Obserwatorzy

środa, 19 grudnia 2018

Wszechświatowi ode mnie :-)

No i zaraz święta...
W bibliotece cisza jak makiem zasiał. Koleżanka chora, sama siedzę sobie, biegam na dwa działy, ale w dziecięcym wiele roboty nie ma. Tylko lektury, czasem coś dla przyjemności. U dorosłych więcej, zaopatrują się kompulsywnie na święta :-) Ale ja wiem, z doświadczenia ponad 20-letniego, że czytać będą tak naprawdę po świętach. Zmęczeni i utłuczeni emocjami, tłumieniem ich i wymuszonymi kontaktami międzyludzkimi. Nawet babcie, czekające z niecierpliwością na wnuczki, po tym intensywnym okresie, przyznają się albo wypierają fakt, że zmęczyły się i troszku wnuczków mają dosyć :-)
Co chyba naturalne jest :-)

Na blogach naczytałam się różnych podejść, różnych życzeń, różnych obejść na temat świąt. Absolutnie dźwięczy tam nasza potrzeba CUDU :-)

Tak doskonale widać, że wszyscy pragniemy miłości, wsparcia, bycia widzialnym, wysłuchanym, przytulonym, Potrzebujemy by ktoś nam powiedział, że będzie dobrze, że to wszystko ma jakiś cel, że nasze życie jest ważne. Że całe szaleństwo wokół ma sens. I, że jak to wszystko przejdziemy, to medal dostaniemy :-) I raj :-)

Wchodzę do sklepów i zaczyna od razu mrowić mnie skóra na głowie, ludzie zaaferowani biegają w pogoni za karpiami, które duszą się w  tych za ciasnych pojemnikach, trwa hekatomba zwierząt, na progu sklepu witają mnie nachalnie dzieci z puszkami caritasu, wokół zdenerwowanie, drażliwość, zaaferowanie. Kiedy przyglądam się osobom, które zdawałoby się radośnie rozmawiają, widzę, że one tak naprawdę nie rozmawiają. Nie patrzą sobie w oczy, nie nawiązują kontaktu, nie słuchają siebie nawzajem. Mówią tylko o sobie, są tylko w swoich myślach. A wygląda po wierzchu na miłą rozmowę. Życzą sobie wesołych świąt, szczęśćboże, bywa, że i pochwalony padnie, a zdrowia to już wszyscy nagminnie :-)
Ale nikt ne widzi drugiego człeka, nawet za bardzo siebie nie widzi.

Świetnie znam ten stan, żyłam w nim wiele, wiele lat. Myślałam, że to prawda. Że tak trzeba. Że tak  życie płynie.

Kiedy zaczęłam zauważać siebie, stawałam przed lustrem i patrzyłam sobie w oczy. Widziałam, że nie bardzo wiem jak to robić, uciekałam wzrokiem, uciekała ostrość, wolałam patrzeć na siebie całościowo, tak bezpośrednio w oczy, sobie samej, to nie. Trudne to było na początku, kiedy już przeszłam te etapy uciekania myślami, koncentrowania się na szczegółach np. kolor i faktura tęczówki, kiedy już umiałam zajrzeć za to wszystko co rozprasza, moment spojrzenia na Istotę patrzącą na mnie, będącą we mnie, MNIE, wywoływał łzy i płacz.

I napływały emocje: smutek, radość, niedowierzanie, tęsknota i miłość. Wyciągałam rękę i dotykałam tafli lustra, łzy płynęły mi po policzkach, a ja mówiłam co czułam: kocham cię Aniu.
I to była najprawdziwsza prawda, wypływająca ze mnie, patrzącej na siebie.

Jedyna PRAWDA na tym świecie.
Nie ma innej.
Wszystko inne to zmyłka.

Jesteście Miłością :-)

Nie dajcie się zwieść :-)







Pozdrawiam Wszechświecie, z miłością, twoja Prowincjonalna Bibliotekarka




czwartek, 13 grudnia 2018

Wszechświecie, puszczajmy się :-)

https://foto-basa.com/imagewdata-woman-jumping-off-a-cliff.htm

Ja tak z opóźnieniem pewnie rzeczy przechodzę. Mimo bycia 50+.
Kiedyś mąż powiedział do naszych synów (jakiś czas po rozpoczęciu mojej terapii), że muszą wykazać się teraz cierpliwością, bo mama przechodzi opóźnione dojrzewanie i właśnie wkracza do gimnazjum :-)
Miał rację :-) Trzęsło mnie po różnych wertepach mojej przeszłości, a to wpływało na nas wszystkich.
Nie było łatwo i nadal czasem nie jest, ale to normalne.
Każdy ma swojego wariata-  jak powiada mądrość ludowa, która, choć czasem mądrością nie jest, tu akurat ma rację.

Czasem mam w bibliotece "gadane dni". Nie wiem jak w innych bibliotekach, u mnie ludzie przychodzą i mówią. Potrzebują. I czasem taka kumulacja się trafia w jeden dzień.
Wtedy wychodząc z biblioteki potrzebuję ciszy i niegadania z nikim. W głowie szumi od ludzkich emocji i myśli :-)

Wczoraj przyszedł MłodyKleryk, pisze pracę magisterską, już chyba finiszuje. Bardzo lubię chłopaka. Znam go od gimnazjum, taki wychowanek biblioteczny. Bardzo stara się, bardzo lubi być księdzem, znalazł tam miejsce dla siebie, i pała :-) pała chęcią. Niesienia boga, światła i miłości. Piękny stan, patrzę na niego i to takie przyjemne, szczęśliwy.
Życzę mu jak najlepiej, żeby zgrabnie przeskoczył przykre doświadczenia i zachował tę radość.
Ale...
No właśnie, ale...
Opowiedział mi, że rozmawiał z kolegą, też księdzem, o tym czy dawać rozgrzeszenie dla geja  jak się trafi, czy nie...
No bo dla wszystkich jest miejsce w domu pana i nie jego wina, że taki jest, ten gej, i jak nie grzeszy, znaczy nie współżyje, to można dać rozgrzeszenie...Z TEGO JAKI JEST.
BORZEZIELONY!
Co oni w głowach mają? Co im się do głów napycha?
I on tak zgrabnie mówi: kim ja jestem by odmówić miejsca w domu pana i jednocześnie odmawia, nawet nie wiedząc o tym, że odmawia.

A ja mam parę świetnych przyjaciół gejów, od prawie 30 lat w fajnym, dobrym, kochającym związku. Żyjących cudnym, spełnionym życiem. Bo zawsze chodzi o miłość.
Nic młody nie rozumie.

Przypomniałam sobie moją maturalną spowiedź w Częstochowie. To było mocne. Pojechaliśmy przed maturą, wszyscy nabożni, z prośbami w sercach o pomoc na egzaminie. Modlitwa w autobusie, różańce, śpiewy.
Jechałam z chłopakiem, obecnym mężem. Chodziliśmy do jednej klasy, parą byliśmy od pierwszej i nadszedł czas w naszym życiu, że wiecie, rąk nie mogliśmy od siebie oderwać :-)


Wszystko było pięknie, ale było jedno ALE.
Otóż mój przyszły mąż był z mocno, mocno katolickiej rodziny. Nawet był popychany w kierunku seminarium. I nawet się trochę zaangażował, ale pojawiłam się ja :-)
I co się pojawiło jeszcze? Ach...każdy wie :-) Truskawki, czekolada i serduszka :-)

Ale NIE WOLNO!
Nie wolno bo grzech, bo piekło i  (jakże podstępnie) brak szacunku dla kobiety!
I mi się udzieliło, choć ja już wtedy nie za bardzo kościółkowa byłam, ale zdawało mi się, że jednak jestem. I nurzaliśmy się w poczuciu winy, a czekolady się chciało.
Taka rozmodlona, pełna winy i postanowienia poprawy (znaczy, że okiełznam żądze podłe) dojechałam do Częstochowy. I postanowiłam pójść do spowiedzi, oczyścić się i wejść na nową ścieżkę życia. Będę cnotliwa, dobra i czysta, anioł, który pod sukienką, od pasa w dół,  nic nie ma :-) A ty, panieboże, za to, pomóż przy tej maturze :-)

No i powiedziałam księdzu. Błąd, duży BŁĄD.
Obsobaczył mnie okropnie. Upokorzył i pogłębił poczucie winy. Zrobił ze mnie MarięMagdalenę podłą. I doradził, byśmy się z moim ukochanym nie spotykali sam na sam, tylko przy ludziach, bo wtedy nie będzie możliwości do zrealizowania pokusy, bo ja za słaba jestem, uwodzicielka jedna!
Odeszłam zapłakana od konfesjonału.
Takie przeżycie w Częstochowie.
To były lata 80-te.

Mieliło mnie nawet dosyć długo, ale w końcu gdzieś tam obudził się bunt i złość i generalnie wyszło mi to na zdrowie. Przez złość do oświecenia :-) Chyba nie to miał ten ksiądz na myśli, ale popchnął mnie w kierunku właściwym dla mnie, jak najdalej od jakiejkolwiek religii, a bliżej czekolady i serduszek.
Boga można znaleźć wszędzie, a czekolada i truskawki, i serduszka, były tuż obok :-)

No i łażąc po internecie, szukając czegoś fajnego do posłuchania co raz trafiałam na Kasię Miller, psycholożkę. Omijałam. Bo jak słuchać kobiety, która wygląda jak wygląda. Znaczy sama nie słucha swoich rad. Marna z niej psycholożka. I, co było kluczowe, ja sama nie lubiłam siebie, w depresji mój rozmiar pyknął do góry, kompulsje jedzeniowe zostawiły po sobie rozmiar 48. Nie fajnie. Nie lubiłam Kasi, tak jak nie lubiłam samej siebie.
Obie na to nie zasłużyłyśmy.
A w Piwnicy przecież Projekt Monster się odbywał, o czym pisałam wcześniej.

ASZ nagle, kilka tygodni temu, kiedy YT po raz kolejny wyrzucił mi filmiki z Kasią na liście z boku, klikłam i zaczęłam słuchać przy wkładaniu kart.
I EUREKA. Idealnie dla mnie. Bycie kobietą, akceptacja samej siebie, swego ciała, miłość romantyczna wbita do głowy przez społeczeństwo, zakuta w dodatku w pas cnoty :-)

A prawdziwym przyczynkiem do tego posta jest komentarz gdzieś tam, który wypłynął z czeluści internetu i który dźwięczał mi w głowie jak dzwon, i dziubał przez kilka dni: wychowałam moją córkę dobrze, nie puszcza się na lewo i prawo...

No cóż, Kasia na to odpowiedziała: PUSZCZAJCIE SIĘ DZIEWCZYNY, PUSZCZAJCIE SIĘ NA WSZYSTKIE MOŻLIWE SPOSOBY :-)

 A z własnego doświadczenia powiem, że sposobów jest mnóstwo i jest kupa frajdy przy tym. Można zacząć od puszczenia starych przekonań.
Poinformowałam Męża, że jestem puszczalska :-)
Ucieszył się :-)

A tu filmik z Kasią Miller :-) Enjoy :-)


Ps. Każdą książkę Kasi Miller warto przeczytać. Ja aktualnie czytam: Kup kochance męża kwiaty; tak na wszelki wypadek, jakby chciał też być puszczalski ;-)




Pozdrawiam Wszechświecie, przyjemnie puszczalska Prowincjonalna Bibliotekarka ;-)



sobota, 8 grudnia 2018

Wszechświecie, okręt odpłynął ;-)



Kiedy zaczęłam zmieniać swoje życie, jakiś czas byłam czajnikiem.
Czajnikowałam w pracy, wśród znajomych, w rodzinie, nawet z własnym Mężem i synami. Nie mówiłam co się dzieje.
Mąż i synowie akurat wiedzieli, że depresja, leki, terapia, ale nie mówiłam dużo.
Bałam się. Oceny.

Ogólnie pojęta "normalność", była moim Świętym Graalem od dawna, bo wychowałam się w "nienormalności". I rozpaczliwie, całe życie próbowałam dosięgnąć ideału "normalności", dopasowania do wszystkich, niewyróżniania się, bycia taką jak "ludzie". Tak naprawdę, to widzę, że w dzieciństwie, jeszcze nawet w Liceum, nie udawało mi się to. Wtedy jeszcze byłam w przepływie Życia, jeszcze byłam otwarta, kreatywna, jeszcze dawałam radę z moim wewnętrzym światłem, które wybuchało wtedy z całą mocą kreacji ;-) Mimo trudności, mimo strachu, mimo wewnętrznego bólu.
To zaczęło się w momencie, kiedy powiedziałam TAK w kościele i założyłam własny Dom.
Byłam młoda, miałam 20 lat :-) I miałam za wysokie poprzeczki do przeskocznia, które sama sobie ustawiłam. Pisałam o etykietkach, cała byłam oklejona. I nakleiłam na innych.
Ech, życie....

