Obserwatorzy

czwartek, 19 grudnia 2019

W mglistą, cichą noc Wszechświecie, część 1


Mgła opadła na Miasteczko jak poliestrowy koc. Owinęła domy, płoty, drzewa w plastikowy kokon pachnący węglem, dymem i wilgocią zbutwiałych liści. Spłynęła na gałęzie i kable elektryczne, zmieniając się w ciężkie krople zwisającej wody, które leniwie rozkołysane, w końcu spadały z głuchym odgłosem. Woda przesiąkała wszędzie. Wiła się w starym sadzie niewielką strużką strumyka. Przylepiała się do szyb jak szmatka, zasłaniając mokry, zamazany świat.
Lśniła na asfalcie ulic odbijając żółte, rozmyte światło lamp.
Mgła rozpraszała światła  samochodów znikające w niej jakby była bramą do innego świata. Wystarczyło odsunąć ją jak mokrą kotarę, by zrobić krok w biało-szarą, wirującą przestrzeń i znaleźć się w nieznanym, dziwnym świecie...

Mimo grudniowej pory ten wieczór, tak jak wiele innych przed nim, nie przypominał zimy.
Hanna wyszła przed dom, stanęła na schodach i spojrzała w mgłę. Szaro, biało i ciemno, wzdrygnęła się. Poczuła jak za kołnierz, na cieplutki kark, spadła jej z daszku nad schodami zimna kropla wody. Szybko naciągnęła kaptur, czując jak dreszcz przebiega całe jej ciało.
Miała ochotę krzyknąć głośno z dyskomfortu, ale nie zrobiła tego. Wokół sąsiedzi mieszkają, cóż pomyśleliby sobie...
Więc syknęła tylko cichutko, szybko zeszła ze schodów i włożyła rękawiczki.
- Dobrze, że chociaż lampy się palą -  pomyślała.

Gmina oszczędzała pieniądze, lampy gasły o dwunastej w nocy i wtedy naprawdę Miasteczko zamierało. Zastygało w ciemnościach i zdawało się znikać z powierzchni planety. Jesień i zima przypominały życie pod kołem podbiegunowym, tyle, że bez śniegu. Krótkie, szare dni, długie, czarne noce. Hanna ciężko to znosiła. Jedyna przyjemność, praca w ogródku, mogła się zacząć dopiero w marcu. Przetrwanie do wiosny z roku na rok stawało się coraz trudniejsze. Mąż majsterkował, spał przed telewizorem i wydawał się zadowolony. Hanna mu zazdrościła, ale nie umiała sobie znaleźć innego hobby.
Teraz, przed Bożym Narodzeniem, przynajmniej mogła codziennie pójść na roraty. Lubiła to. Wieczorna msza rozświetlona lampionami, wyciszała i uspokajała. Hanna przenosiła się wtedy do cichego, nieruchomego miejsca w swojej głowie. Nic tam nie było, oprócz zapachu świeczek, kadzidła i niewyraźnego szumu głosów gdzieś w oddali. Wystarczająco by nie czuć się samotnym, lecz bez konieczności BYCIA.

Kościół był niedaleko na wzgórzu, podświetlony reflektorami, owinięty mgłą, świecił pomarańczowym światłem z wysokich okien. Hanna widziała go ponad dachami domów. Już chciała iść chodnikiem przy głównej drodze, kiedy jakiś impuls popchnął ją w kierunku mrocznego sadu, na skróty. Zawsze brała ze sobą latarkę na wszelki wypadek. Wyjęła ją i zdecydowała, że nie ma ochoty na spotkania z tirami pędzącymi po kałużach. Jedna kropla wody za kołnierzem wystarczyła.
Świecąc latarką przeszła przez sad. Potem minęła targowicę, weszła na opuszczoną posesję i wyszła na ulicę za kościołem.
Wokół nikogo nie było. Cisza była tak głęboka, że Hanna aż przestraszyła się, że jej buty tak głośno tupią. Nie lubiła zwracać na siebie uwagi, a w tej dziwnej mgle, która była jakby gęstsza coraz bardziej, jej obcasy stukały z jakimś dziwnym pogłosem. Zaczęła ostrożniej stawiać stopy i iść wolniej. Rozejrzała się, mgła wiła się tworząc jakieś dziwne zawirowania wokół. Domy zniknęły, tylko światło z okien przebijało przez mleczny opar. Hanna poczuła się nieswojo, jakby nagle znany świat zniknął. Przez chwilę miała wrażenie, że nie jest sama, że za nią, we mgle, jest COŚ.
Coś uważnego, coś patrzącego, coś obserwującego....

