już nie ma, tak wręcz ojcowsko ją traktuje.
A Malutka to już całkiem, rozkleja się on przy dzieweczce, jak za długo gotowane śląskie.

Tylko chrzciny...
No, ja nie bardzo....
Sam wiesz Wszechświecie.
Kiedy wyskoczyłam wreszcie jak oparzona z kościoła, to wracać nie mam zamiaru. Już mi przeszło trochę, powoli układam się z tym, że jest jak jest. I każdy swoją ścieżką, ale sporo we mnie jeszcze oporu i złości czasami, na to, co widzę. I sporo niezgody.
No cóż, na tym polega życie. Nie ma to tamto, trzeba CZUĆ!

 Choćby się chciało jednak nie czuć. Tak być ponad to.

Byłam ostatnio na warsztatach z buddystą. Fajne, no fajne bardzo. Jak już odpuściłam lęk i nieufność do siedzącego po turecku, prostego jak trzcina prowadzącego i pozwoliłam sobie na czucie, było relaksująco, spokojnie i dobrze. Spojrzałam na jego aurę (dla tych co nie wiedzą, widzę troszkę), świecił jasno, czysto-biało z lekkim błyskiem błękitu, a z tyłu głowy miał kilka jasnożółtych promieńków.
Zharmonizowany znaczy,  wyczytałam w dostępnej na ten temat literaturze.
Medytacje i rozmowy utwierdziły mnie, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Nie dokonałam tam odkryć na miarę nowej planety w Układzie Słonecznym, ale kilka rzeczy znalazło swoje miejsce w układance, kilka, które już były od dawna na miejscach, dopiero zauważyłam. Kilka rzeczy, stwierdziłam, że się przydadzą, ale nie moja to droga ogólnie.
Dziękuję DOROTA.

Nie dam rady wydychać lewą dziurką nosa złości w kolorze białym, a prawą pożądania ( znaczy przywiązania do różnych rzeczy) w kolorze czerwonym, czy odwrotnie jakoś.

Jest we mnie potrzeba zrozumienia, czemu ja czuję to, co czuję i co ja w ogóle czuję...
Znaczy przywiązana jestem do zrozumienia co i jak.
Zrozumiem, to mogę wydychnąć.
Według buddyzmu to ogranicza mi postrzeganie, ale to ich zdanie, nie moje.
Każda religia, choćby nawet twierdziła, że jest systemem filozoficznym, jest systemem przekonań.
My po prostu wybieramy z tego targu, co nam pasuje.


Więc chrzciny.
Kiedy niemożliwe już stało się patrzenie na powykręcane, cierpiące zwłoki na krzyżu, któregoś dnia wlazłam na drabinkę w domu i postanowiłam zdjąć tego biednego Jezusa.
Wyciągnęłam rękę i poczułam...strach. Ha! Zastygłam.
Chwilę szarość kotłowała się w mojej głowie i ciało się spięło, w głowie zakręciło.
Strach.
I ogarnęła mnie złość: onie! nikt nie będzie mą rządził za pomocą strachu. Dość się nabałam w życiu.
Teraz ja przejmuję kontrolę. Zdjęłam. Złość czasem dobra jest, wykorzystana mądrze.

Od dawna nie chodzę do kościoła.
Zorientowałam się, że źle się tam czuję. Kiedyś jakoś siedziałam i wytrzymywałam te bóle pleców, mrowienia, zawroty głowy, słabość jakąś. W pustych kościołach dam radę ( nie w każdym: w Wambierzycach przy zwiedzaniu, żeby wyjść, musiałam zawisnąć na Mężu, cała byłam mokra jak mysz, stąd teraz ten konkretny kościół ma ksywę Wampierzyce, bardzo adekwatnie).
Ale kościół pełen ludzi, na sumie...będzie ciężko.

Ale to ukochana bratanica, którą bardzo lubię. No i głupio tak, do kościoła nie, a na obiad już tak.
Mąż, człek rozsądny i praktyczny, choć małomówny, tym razem przemówił: nie idź, powiemy, że źle się czułaś, a potem wzięłaś tabletki i ci przeszło.
Migrena jako wymówka, od lat już jej nie mam, ale wszyscy wiedzą, że miałam. Niezłe.
Ale nie, uparłam się, że pójdę i dam radę.

Siedliśmy na końcu. Siedzimy.
Oddycham, liczę oddechy, rozluźniam mięśnie. To zawsze działa.
Spokojniej. Będzie dobrze.
Nagle widzę, że ponad głowami ludzi płynie jakaś mgła.
Znów oddycham. Lepiej na chwilę.
Ale zawroty głowy się pojawiają.
Ksiądz mówi o tym, że trzeba się modlić. Plecie i plecie od rzeczy, plącząc prawdy z półprawdami i nieprawdą. Trzymam Męża za rękę, ale mam wrażenie, że spadnę z ławki. Więc się poddaję.
Wychodzę uwieszona Mężowskiego ramienia, goni mnie głos księdza: ci co nie wierzą, będą potępieni...
Nie ma to jak wyjście w odpowiednim momencie :)

Nigdy więcej. Migrena to cudna wymówka. Męża rady bardzo dobre. Będę się słuchać.

Wyszłam na słońce, właściwie biegłam prawie.
Już na schodach magicznie ulżyło.
Mąż wrócił, a ja poszłam na skarpę niedaleko. Skarpa nad Bugiem. Słońce, woda, lekki wiatr, ulubiona ultramaryna nieba. Usiadłam, poczułam ziemię pod pupą, dotknęłam trawy.
I powoli dygot przeszedł. Świat się ustabilizował. Ostrość wzroku wróciła.
Rozejrzałam się, niedaleko była wielka kupa liści pod drzewem, obok katedry.
A w tej kupie liści siedziała mała, na oko sześcioletnia dziewczynka w okularach, blondyneczka z kręconymi włosami zebranymi w fajny kucyk.  I bawiła się, przewracała, tarzała, podrzucała.
Robiła orła w szeleszczących, sucho-żółtych  liściach.