Więc czajnikowałam. Bo nie chciałam, by ktoś mnie nazwał "wariatką". Leczącą się psychiatrycznie przecież. I tak udawałam, nie mówiłam, aż w końcu dotarło do mnie, że ten okręt to już dawno odpłynął :-) Od wielu lat męczy mnie depresja, biorę psychotropy, jestem na terapii, co jeszcze musi zaistnieć, żebym zrozmiała, że jednak jestem "wariatką". W ogólnie "normalnym" tego słowa znaczeniu.
Bo tak w środku, czułam się zawsze sobą, w różnych stanach, ale sobą.
Więc zaczęłam przesuwać granice "normalności", takiej, jaką ją sobie wyobrażałam.
Zaczęłam od mówienia, o depresji, o tym co się dzieje, co czuję i co robię. No, łatwo nie było. Spotykam się do tej pory z różnymi reakcjami, ale już nauczyłam się z tym radzić. Ba! nawet nie przejmować, a nawet zobaczyć za tym co mówią o mnie ludzie, to co sądzą o sobie. Wyższa szkoła jazdy :-)

Ale ja nie o tym ;-) Dzisiaj o braku "normalności" Wszechświecie ;-)
Otóż, jak wiesz Wszechświecie spotkałam Rosę :-) Dla ciebie to oczywiste, sam ją do mnie wysłałeś. Jestem ci za to bardzo wdzięczna.
ROSA tu pisałam o niej, jesli ktoś chciałby o niej coś więcej.

Rosa postawiła cały mój świat na glowie i otworzyła mi oczy na to, że normalność i niemormalność nie stnieją. Świat jest inny. Wszystko co piszę na blogu przeżyłam sama. Jest to moje osobiste doświadczenie, odczute, zobaczone, dotknięte. Piszę o tym, bo może ktoś jeszcze jest czajnikiem, albo boi się sięgnąć po coś innego, albo może nie wie, że może. Tak jak ja kiedyś :-)

Więc tak.
Półtora roku temu jechałam na drugie spotkanie z Rosą. Byłam zachwycona. Pierwsze oszołomiło mnie, obudziło, dało inną perspektywę drogi do zdrowia, dodało siły i pomogło kontynuować terapię. Pół roku czekałam na kolejny przyjazd Rosy ze Stanów i doczekałam się. Tym razem miało się odbyć w Centrum Taraska, taki ośrodek w Sulejowskim Parku Krajobrazowym. Bardzo daleko, ale Mąż stanął na wysokości zadania, powiedział, że oczywiście mnie zawiezie na te trzy dni. Znalazam dla nas fajną kwaterę nad Czarną, w starym młynie wodnym, zabrałam jeszcze koleżnkę Anię, która też postanowiła spotkać Rosę i pojechalim.
Wyruszliśmy w piątek rano, bo droga długa, a wieczorem o 19.00  było pierwsze, wprowadzające spotkanie z Rosą. Obiecałam sobie nic się nie spodziewać, pozwolić przyjść temu, co ma przyjść,  nic nie kombinować. Jechaliśmy chyba 6 godzin, tak się troszkę utłukliśmy. Rozbiliśmy obóz na kwaterze, która była fajna bardzo i z klimatem, a potem Mąż nas podrzucił do ośrodka.
Usiadłam na krześle z ulgą, wyluzowana i szczęśliwa. Obok Ania ekscytowała się wszystkim , ale ja byłam w mojej bańce spokoju. Rosa zaczęła opowiadać o sobie, bo sporo osób było pierwszy raz. Płynęłam z jej opowieścią, słuchałam, patrzyłam...Asz nagle coś mi kliknęło w oczach i zrobiło się biało. Zniknęło podwyższenie na którym Rosa siedziała, fotel, tłumacz, ktory siedział niżej, kwiaty w dużych wazonach, obraz, który stał koło Rosy. Wszystko w białej, jarzacej się mgle. Widziałam tylko twarz Rosy, ale tak jakby ileś jej twarzy, nałożonych jedna na drugą niezbyt równo i  jej ręce. Jej ręce były pomarańczowe, w tej białej mgle świeciły jak lampa solna, takim wewnętrzym światłem. Rosa gestykulowała, a one świeciły złotym pomarańczem.
Pierwsza moja myśl: ale jestem zmęczona, oczy wysiadają. Mrugnęłam i złapałam ostrość. Ale za chwilę: klik i znów to samo. To znów mrugnęłam. No jestem zmęczona. Chwilę było dobrze, ale znów trzeci klik. Tym razem popatrzyłam na mgłę, porozglądałam się dokąd sięga, zobaczyłam w niej cień tłumacza i niebieskawą kuleczkę koło niego. Rosy ręce były cudne, świetliste i żywe, jej twarzy nie mogłam zobaczyć dokładnie. Trwało to, nie wiem, może minutę, znów mrugnęłam i tym razem przeszło i nie wróciło. Nadal spokojnie siedziałam, myśląc, że powinnam się wyspać i dać oczom wypocząć. Nie czułam niepokoju.
Po spotkaniu pojechaliśmy na kwaterę. Spokojnie zjedliśmy kolację, cała nasz trójka była zmęczona. Mąż poszedł pod prysznic, a Ania staneła nieśmiało w progu mojego pokoju. I mówi:
- Wiesz, ja próbowałam zobaczyć aurę Rosy...
 (dodam, że Ania bardziej niż ja siedziała już w rozwoju świadomości i ezoteryce, miała znajomych, którzy ją oświecili co do świata energii).
Zacukałam się na chwilę, bo ja już wiedziałam o aurze, ale jakoś do głowy nie brałam:
- I co?
-No zobaczyłam taką białą mgłę...
-I pomarańczowe ręce Rosy!!!- wpadłam jej w słowo.
Teraz Ania się zacukała :-)
Pogadałyśmy o tym. Okazało się, że widziałyśmy to samo. Kiedy Mąż wyszedł z łazienki, zobaczył dwie kobitki spłoszone, zacukane, ktore zaniemówiły na jego widok. Ale nie pytał ;-) A my poszłyśmy spać, a rano pojechałyśmy na dalsze spotkanie z Rosą.
Powiedziałam mu o tym już w domu. Przetrawił :-)
To, co widziłałyśmy, Ania i ja, ona bo chciała, ja nie wiem czemu, to była aura Rosy. Jej energia, jej ciało świetliste. Każdy je ma. Poczytałam o aurze. Jest sporo sensownych książek. Nasi pobratymcy ze Wschodu od tysięcy lat wiedzą i używają tej wiedzy. My, w naszej kulturze wyparliśmy to i uważamy za nieprawdę.
Nie wierzymy sobie, własnym oczom, własnym odczuciom. Kiedy patrzymy nocą nad lekką łunę jasności nad lasem, myślimy, że to latarnie w jakiejś wsi za lasem. Czasem tak, czasem jednak widzimy poświatę, którą wydzielają tysiące drzew razem. To na fotografiach kirlianowskich już dawno pokazano światu.
O proszę ;-)

Każda żyjąca istota tak ma, my również.  Są wśród nas tacy, którzy widzą więcej, ale obecnie myślę, że każdy może zobaczyć, może nawet każdy widział, ale uznał za niemożliwe, złudzenie optyczne, zmęczone oczy, zracjonalizował sobie jakoś. Odrzucił i wyparł. Jako dzieci widzimy więcej, ale wtedy dorośli mówią: to niemożliwe, ludzie tego nie widzą i klapki założone. 
Wierzymy, że się nie da.

Po tym wydarzeniu u Rosy zaczęłam interesować się aurą i spróbowałam samodzielnie wywołać ten klik w oczach ;-) Nie było tak łatwo. Przy pomocy energii Rosy to było proste, samodzielnie musiałam trochę popracować i poćwiczyć. Ćwiczyłam na drzewach, na ich listkach, na kwiatach doniczkowych (grubosz na przykład, rozbłyskuje naprawdę pięknym światłem i w dodatku zawsze wtedy czuję napływ radości, nie bez kozery nazywa się go drzewkiem szczęścia). Zaczęłam widzieć też poświatę wokół ludzi, falującą, spływającą, żyjącą :-) 
Nie mam zielonego pojęcia po co mi się to zdarzyło. Ta umiejętność jest fajna, ale nie widzę wszystkich warstw aury. Nie umiem ich interpretować, po prostu cieszę się nową umiejętnością. Urozmaicam sobie nudne biurokratyczne spotkania, komisje, na weselach podpatruję jak energia działa kiedy się bawimy, rozmawiamy. Najlepiej widać na tle białych ścian, albo czarnych, ciemnych.

A czasem, czasem kiedy jest mi źle, staję przed lustrem, oglądam własne światło i to podnosi mnie na duchu. Świecę.
Widzę jak smutek odpływa, bo moje światło wtedy robi się jaśniejsze, większe, faluje łagodnie. To mnie pociesza, rozjaśnia wewnętrzy mrok. 

Jestem czymś większym. Jest inna forma, prawdziwsza, bardziej moja.

JESTEM.



palce dłoni- fotografia kirlianowska





Ps1. Ten post znów napisał się sam. Widocznie musiał, był jego czas :-)

Ps2. Dla chcących zobaczyć aurę, bo każdy może NAPRAWDĘ!, TU link AURA do ćwiczenia.

Ps3. Dla tych co jeszcze nie łapnęli: przypomnijcie sobie jak w nocy chcemy coś zobaczyć, kiedy patrzymy centralnie na cel, nic nie widzimy, kiedy troszkę przesuniemy wzrok w bok, patrząc kątem oka, zaczynamy widzieć ;-) To się nazywa widzenie peryferyjne :-) tak się ogląda aurę. Albo te fajne trójwymiarowe obrazki, gdzie z chaosu powstaje głębia.



Pozdrawiam Wszechświecie, twoja świecąca Prowincjonaln Bibliotekarka ;-)

środa, 5 grudnia 2018

Wszechświecie, amnezja sukcesu :-)




Ostatnio u Graszkowskiej spotkało mnie miłe zaskoczenie, napisała, że dziękuje mi za inspirację :-) Któryś z moich postów pomógł jej rozwiązać problem, z jakim się borykała kilka dni :-)

Zaskoczenie, radość, miło...i niepokój.
Ścisk w gardle i napięte ramiona, pochwaliła...
Teraz poprzeczka poszła wyżej, a jak nie doskoczę?
Właściwie na pewno nie doskoczę....

Uzmysłowiłam to sobie prawie od razu, brawo Prowincjonalna!
Kiedyś motałabym się z tym zupełnie bez świadomości co się dzieje. Zaczęłabym wyszukiwać jakieś bardziej oryginalne pomysły na posty, bardziej skupiałabym się na formie, starałabym się lepiej komponować zdania, bardziej pilnować ortografii i stylu, może nawet nie zaczynałabym zdań od "Że" i "Bo" oraz "I", chociaż to lubię ;-)
Tak bym się starała, starała, aż w końcu poprzeczka poszłaby w Kosmos. Wymyśliłabym takie standardy, że samo wejście na bloga powodowałoby napad paniki :-)
I pewnie przestałabym pisać.
Powiedziałabym sobie Wszechświecie, że to kwaśne winogrona są i wiszą tak wysoko :-)

HA! Ale nie zrobię tego :-) Bo już znamy się z tym lękiem. Oj znamy :-)
Że nieperfekcyjna, że nie zasługuję, że tak naprawdę oszustka, te posty od roku to całkowity przypadek, że się napisały...