Otrząsnęła się, racjonalny umysł zaczął pracować:
- Kobieto, uspokój się, setki razy tędy szłaś. To Miasteczko, a nie Warszawa. Kościół już blisko, ta mgła wpływa ma mózg. Idziemy, nie wygłupiaj się.

Po udzieleniu sobie reprymendy poczuła się lepiej. Zdecydowanym krokiem ruszyła dalej.
Mgła rozrzedziła się, obcasy już tak nie stukały, obecność za plecami znikła. Hanna z ulgą weszła w kościelny, przyjazny półmrok i usiadła w lewej nawie, w ostatniej, ulubionej ławce. Ludzi było mało, ale to też było dobrze. Zamknęła oczy, zmówiła modlitwę i weszła w swój stan spokoju.
Jednak po jakimś czasie zorientowała się, że coś jej przeszkadza. Rozejrzała się i przed sobą, dwa rzędy ławek dalej, zobaczyła plecy dwóch nastolatek. Dziewczyny kręciły się i szeptały między sobą. Zwłaszcza jedna, z burzą kręconych włosów na głowie, owinięta jakimś ogromnym, niedorzecznie kolorowym szalikiem, nie mogła usiedzieć w miejscu. Ciągle wychylała się z ławki i zerkała na ołtarz, a potem coś zawzięcie szeptała ze spokojniejszą koleżanką. Hanna zdenerwowała się. Nie lubiła obecnej młodzieży, która za nic miała wszelkie zasady i świętości. Wychowała swoje dzieci tradycyjnie, wpoiła im co jest dobre, co złe. Te dwie pannice z pewnością miały to w nosie. Wyglądało na to, że chłopak służący do mszy budzi ich zainteresowanie.
Hanna z daleka nie widziała go dobrze, ale dwie flirciary pewnie miały lepszy wzrok.
Niechęć Hanny się pogłębiła.
- Młodość, nic nie rozumieją, nie ma dla nich świętości...
- Cisza!- wysyczała do dziewczyn- jesteście w kościele!
Leciutko się obejrzały i przycichły.
Hanna twardo popatrzyła i dziewczyny skuliły się w ławce.
Kolorowa trochę się kręciła, by pooglądać chłopaka, ale już nie chichotały.
Msza toczyła się bez przeszkód, Hanna odetchnęła głęboko.
Zauważyła, że wychodząc z kościoła dziewczyny nie podeszły do chłopca, chowały przed nim. Patrząc na nie, przypomniała sobie nagle, że sama była tak wstydliwa. Bardzo się jej podobał kolega z klasy w liceum. Obserwowała go ukradkiem na lekcjach, często chodziła oglądać mecze piłki nożnej, bo wtedy bezkarnie, ukryta w grupie koleżanek, mogła popatrzeć na smukłą sylwetkę i rozwianą czuprynę kolegi. Przypomniała sobie, że i w kościele też go ukradkiem podglądała, kiedy służył do mszy.
Jakoś cieplej spojrzała na chowające się za filarem dziewczyny, czekające aż chłopak wyjdzie i pójdzie do domu. Spojrzała na Kolorową, której buzi prawie nie było widać zza tego okropnego szalika i pomyślała:
- Powodzenia mała, bądź odważniejsza niż ja byłam. Szanse się nie powtarzają, mam nadzieję, że wykorzystasz swoją.
Dziewczyny szepcząc i śmiejąc się wyszły z kościoła znikając we mgle.
Hanna postała jeszcze chwilę na dziedzińcu. Jakoś nie chciała wracać do domu. Wspomnienie chłopaka z liceum ukłuło w serce i gdzieś, w Hannie, coś zabolało. Ból nie był duży, raczej jakby stara, zagojona rana delikatnie się napięła. Echo starego urazu przepłynęło przez ciało i znikło.
Hanna popatrzyła w mgłę i nagle ruszyła. Zdziwiona spojrzała na swoje stopy, które zdecydowanie poniosły ją nie do domu, tylko w kierunku dróżki na Wzgórze nad Rzeką.