Najpierw się rozejrzałam, nikogo nie ma. Rodziców nie widać. Pusto.
Potem myśl: przecież tam pełno kleszczy może być...
A potem: przestań, spójrz...
Ona się bawiła, skupiona i szczęśliwa, jakby była tylko ona na świecie. Ona i te liście.
Była w tym, co nazywamy Tu i Teraz.
Nie przejmowała się niczym, była radością i ciekawością.
Była.

Więc sobie powiedziałam: wyluzuj.
Co nie przychodzi mi łatwo. Podejrzewam, że już spięta urodziłam się. I to wcale nie żart.
Stan radości i ciekawości jakoś mnie ominął, został bardzo wcześnie skorygowany.
Uznany za zbyt trudny do zniesienia przez zaplątanych we własne problemy moich rodziców, którzy sami nie umieli go odnaleźć.
Więc lepiej luzuję kaczkę, niż siebie.
Ale to, co robię przez ostatnie lata daje efekty. Zostawiłam dziecko w spokoju.
Patrzyłam tylko i cieszyłam się z nią.
Wszystko będzie dobrze.

Chrzciny się odbyły beze mnie. Pojechaliśmy na obiad i tam siedząc między Mężem i SynemNumerDwa odbyłam rozmowę.
Mój Mąż powiedział: słuchaj, ja i Syn, z racji tego, że mundur strażacki to określone też rytuały i ceremonie, musimy chodzić do kościoła. Myślisz, że my tam się dobrze czujemy? Wcale. Duszno, kręgosłup boli, bywa, że śmierdzi, nogi bolą jak się stoi ze sztandarem. Słuchać się czasem nie da tego, co tam gadają. Ale przyzwyczailiśmy się. Bo mundur. Ale ty nie musisz. To nasz wybór.

A Syn, który oprócz bycia strażakiem jest też socjologiem dodał: mama, ty myślisz, że ci wszyscy ludzie to się tam dobrze czują? Popatrz jak wychodzą. Każda ceremonia ma swoje prawa. Kiedy ksiądz mówi: idźcie w pokoju, to tam jeszcze na końcu jakieś śpiewy są, powinno się jeszcze klęknąć, pomodlić czy coś. A ludzie zrywają się jak oparzeni z ławek i prosto do drzwi lecą. Depczą sobie po palcach, pchają się, chcą wyjść jak najszybciej. Nieświadomie uciekają.

Poszłam, bo myślałam, że zrobię przykrość bratanicy. Że nie wypada, że nie powinnam kłamać.
A prawdy lepiej nie mówić, bo i tak dziwaczna jestem ponad miarę wszelką.
A rodzina normalna taka, zwyczajna.

Ech Wszechświecie, harmonie i dysonanse.
Płyńmy, wybierajmy i dbajmy o siebie.

Codzienna przypominajka.

Wybory mają konsekwencje i ja czasem nie chcę się z tym mierzyć.
Ale jak uciekasz, to cię gonią :)



PS. Dekoracje halloweenowe są tu dlatego, że je lubię. Lubię nastrój lekkości i niefrasobliwości jaki wprowadzają. Te dynie mrugające okiem, że rzeczywistość nie jest śmiertelnie poważna, że można się  pośmiać ze śmierci, że za Zasłoną jest wesoło, a nie strasznie. Zauważyłam, że w sklepach u nas nie ma żadnych halloweenowych dekoracji. Nawet w Lidlu. No proszę, cztery lata i jak daliśmy się zmanipulować?






Pozdrawiam Wszechświecie, twoja niekonsekwentna, ciągle w Podróży,
Prowincjonalna Bibliotekarka.












sobota, 12 października 2019

Ależ się potknęłam Wszechświecie.


Dziś wieje wiatr...
Słońce świeci i grzeje, koce na dworze schną szybko. Moja kotka Agatka znaczy w domu wszystko, co według niej znaczone być powinno, bo narusza jej terytorium. Tym razem Mąż nieopatrznie położył na łóżko, gdzie Agata narazie sypia, skrzynkę zakupową z samochodu. No cóż, znamy Agatkę, nasz błąd.
Nie pierwszy, nie ostatni.

Bo ja Wszechświecie strasznie potknęłam się o wielgachny kamień.
Piszę w przenośni, kamień jest niematerialny, ale bardzo solidny. Fakt jego istnienia na mojej drodze, długo dobijał się do mojej świadomości. Dekady mego życia właściwie.
Działy się różne rzeczy przykre, bolesne, smutne, złe...
Ale nie widziałam. To nie był czas, by zobaczyć. To był czas, by doświadczać.
Cóż, oporny ze mnie uczeń, ale jaki materiał, takie narzędzie.
Rozumiem Wszechświecie.

Więc od początku...

Kiedyś idąc po deszczu ścieżką, na podwórku mojej ciotki, znalazłam ślepe jeszcze kocię. Chodziłam może do piątej klasy podstawówki, byłam przerażona tym biednym szczurkiem. Bałam się go wziąć na ręce, ale jakoś przemogłam się, wzięłam i pobiegłam do mamy. Mama nie była zachwycona, ale wzięła pudełko, wyścieliła watą, postawiła na piecu. Wykarmiła to maleństwo krowim mlekiem, przeżyło. Kotka dostała imię Murka i była z nami pół roku może, bo zjadła trutkę na szczury u któregoś sąsiada i umarła. Nie poszłam tego dnia do szkoły, tak płakałam.