Ale ponieważ już zmądrzałam i pracuję na tym od dłuższego czasu, to powiem po prostu:
DZIĘKUJĘ GRASZKOWSKA :-)
A potem Graszkowska wrzuciła posta z wykładem :-)
WYKŁAD

Posłuchałam, bo warto, buddysta mówi o przyczynach depresji. Ja wiem, że temat jest głębszy, on mówi z punktu widzenia swojego systemu religijnego, ale dla każdego coś dobrego. Bardzo warto posłuchać :-)

No i mówił też do mnie, o sukcesie. Kiedyś odbierał nagrodę i powiedział, że dziękuje, ale to, co osiągnął, to zbiorowy wysiłek, jego i wszystkich mnichów, i innych ludzi, którzy mu pomogli :-)
Jaki fajny, skromny człowiek. Ale zorientował się, że w ten sposób się umniejsza, stwierdza, że ci co dali mu nagrodę, to raczej tak serio nie dawali, bo on tak naprawdę nie zasłużył, bo przecież inni też brali w przedsięwzięciu udział i tak dalej, i tak dalej...
A wystarczyło się ucieszyć i podziękować, i dalej cieszyć ;-)

Wszechświecie, cyrk na kółkach, zdecydowanie mamy tu Psychiatryk Kosmiczny :-)

Bo se przypomniałam, jakieś pół roku temu dopiero.
Przypomniałam o mojej maturze, która była dawno, w 1986 roku.
To już zamierzchła historia, wtedy dinozaury żyły z ludźmi razem na ziemi, jak mówi młodzież.
A było tak, posłuchajcie:

Wiosna była piękna tego roku, tylko nikt jej nie widział. Ja na pewno nie, moi koledzy też. Wszyscy byliśmy już zmęczeni napięciem, powtarzaniem materiału, kuciem na fakultetach. Obie nasze klasy, A i B, zawsze trochę ścierały się ze sobą, ale teraz ostro iskrzyło, bo każdy w nerwach zastanawiał się, jak będzie z maturą. A mieliśmy problem, bo słabo było u nas z matematyką. Mieliśmy oczywiście kilku wybitnych, zdolnych matematyków, kilka osób co jakoś dawało radę, ale "większa połowa" była kompletnie w czarnejD. Miało to korzenie w tym, że zmieniano nam matematyków kilka razy i niekoniecznie wszyscy byli ok, no i chyba we wrodzonych predyspozycjach, zaległościach z podstawówki, innych zmiennych ;-)
Ja osobiście byłam głęboko przekonana, że nie zdam. Matematyka to moja zmora życia. Wiecznie poprawiałam, wiecznie się bałam, wiecznie nie pojmowałam. Spać nie mogłam, lęk towarzyszył mi na okrągło i wydawało się, że ratunku nie ma...
Asz tu nagle, pojawił się pomysł :-) Zwołano tajne zebranie dwóch klas,  stawiliśmy się w komplecie. I przedstawiono pomysł, jak oszukać system i uratować wszystkich :-)
Otóż przed wejściem na salę losowało się numer miejsca, gdzie się siedziało. A my wymyśliliśmy, że usiądziemy po swojemu, tak by można było wysłać ściągi do wszystkich, którzy potrzebują. Zrobimy drugi zestaw losów, każdy dostanie swój numer już z góry. W ławkach przy samej komisji mieli usiąść ci, którzy poradzą sobie sami, za nimi kilka osób słabych, na środku w każdym rzędzie wybitny, który będzie słał ściągi do przodu i do tyłu, gdzie usiądą też słabi. W ten sposób, każdy ma szansę, każdy słaby dostanie pomoc.
Czy rozumiecie jak trudne decyzje musieliśmy podjąć? Bardzo młodzi ludzie, w strachu i stresie, w obliczu najpoważniejszego egzaminu w naszym życiu? Średniacy musieli zdecydować, że usiądą pod nosem komisji i nie dostaną pomocy, muszą polegać na sobie, bo tam ściągi się nie poda. Wybitni musieli zaryzykować własną ocenę, bo musieli odpowiadać za innych, napisać ściągi i rozesłać, zostawało im mniej czasu na siebie. I słabiaki, czyli ja, musieliśmy poprosić o pomoc, przełknąć dumę, zdać się na innych. Nasi wychowawcy zawsze narzekali, że w naszych klasach dużo jest indywidualności, trudne klasy. A tutaj każdy musiał zacząć pracować jak pszczoły w ulu, dla dobra wszystkich. To dopiero egzamin maturalny :-)
I wiecie co? Udało się :-)
Każdy wylosował los, który potem podmienił na drugi, ten właściwy. Losy robiły trzecie klasy, dogadaliśmy się z nimi i sami zrobiliśmy dwa komplety :-) W ostatniej chwili dowiedzieliśmy się, że jedna, drugoroczna osoba zrezygnowała z powtórnego egzaminu, losów było za dużo o jeden. Ale sprawnie przeprowadzona akcja odwrócenia uwagi nauczyciela z losami, pozwoliła koleżance wziąć dwa losy na raz :-)
Usiedliśmy jak zaplanowaliśmy. Każdy zrobił co do niego należało.
WSZYSCY ZDALIŚMY :-)
Chyba nie docenialiśmy wtedy jak poważny zdaliśmy egzamin życiowy. Jak wielkie było nasze zwycięstwo. Teraz to rozumiem.

Czemu o tym piszę:-)
Bo wiecie, zawsze potem, jak zastanawialiśmy się nad tym, nikt nie pamiętał, kto WYMYŚLIŁ?
Nikt nie miał pojęcia. Ja prowadziłam wtedy pamiętnik, ale napisałam już po maturze o wszystkim, ogólnie, z dopiskiem: nie pisałam o tym, żeby nie zapeszyć :-) I tak tajemnica sobie była, fajne wspomnienia też.
Aż trzydzieści lat później poszłam na terapię, zorientowałam się, że mam sporo dużych, białych plam w pamięci, ale zaczęłam już zdrowieć, wyciszyłam się, trochę nauczyłam się medytować, zaczęły wracać wspomnienia, w większości bolesne, czasem zaskakujące, czasem wesołe, aż któregoś dnia, wychodząc do pracy spojrzałam w niebieskie niebo i BUM....

Leżę w łóżku na stancji, jest noc, nie mogę spać. Martwię się, boję, lęk przykrywa mnie szarą, ciężką pierzyną, czuję jak pulsuje wokół mnie. Jest ciemno, patrzę w tą ciemność. Zastanawiam się nad maturą i jakoś nie widzę ratunku. Obracam w głowie różne wersje mojego życia bez matury i nagle olśnienie!
To się pojawiło jak błysk, rozwiązanie. Poczułam ekscytację, nadzieję, nadzieję na ulgę. Pamiętam dokładnie. Moja wyobraźnia podążyła po tej ścieżce przyszłości, po tym jej wariancie. Jak to uzyskać, jak to przeprowadzić? Od czego zacząć? Wyszło mi, że od znalezienia osób, które są lubiane przez wszystkich i które muszę przekonać, by przekonały innych ;-) I poleciało :-)

Ja to wymyśliłam. I zapomniałam, że wymyśliłam :-)

Wszechświecie, wiem, że ten błysk, to twoja robota. Dziękuję :-)
Wiem, że moje żadne poczucie własnej wartości kazało mi zapomnieć jak mogę być sprawcza w życiu :-)
Wiem, że to był wspólny, odważny i wspaniały akt dojrzałości nas wszystkich :-)
Wiem, że to był też mój SUKCES :-)



Chłopaki z Tresury Matrixa i ich złote myśli -)


Ps. Jeśli ktoś z czytających, przypadkiem należy do  Wspaniałej 39   (bo już dwójka z nas przeszła na Drugą Stronę Życia), odezwijcie się :-) Może czas na kolejny zjazd klasowy :-)




Pozdrawiam Wszechświecie, twoja wdzięczna Prowincjonalna Bibliotekarka w działaniu.






niedziela, 2 grudnia 2018

Wigilijna opowieść Wszechświecie.



Zbliżają się święta bożonarodzeniowe ....
Po napadzie smutku i zadumy zaduszkowej oraz uczuć narodowo-patriotycznych, będzie napad około świątecznych dramatów.
Świat kołem się toczy, zatacza różnorakie kółka, większe, mniejsze, ale jednak kółka.
Skołowacieliśmy.
Jak konie w kieracie.

Dzień ma godziny, tydzień ma dni, miesiąc ma tygodnie, rok miesiące. Jak my ładnie to podzieliliśmy. Mówi się, że wszystko mija. Że nie można wrócić do przeszłości, do dzieciństwa szczęśliwych dni, do pierwszej miłości, do beztroski nastolatków...czy na pewno?
Bo do przykrych wspomnień, strachów z przedszkola i szkoły, do nieszczęśliwych zdarzeń, rozczarowań i odrzuconych miłości wracamy często. Nawet czujemy tamten ból. Choć minął.
Więc jak to z nami jest?

Lubiłam święta w jakiś taki naiwny sposób. Bym nawet powiedziała: głupi.
Zawsze liczyłam na to, że będzie inaczej. Że magia świąt bijąca z ekranu telewizora, biało-czarnego wtedy, czarodziejsko spłynie na nasz dom. Że stanie się cud i moje święta będą tak piękne i pełne ciepła jak u Borejków z Jeżycjady.
Że mama i tata staną się nagle aniołami, że wyczaruje się z powietrza miłość, że będę kochana, przytulana i chroniona. Że będę bezpieczna.

Co roku powtarzało się to samo, oczekiwania napędzane reklamami, wciskaniem schematów: rodzina na święta musi być razem, musi się kochać, musi celebrować miłość.
Już nie wspomnę o radości z urodzenia Dzieciątka, które zaraz w kwietniu będziemy przybijać gwoździkami do krzyża i cieszyć się z tego, że jego cierpienie i śmierć tak nam pomogły.
UPS, wspomniałam???
No cóż, to jednak część celebrowania.

Ubierałam choinkę, wieszając na biednym drzewku nie tylko bombki, ale i moje nadzieje.
Tym razem będzie inaczej. Tym razem tata będzie trzeźwy. Tym razem mama nie będzie taka nieszczęśliwa, tym razem nie będą się kłócić, tym razem będzie spokojnie.
Bombeczka czerwona w kształcie maliny; cukierek długi, czerwono- zielony; bombka plastikowa okręcona niteczkami jak przędza pajęcza, od babki z Anglii; śliczna puchata tancerka ze skrzydełkami; lampki w kształcie latarenek i włos anielski.
Piękna choinka, aż nierealna.
I ta ciężka praca, by utrzymać to wyobrażenie. By wyczarować, ściągnąć tym razem to marzenie do mojej rzeczywistości, by załagodzić spory, by odjąć mamie zmartwień, by magicznie, samą moją wolą powstrzymać ojca od picia, uspokoić i posadzić z nami przy stole. I dygot, napięcie, lęk.
Naprawdę myślałam, że to moje zadanie. Że jestem taką siłaczką, że wpłynę na bieg wydarzeń.
I się nie udawało. I to była moja wina.
Biedna MałaBibliotekarka.

Co robiły w tym czasie moje siostry? Mama? Ojciec? To samo...
Wyobrażasz sobie Wszechświecie tyle napięcia? Tyle oczekiwania na cud? Tyle energii iskrzącej między nami?
Nic dziwnego, że wybuchało, że musiało się rozładować. Nikt nie utrzyma czegoś takiego...
Nawet Atlas dźwigający Ziemię na swych barkach...
A co dopiero mała dziewczynka.

Wiele, wiele lat później, miałam własne dzieci. Mieszkałam z teściami. W ramach sprawiedliwości, bożenarodzenie u moich rodziców, wielkanoc u teściów. W następnym roku odwrotnie. Wychodziło jak wychodziło, ale zawsze rodzinnie ;-) Czy chciałam, czy nie chciałam; ale nadal myślałam, że chciałam, że tak trzeba; choć coś tam dzwoniło za uchem cichutko, pojękiwało....

Zima. Dawniej zima to nie przelewki. Śnieg, wiatr, mróz minus 20 stopni. Nie mieliśmy samochodu. Autobusy były średnio ogrzewane, z naciskiem na NIEogrzewane. Do moich rodziców tylko 60 kilometrów, ale jechało się z przesiadką. Trzeba było na dworcu PKS czekać czasem i godzinę na następny autobus. A ZIMA.
SynNumerJeden już w domu marudził. Mały był , może czwarta podstawówki. Nic mu się nie podobało. Nie chciał jechać, nie chciał się pakować, bo wyjazd na dwa dni. Stawał okoniem przy wszystkim. Denerwowałam się bardzo, złościłam i cierpliwość mi wysiadała. Biedny dzieciak. Im bardziej ja naciskam, tym bardziej on NIE.
Ale przecież jedziemy na magiczne święta, babcia czeka, szykuje kupę jedzenia, prezenty pod choinką, rodzina razem przy stole, opłatek, życzenia, iluzja cudu.
Kiedy wychodziliśmy na przystanek, już wszyscy byliśmy zdenerwowani. W autobusach syn nie chciał siedzieć z nami. Siedział sam, na ostatnich siedzeniach.
Moje klapki na oczach miały się bardzo dobrze. Jak u konia w kieracie.
Bo już wtedy mogłam zauważyć zbyt rumiane policzki, zbyt szklące się oczy, lekko spocone włosy na skroni...
Ale nie zauważyłam, bo jechaliśmy na święta do babci. Bo trzeba. Grzeczne córki tak robią.
Dopiero wieczorem, ocknęłam się, że on coś jakiś nie taki. Położyłam rękę na gorącej głowie i się wystraszyłam. A następnego dnia, syn przyczłapał do mnie rano i zapytał podnosząc bluzeczkę: mama, a co to jest u mnie na brzuchu? Ospa to była. Jeżukolczasty, jak mi wtedy ulżyło.
A potem znów się wystraszyłam, bo wiozłam dzieciaka z gorączką w mróz...