- Co ja wyprawiam, nie byłam tam od lat. Ciemno, mokro, zimno. Zwariowałam. Stara wariatka.

Ale nogi niosły ją raźnie, latarka w ręku oświetlała drogę, mgła się kłębiła, a serce Hanny biło mocno i szybko.
Noc się dopiero zaczynała....


Ciąg dalszy nastąpi...



PS. Można poznać Hannę lepiej tu: Hanna


Pozdrawiam Wszechświecie, twoja Prowincjonalna Bibliotekarka nadająca ze znikniętego we mgle Miasteczka.

wtorek, 17 grudnia 2019

Zluzujmy talerzyk Wszechświecie


Z racji bezczynności, choroby i bólu, przebywania w domku już dwa tygodnie w nicnierobnieniu wymuszonym, budzi się we mnie zgryźliwość, złość i niezgoda na stan w jakim obecnie przebywam.
Dni spędzam najczęściej horyzontalnie, netflix mym przyjacielem został, nawet lody nie smakują.
Powoli zdaję sobie sprawę, że to potrwa i przygotowanie wigilii staje pod znakiem zapytania.
Nie lubię być zdana na innych. Teraz widzę to z jasnością supernowej.
A potrzebuję pomocy, co jeszcze bardziej mnie wkurza...
I nawet wiedząc, to co wiem, i nawet rozumiejąc, że to wszystko jest ok, emocje napływają i powiększają dyskomfort, albo właściwie, ujawniają go.

Czuję się zresetowana do ustawień producenta.
Wszystko wysiadło, działa tylko oprogramowanie podstawowe.


W internetach Gwiazdka, w blogosferze Gwiazdka, na YT przepisy wigilijne, a ja dwa razy przypaliłam słonecznik do sałatki brokułowej i w końcu się poddałam. Obrzydliwy zapach został ze mną na cały wczorajszy dzień mimo wietrzenia.

Dlatego kiedy już któryś raz trafiłam na rozważania o tym, że pusty talerzyk przy naszych stołach pokazuje nam jacy jesteśmy niewrażliwi na drugiego człeka, jacy jesteśmy niedobrzy, bo nie zapraszamy samotnych, opuszczonych, nieszczęśliwych włóczęgów...
Zaczęłam się zastanawiać. O co chodzi?

Niech nikt nie bierze tego personalnie, to po prostu jeszcze jeden strumień świadomości, płynący równolegle do wszystkich...
Postanowiłam dodać swój głos do chóru greckiego, tylko może w innej oktawie. Tak zepsuć harmonię, skoro już jestem zła, niepogodzona i czuję się samotna, bezradna i nieszczęśliwa.
Wykorzystajmy to.