To był początek całej galerii zwierząt jakie znajdywałam, przynosiłam do domu, opiekowałam się. Przerwa nastąpiła kiedy poszłam do licem,  potem małżeństwo, dzieci...
Ale kiedy dzieciaki podrosły, zaczęłam myśleć o jakimś fajnym psie, kocie, dla chłopaków, bo to dobrze, gdy dzieci wychowują się ze zwierzakami.
I tak zaczął się pochód znajd i podrzutków. Niektóre zostawały z nami, niektóre spotykał przedwczesny koniec. Niektórym znajdywałam inne domy.
Zawsze czułam, że tak trzeba. Że nie można zwierzęcia zostawić w potrzebie. Że moim obowiązkiem jest się zająć. Bo kto? Rozglądałam się wokół i nikt nie odczuwał tak jak ja.

Ludzie żyli swoim życiem egoistycznym i mijali chorego kociaka, nawet na niego nie patrząc.
A ja widziałam. I nie mogłam przejść obok. Czułam jego opuszczenie, czułam jego ból i smutek, czułam jego przerażenie.
W pewnym momencie w domu było 5 kotów i trzy psy.
Moja rodzina miała dość, ale ja nie...


Więc przyszła bolesna i trudna lekcja jakieś 8 lat temu...

Na posesji u sąsiadów, matki z synem alkoholikiem, był wilczur, Barry.  Jakoś tam funkcjonował, ale któregoś dnia podeszłam bliżej. Stan psa był fatalny, prawie nie miał sierści, chudy i w jakichś ropiejących ranach, wyglądał przerażająco. Poszłam do znajomej wet, pokazałam zdjęcia psa, ona dała leki i ja, co dzień przez dwa miesiące o 4-5 rano, nosiłam mu jedzenie, dawałam leki, wszystko to po kryjomu, bo wiedziałam, że z tymi ludźmi się nie dogadam. Stan Barrego się polepszył, rany przyschły, sierść odrosła trochę, nabrał wagi, ale ja byłam zmęczona. Przybita tym obowiązkiem, wstawaniem rano, dezaprobatą cichą rodziny...Czułam się samotna, niezrozumiana i odrzucona.

Postanowiłam poszukać pomocy. Wcale nie poszło łatwo, wszelkie stowarzyszenia odmawiały pomocy mówiąc o przeładowaniu, braku pieniędzy itp. Aż wreszcie, na rozpaczliwego maila odpowiedziała niespodziewanie Wielka Fundacja, druga wielkością po Vivie.
O jak się ucieszyłam, ale to był duży błąd.
Choć obecnie wiem, że lekcja :)

WolontariuszkaG utworzyła na FB wydarzenie, dramatycznie opisując sytuację, nawołując o pomoc. Poprosiła mnie, bym ją trochę w tym wsparła, bo oni wezmą psa, ale nie mają pieniędzy i trzeba zbierać. Zgodziłam się. Wrzucałam zdjęcia, prosiłam, pisałam emocjonalnie, tak by ludzie wpłacali. Manipulowałam, bo wydawało mi się, że tak trzeba. Choć Mąż mi mówił, widząc co się ze mną dzieje, że źle robię. Fakt, czułam się z tym okropnie.
WolontariuszkaG też się udzielała, często dzwoniła do mnie zapytać jak tam Barry, ale jakoś tak dziwnie rozmowy zawsze szybko przekierowywały się na nią samą. Jak to ciężko być takim pracownikiem fundacji, jak dużo tych zwierząt cierpiących jest, jacy ludzie są podli, okrutni i obrzydliwi.
Często padało sformułowanie: i powiedz mi Ania, czemu ludzie muszą żreć to gów..., które narobili inni.
Mocne, co Wszechświecie?

Spinałam się strasznie widząc jej numer telefonu na wyświetlaczu.
Rzuciłabym to w diabły, ale był Barry...
W końcu powiedziała, że już mają 6 tysięcy i można Barrego zawieść do przychodni, która współpracuje z ich Fundacją. Nie pokazała żadnych dokumentów. Wierzyłam jej. Poszłam do sąsiadów, jakoś się z nimi dogadałam, oddali mi psa, podpisali zrzeczenie. Zawieźliśmy go z Mężem aż za Warszawę, oczywiście na swój koszt, każdy grosz na leczenie Barrego potrzebny.
Ale pieniądze nadal trzeba było zbierać, więc WolontariuszkaG nadal była w moim życiu.
A ja jej pomagałam. W końcu po dwóch tygodniach powiedziała, że ma hotelik dla Barrego, tylko daleko. Pod Poznaniem. Oczywiście zawiozłam. Hotel profesjonalny, fajny, zarobkowy w sposób oczywisty.
No i na hotel trzeba zbierać. I tak się działo, żadnych faktur, zdjęć nie można było się doprosić.
I cisnęłaby mnie jak cytrynę, a ja bym się dawała, aż w jednej z rozmów telefonicznych (nigdy w realu się nie spotkałyśmy) WolontariuszkaG, plując jadem na jakąś znajomą, powiedziała o innym psie: bo on miał fatalną sierść, nie tak puchatą jak nasz Barry.
A ja nadal żebrałam na wydarzeniu o kasę, bo ona mówiła mi, że Barry bardzo wolno zdrowieje, że potrzebne odżywki, specjalne leki, behawiorysta...
Połapała się co powiedziała, zapadła cisza...
Rozłączyłam się.

Oszołomiona ogarniałam ogrom mej głupoty i naiwności.
Łzy mi ciekły po policzkach, czułam się potwornie.
Oszukana, zdradzona, beznadziejnie głupia, kretynka jakaś.

Poczłapałam do komputera. Opuściłam wydarzenie na FB, zablokowałam Wielką Fundację i WolontariuszkęG. Ona nigdy do mnie już nie zadzwoniła.
Nigdy też już nie sprawdzałam jak tam Barry, nie wiem jak jego losy się potoczyły.
Bałam się. Bolało.


Nadal boli, ale już dużo mniej.