Ślepa ja. Ślepa Prowincjonalna. Długo ślepa.

Moja terapia trwała już 4 miesiące, kiedy widząc moje narastające napięcie, bo już listopad był,  terapeutka Ewa, tak jakby mimochodem napomknęła: skoro nie chcesz jechać na święta, to nie jedź.
Wydało mi się to niemożliwe i irracjonalne. Jak to NIE JEDŹ? A oczekiwania mamy? Chłopaki już dorosłe, ale jak to? Ich też zostawić? I co? Sami w domu, kiedy ja wyjadę z mężem? I czy w ogóle mąż ma na to ochotę? No i ta mama taka samotna i nieszczęśliwa będzie, choć moje siostry przyjadą, ale nas nie będzie ..... a TRADYCJA ?!!!! matkobosko!!!!!
Wszechświecie, najtrudniejsza decyzja w życiu :-)
Nie poszło łatwo...
Nie dość, że sama siebie sabotowałam, to synowie, mama...
Musiałam zawalczyć o siebie. Mąż mnie wsparł :-)
Siostra z Warszawy pojechała do mamy, a my do jej pustego mieszkania.

I w wigilię 2015 roku, o godzinie 20,  znalazłam się na Placu Zamkowym, z mężem po rękę. Wśród błyszczących dekoracji świątecznych. Patrzyłam z zachwytem na kolorowe światełka, oglądałam świąteczne wystawy zamkniętych sklepów, cieszyłam się spokojem, byciem z najbliższą osobą, mrozem, śniegiem i poczuciem wolności....
Nic nie gotowałam, robiliśmy miłe rzeczy, poszliśmy spać wcześnie, hm...no może niekoniecznie od razu spać ;-)
Najlepsze święta w życiu.

Czy powtórzyłam swój wyczyn? Już nie :-)
Następne święta spędziliśmy znów u mamy. Ale ja byłam inna.
Wiedziałam, że mogę, ale nie MUSZĘ.
Nie dowiedziałabym się o tym, gdybym nie przełamała kółka.
Nie jest też tak, że mnie czasem nie złości ta świąteczna iluzja, złości, ale umiem machnąć ręką, zanim mnie pochłonie, przeżuje i wypluje ;-)

I wracam w przeszłość, wracam do Placu Zamkowego 2015, przypominam sobie te uczucia i pamiętam, że mogę. Że mam Odwagę, mam Miłość.

Zrobiłam je sobie sama :-)






Pozdrawiam Wszechświecie, twoja self made Prowincjonalna Bibliotekarka ;-)











Wszechświecie, ufojcie nam ;-)





Znajomy mojego Męża, wczoraj na FB, popełnił post:
- Czy ktoś widział wieczorem jasno świecący obiekt lecący po niebie w kierunku południowo-wschodnim?

Najpierw pomyślałam: o! biedaku, lepiej nie, piszesz na olbrzymim targu ludzików, za chwilę wszystkie tu wpadną, by zostawić po sobie bobka...co też się stało :-)
Ale wśród idiotycznych komentarzy, jedna odważna dziewczyna napisała, że WIDZIAŁA. I pogadali o tym, i ustalili, że widzieli to samo chyba, ale zupełnie nie mają pojęcia co?

A ja mam wspomnienie, o którym zapomniałam na długo, nawet w pamiętniku wtedy nie zapisłam, a zapisywałam wszystko. Przypomniałam sobie trzy lata temu. Jest nadal jasne, wyraźne, czekało...

Jest późna wiosna roku 1983, mam 16 lat. Wracam do domu na weekend, jadę autobusem. Mimo tylko 60 kilometrów do domu, podróż jest męcząca, z przesiadką, czekaniem na dworcu. I ja jestem zmęczona, koniec roku w drugiej klasie LO blisko, a ja oczywiście mat-fiz-chem mam do tyłu, czekają mnie poprawki. No i jeszcze chodzę z jednym chłopkiem, a bardzo chciałabym z innym :-) Z tym co z nim chodziłam, a sama zerwałam. No ciężko.
Jadę więc zmęczona, zdołowana i smutna, myśli w końcu pod wpływem monotonnej jazdy, grzechotania autobusu i przepływających krajobrazów za oknem, odpuszczają. Wpadam w taki stan bez myśli i dlatego, kiedy spoglądając nad las, tuż przed Żerczycami, widzę wielką, czarną, lekko metaliczną kulę, nie od razu wyłapuję co widzę. Gapię się na nią bezmyślnie przez kilka sekund, aż mój mózg wreszcie załapuje, że tego tu nie powinno być.
Skoczyła mi adrenalina, serce zaczęło bić głośno, wyprostowałam się na fotelu, skupiłam wzrok. No widzę Wielką Kulę, powoli opuszczającą się nad lasem, jakby miała zamiar wylądować. Kula jest czarna, jakby metalowa, chyba lekko się obraca też wzdłuż swojej osi i ląduje, powoli...
Autobus demonem prędkości nie był, mijaliśmy to miejsce, odwróciłam się i obserwowałam kulę dopóki nie zniknęła nad lasem.
Nie wiem, czy ktoś jeszcze w autobusie to widział, było tylko kilka osób. Nie krzyczałam "patrzcie". Nikt inny też nie :-)
Dojechałam do domu, potem jeszcze się zastanawiałam nad tym przejeżdżając tamtędy, a potem Życie popłyneło dalej.

Nie byłam zielona w temacie. Od połowy podstawówki wiedziałam co to UFO, w klasie siódmej, ósmej zaczytywałam się w Lucjanie Zniczu i jego serii Goście z Kosmosu. On był pierwszy, który odważył się ruszyć ten temat na serio. W książkach przedstawiał przypadki spotkań, obserwacji z całego świata. Absolutnie się z nim zgadzałam: obce cywilizacje są, jest ich mnóstwo, odwiedzają ziemię, obserwują,
Czemu się z nami nie kontaktują?
No cóż to pytanie mnie dręczy od dawna.
Choć obecnie uważam, że się kontaktują, z niektórymi :-)
Ale ogólnie to NIE, bo my bobki zostawiamy pod takimi postami jak u kolegi Męża ;-(

Kiedyś rozmawiałam o tym z koleżankami w bibliotece. Ech, lepiej było nie ;-)
Jedna powiedziała, że nie wierzy i jusz! Że nie ma żadnych obcych cywilizacji, ani UFO, ani nic.
Jak ewentualnie przylecą, to ona się zastanowi, czy uwierzyć!
I teraz mam przylepkę: wariatka jakby trochę :-)
Tylko wiecie, nie przejmuję się tym, wariatom można więcej, więc od czasu do czasu, opowiadam koleżankom co nowego w świecie UFO, przygotowuję na ewentualny kontakt, by szoku jednak nie doznały :-)

Czemu piszę o tym?
Od czasu do czasu zaglądam na stronę Fundacji Nautilus, badającej zjawiska niewyjaśnione, a tam trafiłam na opisaną obserwację z Krakowa, z dnia 11 listopada 2018. Są zdjęcia i film.

 I TO JEST KULA, KTÓRĄ JA WIDZIAŁAM :-)

https://www.nautilus.org.pl/artykuly,3595,ufo-nad-krakowem-11-listopada-2018-sa-zdjecia-i-film.html


Takżetak.
LATAJO :-)



Pozdrawiam Wszechświecie, twoja lekko stuknięta Prowincjonalna Bibliotekarka ;-)

poniedziałek, 26 listopada 2018

Huston, mamy problem...


- Huston, mamy problem!
- ? over.
- Jestem dzielna, lojalna i odpowiedzialna!
- Ke !????

Ech,Wszechświecie, ciężko. Mało słońca, mało światła. Ja chyba taka światłoczuła jestem, bo choć nie lubię upałów, to słońce filtrowane przez zielone listki uwielbiam. Mogę się w nim pławić bez końca, podziwiać delikatność  słonecznej materii rozpraszanej przez rozświetlone, zieloniutkie, cieniutkie zdawałoby się jak pajęczyna, listki. Pływanie w takiej magicznej poświacie wyzwala mnie na długie chwile z gęstej energii tego świata, pozwala poczuć się lekko, płynnie, nieważko...
Odrywam się od ziemi, szybuję wysoko, lekko jak puch przelatuję kolejne warstwy atmosfery, aby dotknąć Kosmosu.
I spadam....
Spadam...
Nie dolatuję do Księżyca.
Rozumiem rozczarowanie załogi Apollo 13.

Na pierwsze warsztaty z pracy z ciałem pojechałam oczywiście cała w strachu. Ale czułam, że to dla mnie. W dodatku były w Warszawie na placu Konstytucji, miejscu, które znałam doskonale i gdzie umiałam spokojnie dojechać. Uznałam to za znak od ciebie Wszechświecie :-)
Spięta jak agrafka, weszłam do mieszkania, gdzie już było kilka kobiet. Oczywiście, żadnego pana. W sumie dobrze.
Pierwsze słowa zazwyczaj ciężko mi przechodzą przez gardło, choć umiem udawać :-)
Oczywiście, część dziewczyn już się znała, więc znalazłam sobie spokojne miejsce i próbowałam ogarnąć co i jak. I tak słucham, słucham, a to jakieś terapeutki, trenerki osobiste, psycholożki.
No słabo mi się zrobiło, może jednak po angielsku wiać? Jeszcze nie zapłaciłam.
Siedzę, kombinuję, ale podchodzi do mnie dziewczyna, zaczynamy rozmawiać i ULGA, ona też pacjent, ale nie lekarz :-) Wstałam, raźno poszłam do kółka, usiadłam i się potoczyło.
Te wszystkie fachowe babki były takie jak ja :-) Super odkrycie.

A czemu o tym mówię...
Bo takie ćwiczenie było. Pod koniec pierwszego dnia Basia-prowadząca rozdała nam karteczki z jednym słowem. Miałyśmy coś o tym opowiedzieć na następnych zajęciach.
Ja dostałam karteczkę wściekle różową z napisem:

PRZYJEMNOŚĆ
 Nic strasznego przecież, a ciarki mnie przeszły...
 I pusto w głowie. 

Co ja lubię, co mi sprawia przyjemność? 
Kurkawodna, nie wiem, ja tu ciężko orzę na ugorze.
Pracuję, by polepszyć codzienność, by jakoś ogarnąć nerwicę, depresję, jakoś poukładać stosunki z Wszechświatem, rodzicami, robota jak na przodku w kopalni. 
JAKA PRZYJEMNOŚĆ ????
A wcześniej? Zapitalałam w domku jako doskonała pani domu, matka, żona, kochanka, córka, bibliotekarka. Tyle ról do odegrania. Tyle tekstów do nauczenia. A budka suflera pusta od zawsze. 

I taka historia mi się przypomniała, usłyszana w odmętach filmików na YT. 
Kobietę ktoś zapytał, jakie lubi jajka na śniadanie. I ona się zacukała. Chwilę musiała pomyśleć, odpowiedziała, że takie jak dzieci. Rano dzieciaki zgłaszają zapotrzebowanie na jajecznicę, to jajecznicę, jak chcą na miękko, to ona też na miękko. No cóż, nie o to chodziło. Kobiecinka musiała zrobić sobie jajka na różne sposoby, spróbować i dopiero orzekła, że po benedyktyńsku :-)

Nie pamiętam co ja powiedziałam tam na warsztatach, wiem, że łatwo nie było. 

 Co tu dużo mówić, żeby się bać karteczki z napisem: Przyjemność, to trzeba na to ciężko zapracować. 
Trzeba być lojalną, dzielną, odpowiedzialną osobą. Trzeba z oddaniem opiekować się wszystkimi, trzeba zawsze być uważną na potrzeby innych, trzeba rozumieć, że właśnie to, jak traktujemy innych, mówi o nas samych, a słów się na wiatr nie rzuca, u mnie słowo droższe od pieniędzy, jak się powiedziało A trzeba powiedzieć B, konsekwencja w działaniu to podstawa, jak cię widzą tak cię piszą, pokorne cielę z dwóch matek ssie, bez pracy nie ma kołaczy, cel uświęca środki, co cię nie zabije to cię wzmocni, lepiej nosić niż prosić, żeby kózka nie skakała to by nóżki nie złamała :-)
I moje ulubione: dla chcącego, nie ma nic trudnego!