Pamiętam jedną z historii opowiadanych przez mamę.
Wiele, wiele lat temu, w latach młodości mojej mamy, obok niej mieszkała jej koleżanka. Lubiły się, czasy były trudne, bieda aż piszczała, więc dziewczyny wspierały się w tej nierównej walce o zdobycie pieniążka przy pilnowaniu gęsi, wyławianiu pijawek na sprzedaż, podkradaniu jajek i jabłek u sąsiadów.  Problemem wielkim u koleżanki mojej mamy było to, że jej mama uprawiała zawód: żebrak. To był zawód, miała na to pozwolenie. Jeszcze latem jak latem, ale zimą, kiedy mama koleżanki wyruszała w trasę żebraczą na dwa miesiące, było źle. Zostawiała dzieciom wór suszonego chleba, trochę zboża, trochę drewna i znikała.
Mojej mamy koleżanka była najstarsza, miała tak z 12-13 lat. Musiała zająć się młodszym bratem.
To nie były czasy, kiedy działała opieka społeczna, to były czasy kiedy nikt nikogo nie żałował za bardzo, bo większość miała tak samo. A jeszcze świeży był horror wojny, która bynajmniej nie uszlachetniła i nie wyczuliła na nieszczęście innych, a wręcz odwrotnie.
Moja babka jednak pomagała tym dzieciakom, karmiła, spali oboje u niej w mrozy...
Tylko trzeba to było ukrywać przed mamą-żebraczką, która idąc do pracy na dwa miesiące stanowczo, pod groźbą lania, nakazywała dzieciom nie chodzić po sąsiadach, o nic nie prosić, nic nie mówić.
Aż niestety, któregoś dnia wróciła niespodziewanie i zastała swoje dzieciaki u mojej babki. Zrobiła  awanturę. Zabrała dzieci i zlała potwornie w domu. Tak bardzo, że już nigdy do babki nie przyszli. Chłopak chyba zmarł potem na zapalenie opon mózgowych. Koleżanka mojej mamy odizolowała się od wszystkich. A niedawno mama-żebraczka zmarła w wieku lat 92...córka ją dochowała.

To tyle, jeśli chodzi o żebraków.
Może ktoś ze mną polemizować, że to było dawno, pojedyncza historia. Nie można generalizować i wydawać sądów.
Nie mam zamiaru takiego.
Tylko dotarło do mnie jakiś czas temu, że ja nie muszę stawiać żadnego talerzyka dodatkowego.

Kiedyś stawiałam, nawet tak myślałam sobie, że jakby naprawdę ktoś zastukał, to było by super, zaprosiłabym, zadbała, pomogła...
Taaaa....


Wielokrotnie słyszy się o ludziach bezdomnych, którzy wybierają takie życie i wcale nie chcą inaczej. Teraz jest opieka społeczna, zasiłki, plusy, caritasy, programy antyprzemocowe, przeciwalkoholowe itp. Jest tego mnóstwo, a żebraków, pijaków, bezdomnych nadal mamy. Często nawet ze schronisk nie chcą korzystać, bo tam trzeba trzeźwym być i dostosować się do regulaminu.
Istnieje podejrzenie, że to może ich wybór jednak?

To może samotne osoby, stare matki opuszczone przez dzieci, samotni staruszkowie, emeryci zasklepieni w swej samotności, schorowani, opowiadający smutne historie o nieszczęściu prześladującym ich całe życie. Tak cierpią szlachetnie, nie obarczając nikogo, oni może bardziej by zasługiwali na talerzyk przy stole?
Ale zawsze istnieje możliwość, że jednak to co mają, jest skutkiem ich wyborów....
Już spotykałam dziwaczne strefy komfortu. Czasem bycie biednym, chorym emerytem to ogromnie przyjemne miejsce do siedzenia dla niektórych. Troszku tym zatruwają otoczenie, ale przecież o to chodzi...

Mogłabym tak długo, zawsze by znalazło się coś.
W zeszłym roku słuchałam opowieści o tym, jak reagowali niektórzy beneficjenci szlachetnej paczki, Bynajmniej nie z wdzięcznością. Raczej z wyrzutem, że takie grube, najtańsze podpaski dostali ;)

Wiele można na ten temat mówić. Najwięcej o braku wrażliwości w obecnym świcie.
Ten talerzyk stał się obecnie symbolem naszej ogólnoplanetarnej pokuty.
Źli ludzie, którzy nie zauważają drugiego człowieka, źli, bardzo źli....
Dla nich tylko rózga, samolubów jednych...