Czemu wypłynęło to wspomnienie dzisiaj?

Moja mama czuje się nie najlepiej. Rok już mieszka sama. Koty żyją własnym życiem, a mama jest samotna. Ma suczkę sześcioletnią, ale Niunia mieszka na podwórku. Próby zainstalowania jej w domku spełzły na niczym. Zasikała cały dom, jest bardzo żywa, ma jakieś psie adhd chyba. Ma dwie budy do wyboru i tak, ma łańcuch. Bo kopie w ogródku warzywnym. Mama codziennie z nią chodzi na spacery, zimą i jesienią Niunia lata luzem po podwórzu. Jest wesołym, zadbanym psem.
Ale łańcuch jest.
Więc mama powiedziała, że może jakiś piesek by się zdał do domu. Jako towarzysz.
I dla mamy, i dla Niuni.

Więc ja radośnie zadzwoniłam do schroniska, bo przecież: adoptuj, nie kupuj!
I tam młody, dziewczęcy głos zapytał o kilka rzeczy, a ja szczerze odpowiedziałam.
Tak, posesja ogrodzona. Tak, piesek do domu.
Tak, jest inny pies. Tak, mieszka na podwórzu i tak, ma łańcuch.
Dziewczęcy głos nabrał w tym momencie żelaznych nut.
I oznajmił: zanim wydamy psa, musi się odbyć wizyta przedadopcyjna. I pochodzimy po sąsiadach, poprosimy o opinie, bo wie pani, nie wydajemy na łańcuch.
Sąsiedzi mojej mamy są różni, lekko mówiąc, to wioska. Moja mama jest raczej samotniczką, żyje na uboczu. Nie lubi być w centrum uwagi.
Przełknęłam ślinę i powiedziałam: wie pani co, moja mama mogłaby nie przeżyć waszego wywiadu środowiskowego. Dziękuję.

Tak to. Żeby nie było, nie mam pretensji do dziewczęcego głosu.
Wiem jak to wszystko wygląda na wsiach, w miastach i w ogóle, na świecie.

Jednak...
Sama nie wiem, wydaje mi się, że przegięcia w obie strony są.
Często widzę jak na FB miłośnicy zwierząt obrzucają błotem niemiłośników zwierząt.
Żeby tylko błotem, gorzej bywa.
Kiedyś też uważałam, że bycie miłośnikiem zwierząt, pomaganie im, czyni ze mnie kogoś wartościowego. Lepszego, bardziej godnego uwagi, miłości, akceptacji. Kogoś, kto zasłużył.
Cóż, Wielkie Mity upadają z hukiem ;)
Bolało.

Cienka jest linia między byciem prawdziwie współczującym a byciem katem dla innych i dla siebie.
Bardzo cienka, czasem niewidzialna.
I czasem walcząc z jakimś wrogiem, niepostrzeżenie, stajemy się tacy sami jak on.

Bo są rzeczy oczywiste...TU


PS. Poszukamy pieska poza systemem. Wiem, że on tak gdzieś jest, dokładnie taki, jaki jest potrzebny mojej mamie Wszechświecie.
       A moja mama jemu...





Pozdrawiam Wszechświecie, twoja zakocona i zapsiona Prowincjonalna Bibliotekarka.

niedziela, 6 października 2019

Nasze Serca Wszechświecie.



Kicały dwa zajączki drogą. Dzień był piękny. Słońce świeciło przez zielone listki, piasek na drodze był cieplutki, nagrzane trawy i zioła na poboczach pachniały słodko i smacznie, słychać w nich było uwijające się owady. Świerszcze świerszczyły, wiatr wiał i było pięknie.
I w zasadzie tak mogłoby wyglądać życie.


Myślę nad następnym postem już kilka dni. I tak pojawia się w głowie: napisz coś wesołego, coś pogodnego, coś co jest takim małym jednorożcem z tęczą; a nie tylko smutasy, pożegnania, trudności i depresje.
Mam takiego kleryka czytelnika, fajny, młody chłopak. Dopiero zaczyna. Przychodzi i mówi do mnie: niech mi pani da jakąś smutną książkę, bo ja jestem smutnym człowiekiem. No cóż, smutek to dopiero czubek góry lodowej. Pod smutkiem mnóstwo rzeczy się ukrywa.

Trafiłam kiedyś, na początku mojej drogi, do Instytutu HeartMath, czyli matematyki Serca. Akurat tę matematykę byłam w stanie pojąć. Tam dowiedziałam się, że pole energii, jakie emituje nasze serce, jest większe niż pole naszego mózgu. O wiele większe. Nasze ciało jest jakby w torusie tego sercowego pola elektromagnetycznego.


Nie wyobrażam sobie, żeby tak wielkie pole służyło niczemu. Można nie wierzyć w istnienie aury, ale tego pola, zmierzonego znanymi nam metodami naukowymi, nie da się zignorować.  Może aura i pole serca to to samo. Poczytałam sporo o koherencji serca. Cała ta wiedza była dla mnie tak oczywista, że pojęłam od razu.
Jednak trochę czasu zajęło mi dojście do zrozumienia i odczucia, jak ten stan wygląda. Bo tak jakoś przestałam umieć, a jako dzieci wszyscy umiemy.

Więc napiszmy coś pogodnego.

Dwa lata temu szłam do pracy moją ulubioną ścieżką, przez sad. Był właśnie październik.
Ciepły wiatr owiewał mnie i przytulał. Czułam jak jego niewidzialne palce wplątują mi się we włosy, rozhuśtują kolczyki, lekko dotykają policzków. Drzewa szumiały szepcząc jakieś poranne ploteczki.
Słońce prześwitywało przez liście i rzucało na ziemię plamy światła. Kiedy wchodziłam w taką plamę sama stawałam się światłem. Byłam jasna, zielona, żółta, pomarańczowa. Kiedy wchodziłam w cień, jasność łagodnie zamieniała się w miękki mrok o zapachu suchych liści. Przytulny jak aksamit. I znów wchodziłam w światło, a potem znów w cień.