I dlatego misja moja kosmiczna, moje szybowanie w Kosmosie ciągle kończy się obiciem zadka o twardy grunt naszej Planety. 
Ciągle jeszcze przyrządzam i próbuję jajka :-)
I już mniej więcej wiem, które mi NIE smakują :-)

A z tych pierwszych warsztatów przyjechałam z prezentem. Równie dobrze mogłaby to być bomba owiązana wdzięczną kokardką. Basia, prowadząca warsztaty, dała każdemu kostkę do gry.
Codziennie trzeba nią rzucić i tyle sobie zafundować  przyjemności w tym dniu, ile wypadnie serduszek. 
Kiedy o tym powiedziałam na grupie, rozległo się chóralne: Ojej...a jak wypadnie SZEŚĆ?
Bracia i siostry w nieszczęściu :-)


PS. Siostra :-) dziękuję.

PS2. Tu dodam link, gdzie można nabyć książkę, o której pisałam 2 posty temu w Lost in space :-) ja bardzo polecam nerwusom, depresyjniakom i innym cudakom :-)
Tylko trzeba przeczytać i działać :-)

https://www.marzenabarszcz.com/produkt/psychoterapia-przez-cialo/?fbclid=IwAR3w1HKBdy5Vkp_u4uNT32H3wMbQPiEY7-kDtXSjbxwxv9cmKJqdl2VMT2A



Pozdrawiam Wszechświecie, twoja hazardzistka, Prowincjonalna Bibliotekarka.







czwartek, 15 listopada 2018

Lost in Space...Mój Drogi Wszechświecie.



Dziś się nie wymądrzam...
Dziś mam słabszy dzień, i wczoraj, i przedwczoraj...i chyba przedprzedwczoraj też...

Piszę "chyba", bo nie zawsze wyłapuję obniżki nastroju. Czasem zsuwam się tam tak powolutku i podstępnie, że mój zadek już siedzi w studni, a moja głowa myśli, że leżę na łące i motyle oglądam :-)

Pod którymś postem Ola Jawor opowiedziała o artykule, który ją zainteresował. O tym jak emocje, te nieuświadomione, wpływają na nasze ciało. Kiedyś nie miałam o tym wcale pojęcia. Skwitowałabym prychnięciem taki wywód i pobiegłabym do swojego dalszego życia: bycia grzeczną, poukładaną, oddaną, pomocną, idealną;  matką, żoną i kochanką, bibliotekarką.

I lata całe rzeźbiłam siebie, kształtowałam mój skafanderek, a on dostosowywał się do mnie, ratował mnie przede mną samą, pomagał, wspierał, z miłością pokazywał co się dzieje, próbując unieść i pomieścić efekty mojej działalności życiowej. Umożliwić mi dalsze życie próbował. Dbał o to bym się nie zabiła :-)
Wszystkie bóle kręgosłupa na całej długości, migreny, mrowienia, pieczenia, zapalenia, kłucia, zwapnienia, zwyrodnienia, drętwienia i brak czucia. Mowa mego ciała.

Więc dziś się nie wymądrzam :-)
Dziś BARDZO MĄDRA OSOBA się wypowie.


"HAK: „co mogę dla Ciebie zrobić”?

Wyobraźmy sobie sytuację, kiedy ktoś nas przekracza i czujemy narastającą złość, ale z lęku przed opuszczeniem zatrzymujemy ją, uśmiechamy się i dobrotliwie mówimy: „no dobrze, masz rację”.
Czujemy jak wszystko w środku się w nas gotuje, krew podpływa do twarzy, mięśnie tężeją, zęby zaciskają się niczym imadła... .

Jednocześnie wewnątrz towarzyszy nam potężny lęk:
„kiedy wyrażę sprzeciw, zostanę ukarany i porzucony”.

Lęk, który siłą chłodu stali, zatrzymuje żar złości. Więc uśmiechamy się pogodnie, godząc się powierzchownie z przegraną, a wewnętrznie czując potrzask: „nie ma dla mnie wyjścia”.

Dylemat konfliktowy:
„KIEDY WYBIORĘ SIEBIE, STRACĘ CIEBIE. 
KIEDY WYBIORĘ CIEBIE, TRACĘ SIEBIE”



PUŁAPKA bycia dobrą i grzecznym…
Ta wysoko zorganizowana pułapka ma ściany zbudowane z gniewu, ale ich cementem jest lęk. Za każdym razem, gdy pojawia się złość na bycie użytym, równocześnie przychodzi lęk przed utratą bliskiej osoby. Lęk scala ściany, które rozsadza złość. Obie siły są równie mocne. Dochodzi do ich zwarcia, a potem utrzymywania takiego status quo. Złość zostaje wycofana z obwodów do środka w postaci naładowanej, skoncentrowanej energii, „zapieczonej” w mięśniach przechodzącej w ten sposób w GNIEW, który zamieszkuje w naszych tkankach. Ukryty w środku, będzie przypominać o każdym przekroczeniu i w możliwych momentach całą „serdecznością” postawy bierno-agresywnej, będzie szukał ujścia dla swojego ładunku, domagając się wyrównania wobec ceny tracenia siebie: swojej WOLNOŚCI i AUTONOMII na rzecz innych.

DYNAMIKA CIAŁA.
W tym zawieszeniu ładunek złości jest równie mocny, jak ładunek lęku. Osoba czuje narastające pobudzenie w mięśniach, ich gotowość do sprzeciwu i postawienia granicy. Ale lęk zatrzymuje całą ekspresję i spycha ją do środka. Wysiłek włożony w powstrzymanie akcji jest większy niż sama potrzeba wyrażenia. Można by powiedzieć, że mięśnie pracują stale na pobudzeniu: skurcz do wyrażenia, na co idzie kolejny skurcz, by zatrzymać rosnące pobudzenie. Zobaczymy więc duże brzuśce mięśniowe, ale dość krótkie. Nie ma fazy rozluźnienia ani przestrzeni na wydłużenie. Taka osoba musi trzymać ładunek i wytwarzać kolejny, by zatrzymać skutecznie ekspresję. To tak jakbyśmy wyobrazili sobie, ciągłą próbę zrobienia kroku do przodu. Wystawiam nogę i ją cofam, i jeszcze raz.... Jednak nie ma odpoczynku między fazami.

Ciało staje się skompresowane. Patrząc mamy wrażenie, że osoba mogłaby być wyższa. Kark jest skrócony, głowa wysunięta do przodu w ustawieniu do ataku, ale zaprzecza temu wyraz twarzy: grzecznej dziewczynki czy dobrego chłopca.

Górne plecy są naładowane. Powstaje fizyczna półeczka przeciążeniowa, którą można dosłownie rozumieć jako magazyn powstrzymanej złości, skompresowanej do gniewu.

Ramiona będą zwisać pozornie swobodnie, ale zobaczymy rozbudowane mięśnie, pokazujące ich nad aktywność. Łokcie będą lekko zgięte. Powstaje wrażenie, jakby osoba trzymała w rękach wiadra z wodą. Ten rodzaj GOTOWOŚCI SPOCZYNKOWEJ NA PRZYJĘCIE OBCIĄŻENIA jest charakterystyczny dla całego ciała. Również patrząc na tułów widzimy stłoczenie mięśni i tkanek.

Nogi, podobnie jak ręce, są masywne, uda często wyglądają jak u zawodnika podnoszącego ciężary. Pupa jest schowana i zaciśnięta, tworząc wrażenie podwiniętego ogona. To odpowiedź na lęk i podporządkowanie, ale też na skontrolowanie impulsów płynących z miednicy.

Cała postawa woła:
„DŹWIGAM ŚWIAT NA RAMIONACH I DOBRZE TO ROBIĘ”.

Możemy przełożyć to na język konfliktowy:
„ZNIOSĘ WSZYSTKO BYŚ ZOSTAŁ”.

JAK SOBIE POMÓC?
Jak nietrudno się domyśleć poczucie stłoczenia emocjonalnego i gotowania się we własnym sosie uczuciowym jest częstym doświadczeniem przy tym zawieszeniu. Oczywiście pozwolenie sobie na wyrażanie i stawanie za sobą jest kierunkiem pracy, ale równocześnie największym zagrożeniem. Dlatego w przypadku tego zawieszenia tak dobre i ważne jest rozpoczęcie praktyki od ciała, a nie w relacji do innych osób. Ich obecność może uruchamiać przymus zadowalania otoczenia i powodować automatyczne opuszczanie siebie.

A to MY, nasza wolność, przyjemność i odzyskiwanie ciała dla siebie jest celem naszej pracy. Wszystko, co będzie służyło wydłużaniu i rozciąganiu mięśni oraz pogłębianiu oddechu będzie dawało więcej przestrzeni NA SIEBIE W SOBIE.

• GŁOS – to najważniejszy kanał wyrażania siebie, dający dostęp do lęku i złości. Praktyka mówienia, krzyczenia, skandowania: NIE, jest pierwszym krokiem. W aucie, pod mostem można oswajać swój głos doświadczając jego mocy.

• GRANICE – dopuszczenie w myślach, to mi przeszkadza: „odsuń się”, a potem robienie tego samodzielnie z użyciem rąk, jakbyśmy kogoś przesuwali ze słowami: „zrób mi miejsce” jest dobrą codzienną praktyką (otwieramy dłonie, ściągamy łokcie w stronę łopatek i wyrzucamy ręce przed siebie).

• SPONTANICZNOŚĆ – w tańcu, bieganiu, śpiewaniu (dobrze w grupie, by oswoić schowane części siebie).

• MASAŻ – głęboka praca z pancerzem piersiowym, karkiem i podstawą czaszki pozwoli ożywiać je i przywracać czucie skamieniałym częściom.

• ZRZUCANIE Z PLECÓW – podstawowe ćwiczenie rozładowujące nadmiar napięcia, a przez to rozluźniające pancerz: wymach łokciami w tył jakbyśmy chcieli kogoś zrzucić, ze słowami: „złaź, daj mi żyć!”

• WŚCIEKŁOŚĆ – jej rozpoznawanie, a później wyrażanie jest celem do pracy terapeutycznej. Osoba z „hakiem” latami zatrzymywała swoją złość, ma więc całe jej pokłady do wyrażenia. Terapeuta nie tyle potrzebny jest, by pomagać pomieszczać uczucia, zwykle taka osoba dobrze je trzyma, ale by przyjmować Ją, kiedy dotknie swojej złości i zacznie wyrażać wściekłość. Wspierająca obecność drugiego człowieka pozwala odzyskać dawno porzuconą część siebie: „masz prawo czuć to, co czujesz i wyrażać to”.

DZIECIŃSTWO.

MALUCH POTRZEBUJE POWIEDZIEĆ „NIE”, ZANIM POWIE „TAK”.
Szanujmy „nie” naszych dzieci. Ich potrzebę spontaniczności i kreatywności w ekspresji. Opuszczanie nie jest dobre, ale przytłoczenie bliskością i nie pozostawienie małemu człowiekowi przestrzeni na samostanowienie jest równie trudnym doświadczeniem. Spętanie symbiozą i brak zgody na oddalanie się dziecka czynią niewolnika w dorosłym życiu.

I pamiętajmy zwieracze są gotowe do pracy, kiedy maluch ma 2,5 roku. Nie zarządzajmy jego wydaleniem wcześniej. Za naszą iluzję władzy i wpływu płaci dziecko utratą autonomii.

Marzena Barszcz,
Psychoterapeuta w Analizie Bioenergetycznej."

Marzena Barszcz ma na FB profil: Psychoterapia przez ciało.
Niedługo wyda książkę:


Książkę, którą kupię do biblioteki i do domku, i siostrom, i znajomym...

Bo od kiedy wiem, że mój skafander ze mną gada, od kiedy mu trochę zaczęłam pomagać, kręgosłup lekko ozdrowiał, oddycham lżej, ramiona mniej bolą, migreny przeszły, kolana mniej bolą, zadyszka ustała, trawię lepiej, refluks mniejszy...i choć zadek siedzi w studni, to nie jest tak źle :-)

Pozdrawiamy Wszechświecie, Skafanderek i  Twoja Prowincjonalna Bibliotekarka ;-)

piątek, 9 listopada 2018

Małpie życie na planecie, Wszechświecie ;-)



No tak....dziś mi się przypomniało....

Nie pamiętam gdzie to przeczytałam, czy może usłyszałam, ale zapadło mi w pamięć.
I wstrząsnęło.
I kłuło długo w bucie.
Bo zachwiało posadą mojego świata i żałowałam przez jakiś czas, że to zobaczyłam. Wolałam nie widzieć. No cóż...