Jednak mimo wizji rózgi, zawsze mnie śmieszy żart o harcerzu:
- Druhu komendancie, melduję, że zadanie wykonane!
Dwadzieścia staruszek przeprowadzonych przez pasy. Kilka się opierało, ale dałem radę!


Może dajmy sobie spokój.
Dajmy staruszkom iść, gdzie chcą.
Może to jest czas, by dać SOBIE prezenty,
Miłość, uwagę, dobre jedzonko, miłą atmosferę, spokój, ludzi, których kochamy, ludzi z którymi najbardziej pragniemy być.
Bądźmy dobrzy dla nas samych. Włóżmy ciepłe skarpety, przytulmy rozmruczanego kota.
Zróbmy sobie kakao, rozpalmy w kominkach, popatrzmy w ogień...
Otulmy kocykiem siebie...
I wtedy nic nie musimy robić...


Reszta dzieje się sama.






Pozdrawiam Wszechświecie, Twoja zawsze, obecnie wredna, zła i przekorna,
Prowincjonalna Bibliotekarka ;)






piątek, 6 grudnia 2019

Prezent dla mnie, Wszechświecie.


Grudzień zaczął się lenistwem.
Choć najpierw zaproponował zapalenie zatok i rwę kulszową.
Chciał nie chciał, przyjęłam. Mało asertywna jestem, wciąż muszę ćwiczyć jednak.
Niemniej z perspektywy czasu i opioidów przeciwbólowych stwierdzam, że prezent zamówiłam.
W takim wypadku trudno odsyłać i tłumaczyć się niepoczytalnością.
Kliknęłam: kupuję i płacę.

To siedzę. Oba pośladki bolą od leżenia, zastrzyków i rwy. Okazało się, że brak samodzielności dokucza mi bardziej niż myślałam, że będzie. Zosia Samosia we mnie cierpi i siąka nosem. Z kolei Mała Ania czuje się biedna, bo syn i mąż mają swoje sprawy, wyjeżdżają, zostawiają samą, bezradną i uwięzioną w domu. Paradoks goni paradoks. Jak tak spojrzysz na chorobę, sporo się dowiesz o sobie. To siedzę i się dowiaduję.

Pisałam o metodzie Feldenkraisa. Ćwiczenia, mikro ruchy wykonywane w komforcie, bez napinki, niewidoczne, ale wpływające na świadomość, na układ nerwowy, na jego rozwój. Byłam na dwóch całodniowych warsztatach w listopadzie. Jak dla mnie, rewelacja.
Nie musisz robić tak jak inni, nie musisz nic. Czasem wystarczy wyobrazić sobie ruch i on się zadzieje. Tak fajnie nasz mózg ma. Wyobrażamy sobie, a on odbiera to tak, jakby ruch zaistniał.
Poruszają się mięśnie, przepływa ciepło, czuję rezonans w ciele. Magia?

Poruszam minimalnie prawym barkiem, ruch jest niewidoczny. Czuję jak wraz z barkiem rusza się łopatka, jak coś przepływa przez mój kręgosłup, jak po przeciwnej, lewej stronie ciała, talerz miednicy się leciutko odzywa. Rezonans ruchu w ciele. Jak drobne fale na wodzie.
Kiedy delikatnie , minimalnie rozsuwam w wachlarzyk palce prawej stopy, czuję prawe kolano, udo, mój kręgosłup się leciutko skręca, miednica też, czasem place lewej dłoni się też leciutko rozsuwają.
Kiedy robimy zwykłe ćwiczenia, tak jak każe instruktor, w tempie, nie mamy cienia szansy zauważyć jak ten ruch idzie, co na to nasze ciało. A ciało często krzyczy: NIE!
Ciągnie, boli i piecze.