Chwilę postałam w świetle pragnąc podzielić się tym uczuciem radości jakie mnie ogarnęło. Wyobraziłam sobie jak ono wychodzi ze mnie, jak taka niewidzialna fala tej radości płynie we wszystkich kierunkach, do tych których kocham i do tych, których nie kocham, rozlewa się daleko, miękko, radośnie, po całej Ziemi aż w Kosmos.
I ruszyłam dalej, myśląc już o pracy, czytelnikach, książkach i biurokracji.
Wyszłam z sadu i weszłam na wylany asfaltem plac. Wewnątrz mnie przepływały myśli codzienne, choć nieco spokojniej niż zwykle. Podniosłam oczy na niebieskie niebo, było w tym idealnym błękicie jaki tylko jesień może namalować i na tle tego nieba zobaczyłam wielkie osiki rosnące opodal.


Były przepiękne, każdy listek był idealną kropką złotego, żółtego światła.
Na wietrze, wszystkie te drobiny tańczyły taniec, drżały, przechylały się, falowały, wibrując w najdoskonalszej harmonii z błękitem nieba, z wiatrem, słońcem i ze mną...
Stanęłam bezwiednie, zapatrzona w ten cud...
Czułam się tak, jakbym była tymi listkami. Zachwyt jaki ze mnie wypłynął był tak przejmujący, że aż napłynęły mi łzy do oczu. Wszystko we mnie było omywane łagodną, ciepłą falą najprawdziwszego, najjaśniejszego uczucia, zachwytu i błogości.
I to trwało, i trwało.
Nie mogłam odwrócić wzroku, nie czułam ciała, nie czułam czasu. Choć od czasu do czasu przepływała myśl; jak długo ja tu stoję?
Ale odpływała jak chmurka, roztapiała się w podmuchach wiatru, w tańcu liści, w blasku słońca.
Patrzyłam, chłonęłam, byłam w tym, byłam TYM.

Po jakimś czasie poczułam zdrętwiałe stopy i napięcie w szyi, bo głowę miałam zadartą do góry. Lekko potarłam kark, tupnęłam parę razy, wróciłam na Ziemię...
W głowie wyświetliła się biblioteka, więc niechętnie, oglądając się na osiki, poszłam do pracy.
Został we mnie cień zachwytu, ale jakby się schował, znalazł we mnie ciepły kącik i zwinął się w kłębuszek. By nie przeszkadzać.
Kiedy przyszłam do pracy, okazało się, że spóźniłam się pół godziny.
Pół godziny stałam pod osikami, zaczarowana, w bezczasie...
Wcale nie poczułam, że to tak długo było....


Myślałam wtedy, że to piękno tych listków, ten błękit nieba wywołały we mnie ten stan. Wiele razy przechodziłam tamtędy, patrzyłam na osiki, ale zaledwie cień tego uczucia się pojawiał. To nadal było piękne, widziałam wiele piękna wokół. Ale ten stan: głęboki, spójny, błogi zachwyt, nie wracał.

Aż do momentu kiedy zaczęłam medytować. Kiedy już trochę się nauczyłam wyciszać medytacjami prowadzonymi i zrozumiałam, że medytacja to po prostu znalezienie spokoju w sobie, znów się przydarzyło. Siedziałam i nic nie robiłam, po prostu patrzyłam na mój sad, gawrony i psy, i znów było, wypłynęło ze mnie. Jakby mały kotek w moim Sercu wstał, rozprostował łapki, ziewnął i przeciągnął się. I zaczął mruczeć.

Źle szukałam.
Nie tam gdzie trzeba, szukałam na zewnątrz, myślałam, że mogę to skądś dostać.
A to cały czas było we mnie, od początku.
I czekało....




Nadal, kiedy czuję coś dobrego, staram się wyobrazić, że pole mojego serca rozsyła tę energię piękna i dobra, zachwytu i błogości, wszędzie, do moich bliskich, do nieznajomych, wokół Ziemi. I ona płynie...
Czasem robię to świadomie, ale myślę, że sama moja chęć i intencja wystarcza.
Moje Serce zawsze wie co robić Wszechświecie.
Wszystkie nasze Serca wiedzą.




PS. Zdjęcia są z dzisiejszego spaceru, pięknie było :)
PS2. Marytko i Anabell, specjalnie dla Was i dla każdego, kto potrzebuje, łapcie :)



Pozdrawiam Wszechświecie, twoja elektromagnetyczna, Prowincjonalna Bibliotekarka.

poniedziałek, 30 września 2019

Lucid dreams Wszechświecie.


(Lucid dreams z ang. świadome sny)

W domu cisza.
Względna trochę, bo w łazience szumi pralka. Za ścianą u sąsiadów od czasu do czasu jakiś ruch.
Na dworze czasem gawrony wymienią uwagi między sobą, pies zaszczeka.
Ale cisza.  
Mąż i syn rano zerwali się z łóżek i po żonglerce łazienką, ubrali się i pojechali na służbę strażacką. Jeden do jednego miasta, drugi do drugiego. Służba to doba, więc wracają dopiero rano następnego dnia. Kiedy po powrocie z pracy wyprowadzę suczkę na spacer, nakarmię koty, wezmę prysznic, zrobię coś do jedzenia szybkiego, mam wolne.
Mogę usiąść w fotelu z ciepłą herbatką, kanapeczką, książką lub odpalić Netflixa. Zapalić bezkarnie świeczki i kadzidełko ulubione, lampę solną i kolorowe lampki na drzewku robiącym za koci drapak (dzieło Męża).