Taki podły eksperyment ludzie zrobili.
W dużej klatce zamknięto kilka małpek. Na środku klatki postawiono wysoki słup, na jego szczycie ustawiono talerz z owocami. Małpki posiedziały, zgłodniały i w końcu jedna, bardziej kumata, zaczęła włazić na słup, po owoce. I w tej chwili laborant zaczął polewać resztę małpek lodowatą wodą. Polewał do tej pory, aż tamta na górze najadła się i zlazła. Po jakimś czasie druga małpka zaczęła włazić na słup...Ale tym razem, jak to zobaczyły inne małpki, rzuciły się na nią i dostała bęcki. Próbowała włazić, znów bęcki. W końcu zrezygnowała. Siedzą.
Eksperymentator, Stephenson zwał się, postanowił wymienić jedną małpkę. Wyjął starą, wpuścił nową, a ta nowa oczywiście włazi po owoce :-) I co dostaje? Bęcki. W końcu rezygnuje. Wymienił następną, to samo. Nowe są bęckowane nawet przez tę, która właziła i jadła. Ale już nie włazi, bęckuje....
I tak wymienił wszystkie małpki.
Zostały same takie, które nigdy nie dostały zimnego prysznica, ale lały każdą, która próbowała wleźć po słupie do owoców.

Wszechświecie...czasem się zastanawiam, jak wiesz, nad sensem. SENSEM.

Patrzę na moich czytelników. Są różni. Każdy jest inny i niepowtarzalny.
Choć role społeczne mają powtarzające się: matki, żony, rolnicy, lekarze, przedsiębiorcy, emeryci, nauczyciele, sprzątaczki, bracia, siostry, wujkowie, rodzice, dziadkowie, menele, wierzący, niewierzący, politycy...można wymieniać mnóstwo, bo każdy ma przypisane do siebie mnóstwo etykietek.
Jakby tak wziąć małe, przylepne karteczki, ponapisywać na nich te etykietki i poprzyklejać na siebie, wszyscy chodzilibyśmy jak choinki, spod karteczek mało by nas było widać :-)
Bo wszystko mamy poetykietkowane.
Nie wierzycie?
Zacznijmy od nóg :-)
Jakie powinny być stopy? Nie za duże, nie za małe. Równe. Palce powinny być smukłe, albo ładnie zaokrąglające się, paznokcie owalne, niewrastające. Żadnych nagniotków, żadnych odcisków, żadnych halluksów. Gładkie pięty, nawilżona skóra. Latem malujemy paznokcie, bo widać. Pewnie niektórzy nawet zimą, bo o siebie trzeba dbać ;-) Kostki naszej nogi powinny być nieobrzęknięte. Ładny, łagodny łuk ma być. Łydki nie za grube, nie za cienkie, OGOLONE! Żadnych żylaków!!!
Dobra, więcej nie piszę, bo spojrzałam na moje stopy....
To tylko stopy i łydki, nawet do kolan nie dotarłam...a spod nalepek nie widać nogi :-)

Każdy mój czytelnik ma swoje upodobania czytelnicze. Po prawie 20 latach pracy znam je. Na wskroś. Bardziej niż oni sami. Co czasem utrudnia mi pracę.
Przychodzi PanRatunkowy, ma dyżury na karetce. Lubi książki przygodowe, z akcją, nie wymagające myślenia i kombinowania. Przewidywalne i lekkie. Trzech autorów ma ulubionych, płodnych wprawdzie, ale już starych, mało piszą. I kłopot. PanRatunkowy z magicznej trójcy nie chce wyjść.
Przychodzi i dusi :-) Staram się, podsuwam, kombinuję, a on chce, żeby było jak było. Tych trzech ma pisać, ja mam kupować, on ma czytać ciągle to samo. Bo choć to inteligentny facet, to niespecjalnie wierzy, że może coś zmienić w swoim życiu. Operuje na tym co zna.
Czyżby siedział w klatce z małpkami?

Mam taką czytelniczkę, PaniąDamę. PaniDama zawsze jak mantrę powtarza: pani mi da coś takiego mądrego, żeby coś wnosiło, coś uczyło. Nie lubię głupich książek czytać!
Lekko się na PaniDamie potknęłam. Bo dawałam poważne powieści, czasem coś z poradników psychologicznych, coś rozwojowego ...
A PaniDama robiła dobrą minę do złej gry, biedna. Brała co dawałam, nie miała odwagi. Aż w końcu wyłapałam, pomiędzy wierszami, w przekazie raczej niewerbalnym, że te książki to raczej nie. Danielle Steel raczej. Ona taka życiowa. I nie piszę tego z przekąsem, o nie :-) Absolutnie pani Steel jest życiowa, pięknie uruchamia emocje w czytelniczkach. Zwłaszcza takie, o których wolą nie wiedzieć, że je mają. Tak jak PaniDama. Teraz jesteśmy dogadane ;-)
PaniDama też siedziała w klatce z małpkami. I ma wyobrażenie jaka powinna być.
Ktoś jej wbęckował :-)

I afera na cmentarzu wybuchła. Bo tak się złożyło, że jak zaczęto nowy rząd grobów, to położyło się w nowych grobach trzech, całkiem młodych jeszcze mężów.
MążPrezes, lat 48, żona zadbana, śliczna, z wyższych, prezesowych sfer, spięta jak agrafka.
MążZłośnik, około 60 lat, żona nieprzyjemna, nerwowa, ale przy bliższym poznaniu zabawna.
MążOfiara, też około 60 lat, serio, ofiara. Żona go biła, biegała za nim z siekierą wokół domu. Wszyscy się jej boją w mieście. Ja też.
I one tam, pucując te groby, wykładając chodniczki, deliberując nad nasypem, który się osuwał z góry na groby ich mężów, spotykając się prawie co dzień, bo nawet ta straszna żona chodziła często, jakoś w tej żałobie i smutku się skleiły, niby inne, ale takie same :-)
I pięknie było, WDOWY.... a po roku ta, od MężaZłośnika wyszła za mąż ;-)
I dwie pozostałe ją wyklęły, zgodnie, razem ;-)
Bo już nie przychodzi. Zdradziła.
Jak ona może być szczęśliwa? Nie wypada, zwłaszcza, że dwie pozostałe boją się po to sięgnąć...
Wybęckowane jak nic.

I tak to...
Zlazłam do Piwnicy, takie tremo wyciągłam.  Było u nas w domku, fajna rzecz. Wysokie lustro na  środku i dwa lustra na skrzydłach. Można się obejrzeć od stóp do głów i jeszcze tył i boczki :-)
TO WYŚWIETLAJ- powiedziałam.
Bo ja wybęckowana i sama bęckowałam...czas zobaczyć.
I widzę.

Ale jeszcze zacytuję mądrzejszego ode mnie :-)

Don Miguel Ruiz- Cztery umowy.
"...Nazywam ten proces udomowianiem ludzi. Udomowienie to nauka, jak żyć i jak śnić. Dzięki niemu informacje z zewnętrznego snu przepływają do snu wewnętrznego, tworząc nasz własny system wierzeń i wartości. Najpierw uczymy dziecko nazw rzeczy: mama, tata, mleko, butelka. Dzień po dniu w domu, w szkole, w kościele, w telewizji mówią nam, jak żyć, jaki model zachowania jest właściwy. Zewnętrzny sen uczy nas bycia ludźmi. Mamy gotową koncepcję, czym jest kobieta i czym jest mężczyzna. Uczymy się również sądzić: sądzimy siebie, sądzimy innych ludzi, sądzimy naszych sąsiadów.
Dzieci udomawia się w taki sam sposób jak psa, kota czy jakiekolwiek inne zwierzę. Aby wytresować psa, karzemy go i nagradzamy. Tak bardzo kochane dzieci tresujemy w ten sam sposób..."

Jak to ogarnąć? Można NIE. Jeśli w tym "śnie planety" czujesz się dobrze, nic nie musisz. Żyj i ciesz się :-)
Jeśli jednak czujesz, tak jak ja, że coś nie gra...

Poprosiłam pół roku temu o pomoc Wszechświat, zaplątana, w chaosie dnia codziennego, nie miałam pojęcia gdzie iść. Zawołałam do GÓRY o wskazówkę, pomoc, cokolwiek.

I oto ona :-)

Don Miguel Ruiz JR- Ścieżka wolności.
"Wiedza stanowi największe wyzwanie dla osobistej wolności, ponieważ buduje wyobrażenie jakie masz o sobie. Pokonanie wiedzy oznacza stopniowe usunięcie kawałek po kawałku całej definicji, jaką dla siebie stworzyłeś. To przeraża większość ludzi. Wydaje im się, że nie potrafią tego dokonać, ponieważ bez wiedzy, na której można się oprzeć, umysł czuje się tak, jakby umierał albo miał skończyć w zakładzie psychiatrycznym. Ale kiedy pozbędziesz się wszystkich tych szczegółów, które- jak sądzisz- wiesz o sobie, kiedy odrzucisz wszystkie swoje wyobrażenia, odnajdziesz wolność."

Może nie wszystko od razu, powoli :-)
Ale przecież drzewo, nawet jeśli je nazwę " żółwiem", nadal będzie drzewem, jego istota się nie zmieni...
Bo jest COŚ głębiej....





Pozdrawiam Wszechświecie, twoja owocożerna Prowincjonalna Bibliotekarka  :-)











piątek, 2 listopada 2018

Wszechświecie......aaaaaaaa!!!!!!

Zdjęcie: Joanna Polak


aaaaaaaaaaa....
Będę wrzeszczeć...
Mam dość !!!!
Ckliwe, jęczące, zapłakane, zasmarkane, wzniośle-patetyczne, złośliwie-przemądrzałe, smutnie-wyszlochane, snujące się jak dym z segregacji nocnej, opowiadania o żałobie, o śmierci, o pożegnaniu, o odchodzeniu, o powinności, o pamięci, o bólu...

Każdy poczuł się w obowiązku?
Bo taki czas?
Bo trzeba pamiętać?
Bo trzeba się zadumać?
Bo trzeba cierpieć?
Bo trzeba zapytać, czemu?
Bo trzeba to, trzeba tamto....
A chryzantemy umierają bez sensu....

Kiedy wulkan wybuchł, kiedy okazało się, że mój tata stanął przed drzwiami do innego świata, zaczął się proces. Proces odchodzenia, proces zamierania, proces godzenia się z nieuchronnym.
Mój proces, jego proces, proces mamy i sióstr. Każdy po swojemu.
Kłamstwa lekarzy, uniki lekarzy, nieumiejętność mówienia wprost, nieumiejętność mówienia o śmierci, brak kompletny zrozumienia procesu śmierci...
Wszystko to wcale nie ułatwiało.

Tak naprawdę, cały czas wędrując po poradniach spotykałam się ze strachem.
Moim, ale też i lekarzy, pielęgniarek, pacjentów...
Strach ten można było zobaczyć w oczach ludzi: umierasz, współczuję, ale ja też się boję, wycofam się, nie wesprę cię, bo nie chcę myśleć o tym, że ja TEŻ, ja też umrę, właściwie umieram, codzień coraz bliżej...
Cały system zdrowia, zdominowany przez strach.

I jest też systemem egoizmu.
Bo strach, zostawiony sam sobie, właśnie tak działa. Buduje egoizm jak wielki mur. Jego zadaniem jest zasłonić twórcę przed strachem. Egoizm nie jest niczym złym, jest tylko schowankiem dla strachu :-)

Oczywiście uogólniam. Są ludzie umiejący się poruszać w takich tematach, już swoje przerobili, wyszli ze schowanka, rozumieją, godzą się z własnym strachem i zauważają, że inni się też boją.
Potrafią mówić o śmierci, odchodzeniu, bez uciekania, bez uruchamiania własnego strachu.
Oswoili.
Nie spotkałam.
Tę lekcję dał mi tata.

Odchodząc na własnych warunkach, godząc się i układając z własnym lękiem i przerażeniem.
Nie rozmawiał z nami. Wszystko zawsze przeżywał w sobie. Był trudnym człowiekiem dla siebie i innych.
Umieranie było czymś, co musiał zrobić sam, jak zwykle ;-)
I całkiem nieźle mu wyszło.
Z cichym wsparciem żony, córek i myślę, opiekunów z innego świata.

Był zapisany do hospicjum domowego, przyjeżdżał lekarz, pielęgniarka. Odmówił wszystkiego, żadnych kroplówek, żadnych odżywek, żadnych tlenów...
No lekko się wściekałyśmy. Bo byłoby mu lżej. Ale może niekoniecznie.
Modliłyśmy się o najlżejszą ścieżkę dla niego i dla nas.
Do ostatniego dnia nie potrzebował żadnych leków przeciwbólowych.
Wystarczyła chyba wewnętrzna zgoda na to co się dzieje.
Co nie było łatwe i nie przyszło od razu, ale w końcu...
Zaistniało.