W tej metodzie pytam moje ciało, moje barki na przykład: który chce ćwiczyć? Często lewy jest oporny, cięższy i wiem, że nie chce. Wtedy prawy ćwiczy. Tyle ile chce. Okazuje się, że nasze ciało jest tak idealnie skonstruowane, że wystarczy ćwiczyć prawy, by lewy też brał udział. Nasze półkule mózgowe się dogadają. Lewa strona ciała z prawą stroną cały czas się komunikują, uzupełniają się nawzajem. Pomagają sobie.
Kiedy poruszam leciutko prawą stroną miednicy, czuję rezonans w lewym barku.
Naprawdę magia.

Najbardziej mnie cieszy czucie ciała. Pytam, a ono odpowiada. I rozumiem co ono mówi.
Kiedy tak jak ja, we wczesnym dzieciństwie już, odcina się emocje i ucieka od nich, bo bolą, traci się kontakt z ciałem. Nie czuje się bólu, ale też nie czuje się ciała. Staje się ono tylko narzędziem do jak najlepszego wykorzystania. Ma pracować. Ma nosić, ma być niezawodne. Kiedy boli, łykamy tabletkę i dalej. Kiedy drży, ma przestać. Kiedy zalewa je fala gorąca, zimny prysznic. 
Ma nie przeszkadzać.
Nigdy nie pytałam mego prawego barku czemu boli? Nawet mi to do głowy nie przyszło.
Słowo psychosomatyka wtedy nie istniało w moim słowniku.

Teraz czuję się bardziej.
Bardziej związana z ciałem, bardziej uważna. Nasz kontakt staje się przyjacielski, partnerski bym powiedziała.

Dzieje się też coś więcej. Dużo więcej.

Dziewiętnaście lat mieszkam na pierwszym piętrze w bloku.  Nie wysoko, ale jak tacham zakupy i torbę (lubię duże),  to upierdliwie zawsze kucam pod drzwiami mieszkania i szukam kluczy. Często w głupich pozycjach, bo zawsze mam nadzieję, że wsadzę rękę do torby i wyciągnę klucze. Może nie trzeba odkładać tych wszystkich zakupów? Bo się rozsypią, wypadną z reklamówek. A czasem kolana strzykają, kręgosłup zaiskrzy...
A klucze nigdy prawie nie leżą na wierzch, tylko zawsze trzeba grzebać głęboko.
I miałam syndrom Muchy :)


I tak się bawiłam lata całe, kombinując jak koń pod górę. Niby próbując inaczej, ale zawsze wychodziło tak samo.

ASZTUNAGLE....
Dwa dni po warsztatach wchodzę po schodach. I zupełnie niespodziewanie na półpiętrze podchodzę do okna, kładę zakupy i torbę na szerokim parapecie. Spokojnie wyciągam klucze, biorę manatki i z kluczami w ręku idę po schodach dalej, do moich drzwi. Lekko, naturalnie, jakbym to zawsze robiła.
Jakaś część mnie patrzy na to i jest zdziwiona niepomiernie: co ja robię? A reszta mnie działa. Nie ma kucania, nerwów, strzykania w kolanach. Jest spokój i luz.
Czemu nie wpadłam na to wcześniej?

Ano, moja Babka Szura miała rację: kto jak się nauczy, tak śpi i mruczy.
Kiedy coś się zadzieje, a my zareagujemy, nasz system nerwowy wybierze tę reakcję jako paradygmat w każdej tego typu sytuacji. I zawsze ją nam zapoda jako jedyną w tym wypadku.
Wytworzy się norma. Żelazna.
Czyli brak innych opcji.

Kiedy wybrałam odcięcie od ciała i wykorzystywanie go jak maszyny, taka norma powstała u mnie.
I wszystkie ścieżki prowadziły do modelu: zawsze coś!
Tak zaczęłam postrzegać całe Życie bardzo wcześnie.
Biedna Mucha....