I tak sobie siedzę w tym dobrobycie, dobroczuciu i myślę. Miałam oglądać Friendsów, ale myślę.
Więc piszę.
Alis , której blog mnie magicznie przyciągnął, napisała, że ma rocznicę śmierci Taty.
I ja mam. Rok. Nie wiem kiedy upłynął. Najpierw było 30 dni, potem mama zamawiała ileś tam mszy, potem było pół roku, a teraz rok. W tym czasie życie płynęło, zdarzenia się działy. Nic nie stanęło w miejscu, nic w zasadzie nie zniknęło w moim życiu. W mamy tak. W moim  nie bardzo.
Przestałam mieszkać w domu w wieku lat piętnastu. Nigdy do niego już nie wróciłam na stałe. Chęć ucieczki od rodziców i miasteczka była silnym motorem moich działań.
Choć jeździłam do domu, zawsze z ulgą wracałam do swego życia, nie wiedziałam wtedy, że ciągnie się za mną cień, smuga szarości...
Nie widziałam, że nie jestem wolna jak myślałam, że nie działam samodzielnie, że nadal mieszkam w moim rodzinnym domu, mentalnie.
Ale ponieważ nie widziałam, myślałam, że wszystko jest dobrze. Mam swoje życie. Moje własne.
Okazało się, że i tak, i nie.

Wielka jest siła współuzależnienia w rodzinach alkoholików. Nawet kiedy alkoholik pić przestanie.
Mechanizmy wypracowane w traumatycznych sytuacjach, broniące przed strachem, bólem, wstydem są jak starzy przyjaciele. Broniły mnie, chroniły i z biegiem czasu, zamieniły się w moją zbroję.
Silną i mocną.

Nie daj się.
Bądź silna.
Ludzie są nieprzewidywalni i okrutni.
Uważaj na nich.
Uderz, zanim oni uderzą.
Rozglądaj się, zobacz niebezpieczeństwo pierwsza.
Nie trać czujności.

Tak, zbroja była silna, ale i ciężka.
Bardzo ciężka.
Tak ciężka, że w końcu nie dałam rady nosić.
I to był najlepszy moment życia.
Ten upadek.

Choć gdy leżałam w łóżku, było rano, a ja musiałam wstać i nie mogłam, było strasznie. Pół godziny wstawałam, ciało ważyło tony, powoli przesuwałam się na krawędź łóżka, potem powoli spuszczałam jedną stopę na podłogę, odpoczywałam cała mokra i bezsilna, nawet już nie przerażona moim stanem. Po prostu potwornie, potwornie zmęczona i ciężka.
Moja własna zbroja mnie przygniotła. Bo ona nie tylko chroniła mnie przed ludźmi. Ona działała  w dwie strony. Chroniła mnie przed moimi uczuciami. Przed moim dogłębnym przekonaniem, że jestem nie taka jak trzeba, beznadziejna i nie warta miłości, przed moim gniewem i złością.
Przed poczuciem kompletnej bezsilności i przeraźliwej rozpaczy, że to się nigdy nie zmieni.
I upadłam.

Miałam dwa wybory: leżeć i się poddać.
Albo spróbować żyć.
Spróbowałam. Choć najpierw to było pełznięcie, milimetr po milimetrze.
Nie wiedziałam wtedy, że noszenie zbroi było wyrazem siły.
Że byłam silna.
Najczęściej nie widzimy co mamy tuż pod nosem.
Byłam silna, ale źle używałam siły.
A trzeba było odwrotnie.

Wszystko jednak w naszym życiu przychodzi we właściwym momencie.
U mnie to był moment upadku, czyli depresji.
Wszechświecie, siłaczka ze mnie. Czekałam z tym długo. Potrafię dużo bólu i cierpienia znieść, schować i nie zauważyć. Udać, że nie ma. Kiedy innym leciały łzy, ja stałam prosto, z szeroko otwartymi oczyma i podawałam chusteczki: masz, nie maż się, będzie dobrze.

I teraz z odległości, po prawie pięciu latach, widzę.
Naprawdę WIDZĘ i tak bardzo jestem wdzięczna sobie samej, za danie sobie szansy.

Kiedy zachorował mój Tata pisałam o tym TU i TU i TU
Wróciłam do tego i widzę jak cały proces przepłynął.
Proces żegnania się, smutku, strachu, złości, niezgody, bezsilności, aż do pogodzenia się.
Ale stało się coś jeszcze...

Miałam SEN...

Jest piękny, słoneczny dzień. Jestem w moim rodzinnym domu. Idę do łazienki z zamiarem kąpieli. W łazience na środku stoi wanna. Naprzeciw wanny jest okno, które wychodzi na maminy ogród. Przez uchyloną szybę wpada słońce i zapach kwiatów, nasturcji, które mama bardzo lubi.
Ich pomarańczowe łebki i liście okrągłe jak ufo wpychają się aż do środka łazienki. Wokół okna wije się winogronowy krzak, dalej malwy, lilie, macierzanka. Wszystko tonie w blasku słońca, kolory są żywe, bzyczą pszczoły. A gdzieś dalej, za ogródkiem, słyszę jak Tata chodzi i coś robi na podwórku.


Odkręcam kurek i napełniam wannę, woda leci wartkim, czystym strumieniem. Kiedy wanna jest pełna w jednej trzeciej zakręcam wodę i wchodzę do niej. I w tej chwili orientuję się, że w wodzie jest pełno kawałków ostrego szkła. Przeźroczystych, niewidocznych w przejrzystej wodzie.  Ale jest ich dużo. Chwilę myślę czy nie wyjść z wanny, ale postanawiam jednak wyjąć te kawałki i się wykąpać.
Dam radę to zrobić- myślę.
I tak powolutku czyszczę wannę. Wyjmuję te kawałki, dobrze idzie, tylko lekko się zacięłam w nogę. Ale lekko. Nic poważnego. Słyszę zbliżające się kroki Taty, lekko przykrywam ranę ręką, myśląc sobie:
 - ojtam, nic poważnego i tak nie zauważy.
Czuję lekki wstyd nie wiem czemu, że tak głupio się zacięłam.