Lubił posiedzieć na słońcu. Lubił ciepło. Zawsze był bardzo odporny na upał. Miał POCHP, chorobę płuc palaczy, zimne powietrze powodowało skurcz oskrzeli i się dusił. Ale upały pozwalały lżej oddychać. W sierpniu chyba, przy którychś odwiedzinach znalazłam tatę siedzącego na krześle na podwórzu, okutanego w sweter, bo marzł, krążenie słabe było. Siedział w pełnym słońcu i cieszył się chyba tym ciepłem. Za nim, na ścianie chlewka pięła się winorośl, którą sam posadził. Rozbuchana zieloność, złote słońce, dobry, miły dzień na planecie Ziemia.
Stanęłam przy budzie naszej suczki Niuni, chwilę pomilczeliśmy, bo o czym tu mówić. Wsio jasne. A poza tym, nie rozmawialiśmy nigdy w życiu o uczuciach. Nasza przeszłość mroczna była, alkoholiczna. Pełna ciemności, bólu i strachu.

W tym momencie jednak, już była przeszłością, która mnie i jego ukształtowała.
Mnie, taką, jaka stałam przy budzie Niuni.
Jego, który siedział w słońcu na tle winorośli.
To było dobre, takie jakie powinno być.

I powiedział: wiesz Ańka, tych wszystkich księży i ten cały grzech to tylko o kant dupy potłuc.

Roześmiałam się. On też trochę.
Opowiedziałam mu historię, którą usłyszałam od Jackowskiego, tego jasnowidza, który znajduje ciała zaginionych. Otóż jeden człowiek nie chciał chyba, żeby jego ciało zostało znalezione. Jackowski nie mógł jakoś długo skontaktować się z tą duszą. Próbował, czekał, kombinował i nic. Dopiero po jakimś tygodniu, pach! jest wizja! Stodoła rozwalająca się, nie używana od dawna. Po co on tam polazł, nie wiadomo, ale dostał ataku serca i leży tam. Zadzwonił do rodziny, pojechali. Znaleźli. Stoi Jackowski niedaleko tej stodoły, pali papierosa, czekają na policję i karetkę.
I nagle słyszy w głowie: no tak, znaleźli i teraz płaczą, a ja już w tylu ciekawych miejscach byłem...

Nic dodać. Nic ująć.
Tato, lataj wysoko i daleko :-)
Baw się dobrze :-)

Do zobaczenia ;-)

Pozdrawiam Wszechświecie, twoja lekko wkurzona, trochę smutna (ale już mniej), Prowincjonalna Bibliotekarka.








niedziela, 21 października 2018

Witaj Wszechświecie, wspominam :-)



Książki.
Wszędzie książki.

Moje życie od maleńkości to książki.
I o dziwo, wcale nie z domu wyniesiona ta miłość. W sumie nie bardzo wiem skąd, podejrzewam babkę Szurę. Rodzice mi nie czytali. Nie kupowali książek. Nie było ich wiele w domu.
Babka Szura czytała. Mama mojej mamy.
Babka miała tylko cztery klasy zdobyte przed wojną. Miała talent artystyczny, potrafiła pięknie rysować, robiła kwiaty z bibułki, szyła nam lalki-szmacianki. Nie była ciepłą osobą. Raczej emocjonalnie chłodną, ale lalki robiła nam z miłością.
Pamiętam ją siedzącą na krześle przy oknie, z książką na stoliku. Kiedy czytała powtarzała szeptem to co czytała. Dziwiło mnie to, jak można cały czas tak ustami ruszać przy czytaniu? Nie wiedziałam wtedy, że babka tylko 4 klasy szkoły skończyła, taki nawyk małego dziecka przy czytaniu jej został.
Czytała dużo, Kraszewskiego całego, Sienkiewicza, Żeromskiego, wszystkich naszych polskich pisarzy ogarnęła. Nie była taką zwykła babką z ławeczki na ulicy :-)

Moja biblioteka z dzieciństwa była szara. Szara i zakurzona, niedoświetlona i zapchana po uszy. Katalogi stały jak wielkie czołgi z tajemnicą w środku, bo jako małe dziecię nie ogarniałam co to za kartki tam siedzą. Zresztą nigdy nie widziałam, żeby ktoś poza StarąBibliotekarką tam grzebał. Źródłem ciepła był piec kaflowy, zimą wchodziło się do nagrzanego pomieszczenia, pachnącego kurzem, papierem i mysimi sikami. To było jak powrót do domu, miodowe kafle emanowały ciepłem. To nie było zwyczajne ciepło. Każdy kto ma jeszcze piec wie o tym. To ciepło było jak mięciutki, leciutki, kremowy szal. Otulało nienachalnie, delikatnie dostosowując się do ciała. Była w tym magia i miłość. Mam to nadal, ponieważ u mojej mamy został jeden piec. I kuchnia na drzewo.
Każda książka w bibliotece była obłożona w szary papier. Ten porządny szary papier. Szorstko-miękki, trochę twardy kiedy był nowy, potem w miarę stykania się z rękami ludzi miękł, dopasowywał się do książki, stawał się przytulny, jak druga, pluszowa skóra. Każda książka była tajemnicą. Dopiero otwierając ją, można było zajrzeć do tego świata, który zawierała. Książki do mnie mówiły. Otwierałam na dowolnej stronie i zaczynałam czytać, zazwyczaj już w tym momencie płynęłam z historią, której jeszcze nie znałam, ale miałam tę umiejętność, że ją czułam od pierwszej chwili. Czasem te kilka zdań na początku szeptało do mnie:
- jestem dla ciebie, cieszę się, że już mnie znalazłaś, już czas.
Niektóre jednak mówiły:
- nie, nie ten czas, nie ta pora, odłóż mnie, bo cię przerażę, nie zrozumiesz, wróć później, znajdziemy się.
Znajdowałyśmy się. Po latach trafiałam na nie znów i byłam gotowa.
StaraBibliotekarka chyba wcale nie była stara. Choć tak ją pamiętam. Miała krótkie, lekko ondulowane siwe włosy, bladą cerę. Zaciśnięte surowo usta. Nosiła granatowy fartuch i ortopedyczne buty. I kołnierzyk przy fartuchu, który dawał się wymieniać. Kołnierzyki miała ładne, robione na szydełku, koronkowe, z haftem richelieu, jakimiś szczypankami. W całej tej smutnej i surowej osobie, lekko zgrabionej, kołnierzyki były takim okienkiem do tego fragmentu, gdzie schowała marzenia i światło. Nie uśmiechała się do mnie. Nie rozmawiała ze mną. Nie zachęcała mnie do czytania. Za to ja z nabożeństwem patrzyłam na niezrozumiałe, magiczne działania: wypisywanie kart, uzupełnianie katalogu, wielkie arkusze ubytkowe, księgi grubaśne; zastanawiając się jak ona to wszystko ogarnia.
Kiedy StaraBibliotekarka zorientowała się, że dużo czytam, pozwalała mi na grzebanie w książkach z działów już dla doroślejszych czytaczy. Tak właśnie poznałam się z Tomkiem Wilmowskim już w czwartej klasie chyba. Pół roku koło niego chodziłam i wychodziłam :-) Zabierał mnie ze sobą w dalekie, cudowne wyprawy, uwalniał od trudnej rzeczywistości. Zawsze będę mu wdzięczna za wolność :-)
 Książki całe moje życie były ze mną. Odbijając jak w lustrze moje marzenia, pragnienia, problemy, strachy. Radziły, uczyły, pozwalały płakać, cieszyć się, złościć.
Dawały wolność, przenosiły do innych światów, poszerzały horyzonty.
Dziewczynka z przyszłości K. Bułyczowa, była kamieniem węgielnym do zrozumienia, że świat nie jest płaski jak kartka papieru. Że przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, nie muszą następować jedno po drugim. Spojrzenie w głąb Kosmosu zmieniło mnie, oprócz miłości do science fiction i fantasy, pozwoliło mi, obecnej mi, znaleźć drogę do mojego Serca. I dostrzec świat ukryty przed nami :-)

Kiedy poszłam do liceum, w odległym, innym mieście, trafiłam na kolejną StarąBibliotekarkę2 :-)
Fartuch, ortopedyczne buty, kołnierzyk, brak uśmiechu i dystans. Brak zachęty do czytania.
Książki jednak były moim Życiem, więc...StaraBibliotekarka2 połapała się szybko jaki jej się trafił skarb napędzający statystykę. Zrobiło się przyjaźniej.
Nie wyjechałam już z tego dalekiego miasta. Zostałam. Zakochałam się w liceum, wyszłam za mąż, pojawili się moi synowie. Życie płynęło.
Pracowałam jako siostra PCK, potem w muzeum, potem w Domu Kultury. W małych miasteczkach specjalnego wyboru nie ma. No i  rodzinne klany miejscowe obsadzają stanowiska. Trzeba mieć szczęście, albo plecy, albo coś...
Coś chyba miałam, praca w Kulturze na początku była bardzo ok. Byłam pełna pomysłów, pełna energii, pełna entuzjazmu. Chciało się i dawało się :-) Dom, praca, dzieci, studia. Ja Siłaczka :-)
Książki też wtedy dawały odpocząć, wyhamowywały, kiedy przekraczałam siebie, kiedy nie szanowałam własnych granic. Kiedy w pędzie zapominałam o sobie. Kiedy cała byłam POZA sobą.
Po dziesięciu latach pracy w kulturze wypaliłam się. Byłam zmęczona pracą. Była zmęczona ludźmi, byłam zmęczona mną. Brak rytmu, praca w weekendy, święta, bez konkretnych godzin, bez możliwości zaplanowania czegoś na dłużej...Ale nie widziałam możliwości zmiany. Zdawało mi się, że już zostanę w tym grajdołku. Poddałam się i płynęłam na półgwizdka. Ślepa ja...

A tymczasem, za ścianą, w tym samym budynku tylko z drugiej strony, StaraBibliotekarka2 zbierała się na emeryturę. Po czterdziestu latach pracy. Ciężko jej było, choć robiła dobrą minę. Biblioteka była jej schronieniem, jej miejscem spokoju, jej twierdzą. Sytuację rodzinną miała skomplikowaną, nie była towarzyska, raczej chropowata i kaktusowata. Emerytura jest fajna, ale nie dla każdego. Odchodziła jednak i radziła sobie z tym jak mogła.
Wspierałam ją troszkę, na ile pozwoliła, zastanawiając się kto dostanie tę pracę. W małym miasteczku, taka fucha to skarb. Zazdrościłam. Stawiałam na kogoś z krewnych i przyjaciół obecnej władzy. Jak zwykle.

Już nie pamiętam, jeden czy dwa tygodnie przed swoim odejściem, StaraBibliotekarka2 przyszła do mojej dyrektor, która była też dyrektorem biblioteki. Takie połączenia  kultury i biblioteki robiły straszną krzywdę finansową i nie tylko, bibliotekom, ale cóż...życie.

Tak sobie siedzimy, coś tam rozmawiamy i nagle:
- Pani Aniu, a pani to nie chce na moje miejsce? Księgozbiór przecież pani zna...

Znacie to uczucie, kiedy wasze życie zmienia bieg? Kiedy całe ciało jest jak rozedrgany kamerton na wysokim C? Kiedy miesza się ze sobą wibracja i dźwięk tak, że nie wiadomo co jest czym?
Usłyszałam dźwięk, kryształowy. Nie do opisania.

I taka oczywistość. No przecież, kto jak nie ja :-)
To nawet było oczywiste dla mojej dyrektorki. I dla burmistrza. Poszło jak po maśle.  Dwa tygodnie i byłam ProwincjonalnąBibliotekarką :-)
Usiadłam za biurkiem, cała przejęta, pierwszego dnia.
Spojrzałam na regały, katalogi, książki. Na latające wokół, podświetlone słońcem drobinki pyłu z książek i szarego papieru. Poczułam zapach kurzu i mysich sików :-)

DOM.




Pozdrawiam Wszechświecie, twoja wdzięczna ProwincjonalnaBibliotekarka.

niedziela, 14 października 2018

Wszechświecie, zemsta na wroga!




Siedzę w kółku.
Kółku terapeutycznym.
Na terapii grupowej.

Stara, 48-letnia baba. Się posadziłam. Nigdy w życiu nie myślałam, że dojdzie do takiego czegoś. Miałam plan na życie. Doskonały :-)
Podstawa brzmiała: wszystko inaczej niż rodzice.
Wszystko odwrotnie i będzie dobrze.
I ja nie będę taka jak mama.
Będę odwrotna :-)
I będzie dobrze :-)

No i siedzę w kółku.