A kiedy wreszcie zapytałam na warsztatach moje własne ciało: słuchaj, a ty w ogóle masz ochotę na ruszenie barkiem? I odpowiedź przyszła; tak, ale tylko prawym...
Zadziałała magia, powstała druga opcja, norma poluzowała, system nerwowy zaiskrzył i powstało jakieś inne połączenie...
I stało się.
Dla mojego dobra, dla większej wygody, dla większej zgody z Życiem.

Magia dostępna dla każdego.
Pod warunkiem, że zechcemy użyć.

Nie miałam pojęcia ile moich codziennych ruchów jest nawykowych, w ilu schematach ruchowych działam i jak bardzo one ograniczają moją ŚWIADOMOŚĆ.
Że w ogóle ma to jakiekolwiek połączenie.
Ruch i świadomość.
Ciało i umysł.

Absolutnie chcę mieć więcej opcji.
Nie tylko tak albo nie, nie tylko albo albo.
Chcę to, albo to, albo to, albo to....
Chcę wszystkiego co moje Życie uczyni milszym, lżejszym, wygodniejszym dla mnie.

I piszę to ledwo siedząc w fotelu z moją rwą kulszową :)
I zrozumiałam, że właśnie dlatego to piszę.
Wszystko jest po coś,Wszechświecie.

I ja tego chcę na Mikołajki.




"Praca metodą Feldenkraisa działa jak terapia, chociaż z założenia terapią nie jest.To lekcje siebie poprzez ruch. Więc nikt Cię nie terapeutyzuje, nikt Cię nie naprawia. Ale terapia to nie tylko naprawianie, usprawnianie, korekta... Terapia to przede wszystkim poszukiwania. To poszukiwanie nowego, które jest w Tobie obecne. Wystarczy znaleźć drogę... Więc to jest o tej drodze właśnie... Droga do siebie w poszukiwaniu siebie, siebie z przed. Bo każdy z nas ma jakieś swoje "z przed".

Warsztat metody Feldenkraisa to są lekcje ruchu....Bo pada prośba o ruch, ale nikt Ci go nie pokazuje. Nie ma żadnego wzorca. Żadnej poprawności z zewnątrz, do której mógłbyś się odnieść. Totalne zagubienie - po co mam się uczyć ruchu który znam, który codziennie wykonuję. A potem zdziwienie, bo coś się zmienia... Bo zmienił się nie tylko sposób poruszania, ale pojawiają się uczucia, czasami wspomnienia, zapomniane zapachy, miraże przeszłości, przyszłości, ulotność teraźniejszości. Może pojawić się radość i lekkość, a może popłynąć łza. Łza która jest jak zapomniana kropla z zapomnianej zaprzeszłej przeszłości. Może kiedyś miałaś lub miałeś ochotę ją wypłakać, ale nie zdążyłaś, nie zdążyłeś. Więc wypłynęła teraz, przy lekcji o ruchu. Pamięć ruchu to również pamięć znaczeń i emocji przypisanym jeszcze sprzed tych znaczeń. Zanim nauczyłeś się, co jest dobre i jakie emocje zamknąłeś kiedyś w tym słowie, jakie wartości i zabarwienia mu przypisałeś. Żeby jeszcze raz znaleźć się w tym czasie "z przed", uczyć się siebie od początku.

Rozwój. Terapia bez naprawiania, korygowania i usprawniania. Szukanie. Aby łatwiej było żyć, żeby piękniej można się było poruszać. Żeby perliściej się śmiać, a czasami żeby w ogóle zacząć się śmiać...
Lekcja samego siebie. Neuro-edukacja w praktyce, a nie w książce.

Tekst: Ewa Paszkowska Demidowska





Pozdrawiam Wszechświecie, twoja obłożona kocykami, psem i kotami, leniuchująca Prowincjonalna Bibliotekarka.