Tata zagląda przez okno. Oświetlony słońcem, lekko ukryty za winogronowymi liśćmi, pyta:
- wszystko w porządku?
- tak, wszystko dobrze- odpowiadam.
- skaleczyłaś się w nogę...
- to tylko niewielkie skaleczenie, wszystko dobrze...
Budzę się.

Ten MOMENT, kiedy czuję: radość, szczęście, zadziwienie: ZAUWAŻYŁ...
Przepływa to przeze mnie jak woda, jak ciepło, jak słońce.

Moja nieutulona potrzeba z dzieciństwa: bycia zauważoną, zaopiekowaną, kochaną...
Fragment mojej układanki wpadł na miejsce.
Dziękuję Tato za pomoc.

Dziękuję sobie, za danie sobie samej szansy.
By żyć, by zdrowieć, by poznać samą siebie, by kochać.

Cały ten post powstał dzięki postowi  JOTKI
Nie umiałam skomentować u niej tego postu. Bo z jednej strony zgadzam się z nią, ale dostrzegam jeszcze inne strony, inne płaszczyzny naszego Życia tutaj. I muszę to jakoś zharmonizować, objąć wzrokiem szerszy horyzont, inne możliwości.

Bo moi Rodzice są, moi Dziadkowie ich sprowadzili na świat.
I Ja jestem dzięki moim Rodzicom.
I choć nie byli łatwymi Rodzicami, a raczej trudnymi...
Są moi Synowie, ponieważ Ja jestem.
I będą moje Wnuki...

Więc Wszechświecie, sam wiesz.
Płyńmy....

Pozdrawiam Wszechświecie, jakby większa i szersza, Twoja zawsze,  Prowincjonalna Bibliotekarka.









sobota, 14 września 2019

Poszukiwany podejrzany Archanioł Gabriel Wszechświecie.

autor: Andrea Kowch

Lato odchodzi w szeleście.
Słychać jak delikatnie stawia smagłe stopy omijając kruche, zwinięte, beżowe jak herbatniki, opadłe liście.
Już się nie śpieszy, już nie zawiązuje owoców, nie wypełnia kłosów, nie czerwieni jabłek, nie wybucha malinami. Nieśpiesznie domalowuje fioletami winogrona, suszy cebule na polach, owiewa ziemniaki wydobyte spod ziemi, jaskrawi jarzębiny i szepcze w suchych trawach.
Za moim oknem w porannym, złotym słońcu, drzewa już żółcieją. Na tle błękitu nieba widzę jak zieleń przegrywa, jaśnieje, łagodnie oddaje pole...
Lato mieszka jeszcze w kątach dzikiego sadu, zacienionych, gęsto zarośniętych, zazdrośnie trzymających wodę dla siebie. Jeszcze chwilę...

Gniezno


Wróciłam z podróży.
Pięć dni w innym świecie. Potrzebuję tego oderwania. Wyciągnięcia zbyt mocno wrośniętych korzonków i udania się w inne strony. Pobycia z Mężem bez codzienności, która staje się rutyną. Zaglądania na podwórza innych ludzi, patrzenia na inny horyzont, inne chmury, inne lasy...
Tym razem odwiedziliśmy Gniezno, Biskupin, Poznań. Znów zajrzałam do Inowrocławia i posiedziałam pod tężniami.
W zajeździe, nieśpiesznie rano jadaliśmy śniadania i wypijaliśmy dobrą kawę przed wyruszeniem na zwiedzanie. Panie kelnerki, uśmiechnięte i zwinne, przynosiły jajecznicę i gorące, spienione mleko . Jaki to miły początek dnia.
Więc jeździliśmy, patrzyliśmy, odpoczywaliśmy...
Palmiarnia w Poznaniu

Manul w Nowym Zoo w Poznaniu

Nowe Zoo w Poznaiu

Kopalnia soli w Kłodawie

Kopalnia soli w Kłodawie

Pięć dni to mało, bo wcale wracać nie chciałam. Pięć dni to też dużo, kiedy intensywnie zwiedzamy. Nogi bolą. Zmęczenie powoli wchodzi w ciało. Intensywność doznań przebodźcowuje.
Powrót jest nieunikniony i się chce, i nie chce.
Ech, harmonio Wszechświata, ciągle się z tobą witam i ciągle cię gubię.

Chodząc po gnieźnieńskim skarbcu, po muzeach, przejeżdżając przez zapchane ulice miast mam wrażenie pędu donikąd. Gonimy zapatrzeni w siebie, zasłuchani w swoje wewnętrzne monologi, rzadko można spotkać osoby patrzące i widzące. Widzące ludzi i świat...
Bo żeby zobaczyć ludzi i świat, najpierw trzeba zobaczyć siebie.
Zauważyć, że jestem, że istnieję, zainteresować się sobą.
Któż tak robi? Mało kto, trochę wariatów tylko :)

Kiedyś niewiele wyjeżdżaliśmy. Nie mieliśmy dużo pieniędzy, chłopcy się uczyli, ciągle jakieś potrzeby wysuszały nam zapasy na koncie. Nadal tych zapasów nie mamy, ale jest lżej, więc postanowiliśmy zadbać o siebie. Dwa lata temu na warsztatach lowenowskich spotkałam kobietę, która nie wyjeżdżała z domu prawie 20 lat. Urlopów nie brała, pracowała w prywatnej klinice jako rejestratorka, prywatne firmy rządzą się swoimi prawami. W państwowej wyganiają przymusem na dwa tygodnie raz w roku, wcale się nie opieram. Ale ta kobitka biorąc jakieś tam dni wolne, spędzała je w domu, pracując w ogrodzie, sprzątając w domu. W dodatku twierdziła, że jej to pasuje.
Ciekawe w takim razie skąd nerwica, depresja, lęki i nasze spotkanie na warsztatach?
I ten smutek pomieszany z rozpaczą w jej oczach?
I ta postawa dzielnej, wesołej, pozytywnej kobiety, pomagającej wszystkim wokół?