Życie z alkoholikiem to nie przelewki. Jeśli ktoś słyszał o DDA, czytał o tym, jest DDA, to rozumie.
Strach jest codziennością. Wstajesz z nim, jesz śniadanie, idziesz do szkoły, wracasz, odrabiasz lekcje, kładziesz się, śpisz z nim, budzisz się...I tak na okrągło.
W rodzinie alkoholika nie ma nic, czego można się przytrzymać. Wszystko jest płynne, czeka się na to czy przyjdzie pijany, czy trzeźwy? Jak pijany, to wiadomo. A jak trzeźwy, to ulga jest króciutka, bo zaczynasz myśleć o tym, co jutro. Jutro pewnie znów się napije. W sumie lepiej jak przyjdzie pijany teraz, nie trzeba wtedy znów czekać, awantury uwalniają emocje, po tym jest troszkę lżej jednak. Dłuższa ulga.

Strach jednak dominuje. Przynajmniej w moim przypadku. I przenosi się na wszystkie sfery życia. Wszystkie. Szkoła, dom, ulica, sklep. Jest z tobą zawsze, mdlący, szary, napinający, męczący, wysysający każdy gram energii. Więc w ramach ratunku, ulgi, właściwie ratowania życia, zaczynasz wypierać. Walczyć z nim. Spychać go w otchłań niebytu. Nie chcesz go czuć.
Trudna walka. Ale się udaje. Naprawdę. Można go zepchnąć tak głęboko, że nie ma. Nie ma w głowie. A przecież właśnie o to chodzi.
Żeby nie było w głowie.

Jest taki etap również, że boisz się myśli, że on wylezie i znów będziesz musiała się bać. Strach strachem pogania. Ale, wierzcie mi, można i to stłumić.
Niewiarygodne, jak można być silnym, myśląc, że się jest słabym :-)

Jak ktoś ciekaw, może poczytać o DDA. Ja poczytałam w wieku lat 35. I doznałam kosmicznej ulgi. Nie jestem wariatką :-) Są tacy jak ja. To nawet ma nazwę. To nie moja wina. Jestem DDA.
Zajrzałam na fora, gdzie tacy biedacy jak ja spotykali się, poczytałam więcej. Na forach długo nie wytrzymałam, bo oni tam wszyscy też byli przecież DDA. Walili mi lustrem po oczach, czego jeszcze wtedy nie ogarniałam, ale bolało. To były i pewnie są nadal, smutne miejsca. Ale każdy etap potrzebny.
Pomyślałam nawet, że może pójdę do psychologa i spróbuję zapytać, jak sobie pomóc. Jakoś się zebrałam. Taka psycholog w ośrodku pomocy była, poszłam.
Powoli, nieskładnie wyłuszczałam problem. A ona mi z grubej rury walnęła: że rodzice to też ludzie, jestem dorosła, powinnam to zobaczyć. I wybaczyć.
Wyszłam od niej jak zbity pies.
Z takim poczuciem winy jak z Podlasia na Madagaskar. I z kiełkującą złością, że nie. NIE. Nikomu nie wybaczam. To mnie skrzywdzono. To ja cierpię. Ja mam prawo domagać się przeprosin. I zemsty.
I znów poczucie winy, bo przecież jestem dorosła, powinnam być lepszą i wybaczyć. I znów złość, że NIE.
Dysonans poznawczy.
Zgadnijcie co wygrało?
Oczywiście, że poczucie winy. To uczucie szlachetniejsze, o ironio :-)
Złość nie jest dobrym uczuciem. Brzydka jest, mroczna. Za nią stoi kupa innych pokracznych, oślizłych uczuć. Nie, nie będę taka ohydna. Nie patrzymy w tamtą stronę. Wybaczamy. Psycholog ma rację, ksiądz ma rację, inni ludzie mają rację, ja nie mam racji.
Mam przecież plan na życie.
Doskonały.
Wszystko odwrotnie.

I siedzę.
W kółku.

Siedzę już dłuższy czas, kilka miesięcy, gdy chłopak, nazwijmy go Stefan, wreszcie się otwiera i opowiada o swoim ojcu i dziadku. Dziadek wymaga, by jak wróci do domu, wszyscy byli na baczność. Nikt nie ma prawa siedzieć. Każdy ma być zajęty czymś pożytecznym, robotą.
W mojej głowie pojawia się wizja zestresowanej rodziny, małego chłopca, ze strachem czekających na dziadka. Na jego reakcję. I nagle czuję, rozumiem...i współczuję ojcu Stefana. Bo ja tam byłam, gdzie on. Jesteśmy tacy sami. A Stefan jeszcze nie chce tego widzieć. I tam też byłam. I jesteśmy tacy sami.
Wszyscy jesteśmy tacy sami.

I wszystko zależy od poziomu świadomości na jaki się już w drapałeś.
Zanim Stefan mi pokazał drogę do wybaczenia, musiałam jednak wejść w brzydkie, oślizłe uczucia. Przyznać się do nich. Przytulić je. Uznać za swoje. Oddać im sprawiedliwość.
Miałam prawo tak się czuć. I to nie było złe, to było MOJE.

I tak oto, chytrze :-), zapraszam w kierunku miłości bezwarunkowej z poprzedniego posta :-)
Łapie się ktoś na ten pociąg?
Że tak się zapytam przebiegle?

Pozdrawiam Wszechświecie, twoja chytra, przebiegła i podstępna Prowincjonalna Bibliotekarka ;-)



czwartek, 11 października 2018

Wszechświecie, Smętek Zwodnik nadal zwodzi.


Temat chodzi za mną już z pół roku. Nasilił się na warsztatach z Rosą, tych ostatnich...
Buczy mi w głowie, jak taki grubaśny, mały, puchaty bąk...
I chociaż, Wszechświecie, mnóstwo się teraz działo w moim życiu, ten temat cały czas pobzykiwał w tle.
Ciężko się z nim mierzyć. Nie wiem, czy dorosłam.

Ale na mojej liście czytelniczej mam Kurnik, a tam znów się rozgdakało.
Lilka B. popełniła bardzo ciekawy post TUTAJ.

I dziabnęło mnie. A bąk w mojej głowie zaczął buczeć bardzo głośno.
Moja mama mi opowiadała, że jak była mała, schodziły się sąsiadki do mojej babki wieczorami. Zapalało się lampę naftową i darło pierze, szatkowało kapustę, a jedna kobitka czytała głośno książkę.
Tytuł "O Smętku Zwodniku".
Dzieciom uszy falowały aż od słuchania tych opowieści o zwidach na cmentarzu, upiorach, błędnych ogniach wiodących na manowce. Wszystko to w migocącym, magicznym świetle lampy naftowej i półmroku kryjącym się po kątach. Kiedy potem dzieciuki szły spać, to bały się nos wychylić spod kołdry, a wyjście na siku, nawet do oddalonego o metr nocnika, było wyprawą przerażającą :-)

Dziadek natomiast opowiadał o tym, że jako mały chłopiec był w Rosji. Nie mówił wiele, był małomówny i zamknięty. Jako wnuczki kochałyśmy go, przy nas ciepła strona jego natury się ujawniała. Był ofiarą tzw. bieżeństwa. I kiedyś opowiedział swoim dzieciom jak tam było. Przyjechali, nie wiem do jakiego miasta, w trakcie rewolucji październikowej. Był głód. Ogromny. Na ulicach leżały ciała zmarłych i zabitych. Krew była wszędzie. Z więzień wypuszczono wszystkich więźniów, politycznych, złodziei, morderców. I to wszystko grasowało wolno i bezkarnie. W ludziach budziły się najgorsze instynkty. Dziadek z kolegą chodzili po domach opuszczonych próbując znaleźć coś do jedzenia, bądź sprzedania. Trudne to było, bo ludzie co nie zabrali, to wszystko niszczyli w jakimś bezmyślnym szale. I weszli raz do bogatego domu, a tam w sypialni, w kołysce, dziadek zobaczył niemowlę z poderżniętym gardłem...
Wrócili do Polski, potem była wojna....

Nie wiem Wszechświecie.
Czytając post Lilki B. poczułam smutek. Zniechęcenie.
Kury się rozgdakały, każda prawie opowiedziała swoje fragmenty historii rodzinnej. Każda z dramatem, każda z nieszczęściem wojennym.  Historie ciekawe, czasem inspirujące, czasem smutne, czasem zabawne.
Ludzkie losy.

Czytam też Klarkę Mrozek :-) O TUTAJ
Dziś też cię kocham...
Klarka pyta: co się stało z miłością?
Pytanie jest zasadnicze. Sięgające korzeni.
Ale nikt nie dał rady odpowiedzieć, rozmyło się na szczególiki, obwinianie, osądzanie...

 Na ostatnich warsztatach z Rosą było super, choć przestraszyłam się trochę tematu ZAUFANIE.
Bo ja wiem, że ja nie bardzo ufam sobie, a co dopiero ludziom. Dopiero się tego uczę. Stawiam niepewne kroku w kierunku: cokolwiek będzie, będzie dobrze. Jakkolwiek będzie, będzie dobrze.
Zaufanie do płynącego Życia. Zaufanie do mnie samej, zaufanie do moich wyborów. Trudne.

Bo przekaz rodzinny wcale mnie nie przekonał, że wszystko będzie dobrze. Moi przodkowie, żyjący w takich okropnych czasach, przekonali mnie, że dobrze nie będzie. Ich strach stał się moim strachem, ich trauma, moją. Ich smutek, moim. Ich tajemnice też stawały się moimi.
Moja babka, kiedy demencja cofała ją w czasie, zaczęła chować w łóżku chleb, kiełbasę, wsypywała pod poduszkę cukier, chowała, bo może zabraknąć. A gorsze czasy przyjdą.

U Rosy kiedy ludzie mówili na podsumowaniu, co zrozumieli przez te dwa dni, wiele osób powiedziało, że chce się zmienić.
Chce być miłością, MIŁOŚCIĄ BEZWARUNKOWĄ. Chce czuć miłość, być miłością i ją dawać innym.
Borzezielony, jak mi to nie grało. Jak czułam, że coś nie tak, że ślizgają się po powierzchni czegoś, ale wcale nie rozumieją tej swojej potrzeby. Że oszukują się, choć całym sercem czują, że mówią prawdę.
I mówili, prawdę.

Chcemy, chcemy kochać. Być kochanymi. Pragniemy miłości tak bardzo, że aż boli.
Bo ją straciliśmy.
Oddaliśmy. Sami oddaliśmy. Pozwoliliśmy, by w nurcie Życia wszystko się przeinaczyło, podzieliło, rozmyło. Ustaliliśmy granice, państwa, nadaliśmy znaczenie kolorowi skóry, kulturze, stylowi życia, historii, tradycji, naszym lękom, pragnieniu i pożądaniu. W tej mieszaninie różnorodności wątków straciliśmy naszą MIŁOŚĆ.
Poczucie bycia RAZEM.

Mieliśmy to. Inaczej nie czulibyśmy braku. Sięgamy do ludzi po to. Wszyscy to robimy. Sięgamy po to uczucie, że ktoś nas zrozumie, zaakceptuje takimi, jakimi jesteśmy.
Nazywamy to MIŁOŚCIĄ.

I pojęłam jedno. Miłość bezwarunkowa z punktu widzenia ZIEMI, jest okrucieństwem.
Prawdziwym, strasznym okrucieństwem.
Niesprawiedliwością i okrucieństwem.
To zdjęcie na górze.
Hitler, Ewa i ich córki. Miłe, fajne zdjęcie rodzinne. Ta dziewuszka z lewej strony lekko i ufnie opierająca się o tatę. Ewa z matczynym uśmiechem. Rączki dzieci ufnie w rękach rodziców.
Rodzice pochyleni do dzieciaków. Rodzina, więzi, emocje.

Ten biedny Hitler, ikona wszystkiego złego, oczerniany i uznany za potwora. Prawdziwe, osobowe zło. A tu zdjęcie, które pokazuje człowieka.
I miłość bezwarunkowa w naturalny sposób go kocha. Ze wszystkim co zrobił. Z każdym wątkiem nieszczęścia, który sprowadził. Z każdą minutą cierpienia jego ofiar. Ze zrozumieniem, że był jaki był. Nie osądza. Pozwala.
I tak samo Lenina, Stalina, Kaligulę, doktora Mengele i każdego złego człowieka o którym pomyślimy.
I tak samo każdą ich ofiarę.

Uważajmy, o co prosimy :-)
Bo może się okazać, że to dostaniemy.

Jesteśmy na to gotowi?

Mój bąk buczy dalej...

Pozdrawiam Wszechświecie, Twoja bucząca Prowincjonalna Bibliotekarka.