Obserwatorzy

sobota, 21 listopada 2020

Karawana idzie, a psy szczekają Wszechświecie.

Dziś był pierwszy poważny przymrozek.

Kiedy wyszłam o siódmej rano, wszystko było pokryte bielutkim szronem, a liście w sadzie spadały z drzew jak piórka, wirującym lotem. Cichutki deszcz zwiniętych, szarawych listków. Kiedy szłam pod drzewami moje stopy deptały kruchy, zamarznięty dywan, jakbym kruszyła bezę: chrup, chrup...
Z wielkiej sterty liści, które mój mąż przywiózł od teścia i wysypał w naszym sadzie, leniwie podniosła się Dziewczynka, moja suczka z sadu. Ona uwielbia liście, robi sobie w nich takie gniazdo i w nim sypia. Mimo tego, że w krzakach stoi ciepła buda, Dziewczynka długo korzysta z liści. Porozciągała się uśmiechnięta i poszła ze mną i Fasolą, suczką domową, na spacer kijkowy.

Na tych spacerach myśli mi różne przychodzą, przepływają, czasem zostawią po sobie przykry smak, czasem słodki. Czasem coś mi się przypomni z czasu, który już przeszedł, ale nadal jest.

Kiedy moi synowie byli mali, też chodziliśmy na spacery. Nad Bug, na błonia nadrzeczne, do Topoliny. Zawsze młodszy syn biegł przed nami, a starszy szedł za nami. Młodszy zawsze był szybki, chodził od dziewiątego miesiąca życia, szybko. Starszy miał cięższą doopkę i zaczął chodzić w jedenastym miesiącu życia, ostrożnie. I tak sobie szliśmy ulicami, a za płotami na podwórkach były psy. Młodszy mijał je w pędzie, nie zwracały uwagi, my przechodziliśmy, nie zwracały uwagi, a potem nagle za nami rozlegało się szczekanie...mijał psy starszy syn. I tak podwórko po podwórku, wszędzie tam gdzie biegały psy.

Działo się tak dlatego, że starszy się bał psów. Kiedy miał może ze cztery lata, pies sąsiadów dziabnął go w stopę. Nie było mnie przy tym, syn przybiegł do domu z płaczem i przerażony. Właściwie nie było śladu po dziabnięciu. Pewnie pies po prostu pokazał: odejdź i zostaw mnie. Inaczej lałaby się krew. 

Utuliłam wtedy syna, pokazałam, że stopa cała i śladu nie ma. Popłakał, posmarkał i przeszło. Ale reperkusje trwają do dziś, syn ma już 33 lata i boi się psów, nie tylko się boi, on ich nie lubi i nie ufa im. Mimo tego, że długo próbowałam go przekonać, że psy są jednak fajne.

Jedno zdarzenie. Wcale nie bardzo dramatyczne, a skutki na całe życie. 
Psy czują jego strach i niechęć. Czują chemię jego ciała, a ona mówi im, że to człowiek w strachu, przerażony i zły. A taki człowiek jest zdolny do wszystkiego, może zaatakować, jest niestabilny. Więc przy moim synu psy szczekają i nie ufają mu. Z wzajemnością. Kto kogo indukuje do reakcji?
Jednak syn psy. Bo gdyby zmienił nastawienie, przepracował ten lęk, stawił mu czoła, psy by odpuściły.


Ja z kolei wreszcie zauważyłam, że antropomorfizuję zwierzęta. Uważam je za takich małych ludzików. Dotarło do mnie, że to wcale nie ok. Kiedyś, właśnie w ramach oswajania starszego syna z psami, mieliśmy fajnego szczeniora zwanego Pędzlem. I jakaś taka wynikła zabawna rozmowa między mężem a mną, właśnie na temat jak psy rozumują. Ja uparłam się, że tak jak ludzie, mąż, że są głupkowate. Młodszy syn, wtedy przedszkolak, bawił się z Pędzlem i zapytałam go w żartach: synku, a pies to zwierzę czy człowiek?
Syn spoważniał, popatrzył na mnie, potem na męża i powiedział:
- Zwierzę, ale miłe...
Mogłabym uczyć się wtedy asertywności od własnego dziecka, ale jeszcze wtedy nie rozumiałam...

Młodszy ma świetny kontakt ze zwierzakami. Jego łóżko nazywamy w domu "kocią plażą". Każdy nowy zwierzak w domu, mimo, że ja karmię, dbam, ogarniam, leczę, każdy, zaprzyjaźnia się najpierw z Młodszym. Bo on je widzi takie, jakie są. Nic im nie dodaje, nic nie ujmuje. I stawia bardzo wyraźne granice, co można u niego w pokoju, a co nie można. I egzekwuje!

Czemu ja o tym dzisiaj Wszechświecie? 

Bo wiosną, kiedy panika napadła cały świat i zamknęliśmy się w domach, zauważyłam coś. I to we mnie nadal pracuje, zauważam to w sobie. Po pierwszych tygodniach strachu, kiedy wreszcie zauważyłam, że magicznie sprzedawczynie w sklepach nie chorują, kiedy zaczęłam skupiać się na własnych obserwacjach, a nie na tym, co serwują media i inni ludzie wokół, dostrzegłam poniedziałki.

Biblioteka była zamknięta. Osiem godzin siedziałyśmy i liczyłyśmy książki. Marudna, męcząca robota, bibliotekarki wiedzą, skontrum. Potem nadchodził weekend i można było spokojnie posiedzieć w domu. Luzowałam, paliliśmy ogniska w sadzie, chodziliśmy na spacery, ale ja już w niedzielę po południu zaczynałam się źle czuć. Jakieś zawroty głowy, słabość w nogach, ból kręgosłupa, coś pod żebrem, bolące szczęki, sztywny tył głowy. Jeden weekend, drugi weekend...i załapałam.
Boję się poniedziałku!
Nie chcę wychodzić z domu. Nie chcę iść do pracy, boję się iść do sklepu. 
Ale nie, w pracy spokój przecież, nikt nie przychodzi. W sklepach sprzedawczynie nie chorują...o co biega? Zaczęłam się baczniej obserwować, co ja znów przed sobą ukrywam?

I wyszło szydło z worka, boję się ludzi. Nie dlatego, że mogę się zarazić. Tu już rozumiałam, że nie mam na to wpływu. Ale bałam się LUDZI.
Tych przerażonych oczu, tych pokulonych sylwetek, tych zaciśniętych szczęk pod maskami, tych rąk za mocno zaciśniętych na rączkach wózków, tych nagłych odskoków, gdy podeszłam zbyt blisko. Bo ja wiem, co strach może zrobić z ludźmi.
Widziałam to w dzieciństwie u rodziców.
Sama mnóstwo rzeczy, których się wstydzę i żałuję, zrobiłam pod wpływem mojego własnego STRACHU.

Strach maskowany złością.
Złość zmieszana ze strachem.
Szary opar w którym poruszamy się od wiosny.
A psy szczekają na nasz widok.


PS. I nie chodzi o to by przegonić strach, nie czuć go, wyprzeć...
      Chodzi o to by się do niego przyznać, jako do swojego własnego wytworu. I zabrać mu lejce ;)


Pozdrawiam Wszechświecie, twoja kreatorka własnych strachów, Prowincjonalna Bibliotekarka.