Kiedy z nami porozmawiała i kiedy wszyscy stwierdziliśmy, że musi odpoczywać, bo to, co robi do tej pory, to nie jest odpoczynek, powiedziała, że się zastanowi. Po kilku spotkaniach stwierdziła, że mamy rację, że zrozumiała i weźmie urlop, tym razem zrobi coś innego. Po następnych kilku przyszła i pochwaliła się: wzięłam urlop.
Wzięła dwa dni.

Tak to. Każdy po swojemu. Dla niej to była wielka decyzja. Ona zaczynała już siebie widzieć.
Mam nadzieję, że nie odpuściła i poszła dalej.

Po powrocie z podróży miałam jeszcze tydzień wolnego. Nosiło mnie i zgody we mnie nie było na powrót do codzienności. Więc wczoraj wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy w świat.
Tykocin: źródło: pl. wikipedia.org

Kruszyniany: źródło: WP. podróże

Bohoniki: źródło: pl.m.wikipedia.org


Tym razem Tykocin, Kruszyniany i Bohoniki. Nigdy tam nie byłam, choć to niedaleko. Ale w skansenie w Dziekanowicach była fajna pani pilnująca kościoła. Opowiedziała nam o swojej wycieczce w nasze strony, właśnie do Kruszynian i Bohonik. Wycieczka była dawno, ale ona z takim entuzjazmem o niej mówiła, że zaraziła mnie chęcią odwiedzenia meczetów.

Choć jakoś nie ciągnęło mnie wcześniej. Religia to religia, z jednej się wyrwałam, nie miałam ochoty oglądać i słuchać następnych bajek naszego świata. A tu nagle chęć...
Dlaczego nie?
Pojechalim.

Tykocin jest ciekawy w taki nostalgiczny sposób. Miasteczko klimatyczne, czuje się jakby zatrzymanie czasu. W starych domach pożydowskich na rynku, w bruku pod stopami, w tubylcach siedzących na ławce z piwkiem, psiaku śpiącym na trawniku.

W synagodze tłok, przyjechała młodzież z Izraela. Weseli, uśmiechnięci ludzie. W miejscu, gdzie niemcy zabili i pochowali w masowych grobach 2500 tyś. tykocian pochodzenia żydowskiego.
Ale podobało mi się, że nie było w tych dzieciach złości, śpiewały, klaskały, były żywe, wesołe, ciekawe wszystkiego. Oby to właśnie wyniosły z tej wycieczki, oby to rozbijało mury uprzedzeń, głupoty i nienawiści.

Potem pojechaliśmy do Kruszynian, do meczetu. A tam trzy autobusy ludzi, kolejka ogromna. Meczet malutki. Aż się zdziwiłam, po sezonie, a tu masz. Okazało się, że tam tak zawsze.
Po krótkiej chwili namysłu pojechaliśmy do Bohonik, tam też jest meczet, ale nie ma słynnej Tatarskiej Jurty z tatarską wyżerką, więc ludzi pewnie mniej.

Mieliśmy rację. Byliśmy sami.
Przewodniczką była mieszkająca naprzeciw pani, wesoła, bezpośrednia i szczerbata :)
Ogromnie nas przepraszała za seplenienie, bo rano wyrwała zęby, robi sobie nową protezkę,
a wiadomo, gojenie musi potrwać. Rozbroiła mnie całkiem. Barwnie opowiedziała historię pojawienia się Tatarów na naszych terenach. Zadała kilka pytań sprawdzających czy słuchamy uczciwie.
Zaskoczyła mnie też kilkoma faktami, bo tak naprawdę nie interesowałam się nigdy bliżej islamem pozwalając, by stereotypy panoszyły się w mojej głowie.

Ale najbardziej zaskoczyła mnie informacja, że Mahomet swoje objawienia dostał od Archanioła Gabriela. Coś kliknęło w mojej głowie.
Objawienia były zapisywane na listkach, gałązkach, roślinach. Mahomet je zbierał, odczytywał i zapisywał.
I nikt tego nie widział, tylko księżyc i gwiazdy...
Stąd księżyc i gwiazdy jako symbol islamu.

Hm....a któż to zwiastował Marii, że syna urodzi drogi Wszechświecie?
Ano Gabriel przecież.

Będąc ignorantką w temacie, zapytałam Męża, bo on bardziej zna tematy religijne. Tu synagoga, tu meczet. Nie ogarniam.
Dowiedziałam się, że Tora, to pięcioksiąg.
I, że zawiera pięć pierwszych ksiąg Biblii, naszej obecnej, katolickiej, świętej księgi.
A Koran także jest powiązany z Biblią, przytacza rzeczy dziejące się w niej, opowiada o Jezusie i innych prorokach. Ma nawet odniesienia do Nowego Testamentu.

Więc tak naprawdę, te trzy księgi: Tora, Koran i Biblia, są ze sobą powiązane.
Te trzy religie też.
Jedna wynikała z drugiej.
Wszystko się zaplata, przenika i miesza.
Wszyscy jesteśmy tacy sami.

To była bardzo, bardzo pouczająca wycieczka Wszechświecie. Nie ma przypadków.

Cóż Gabrielu zwany Archaniołem, podejrzanyś jak dla mnie.
I tylko księżyc i gwiazdy widziały...
Taaaa....






Pozdrawiam Wszechświecie, twoja kosmiczna agentka specjalna, Prowincjonalna Bibliotekarka.