Obserwatorzy

sobota, 29 czerwca 2019

Spacerując wśród Apokalipsy, Wszechświecie.

kadr z filmu: Godzilla- król potworów

Wyszłam z kina.
Trochę ogłuszona, trochę wyrzucona z rzeczywistości, idąc po korytarzu oświetlonym
czerwono-niebieskim, zimnym światłem, podpinałam powoli i niechętnie kabelki rzeczywistości.
Jeszcze część mojej świadomości była w świecie Godzilli i Mothry, jeszcze przeżywałam bitwę potworów o czułym i nieczułym sercu. Jeszcze byłam dziewczynką ratującą świat.
Ale wyścielony miękką wykładziną korytarz, z każdym moim krokiem, nieuchronnie prowadził w mój świat. Ten realny.
Zapach popkornu, kawy, zapach kurzu, zapach setek ludzi przeżywających emocje w bezpiecznych, kinowych fotelach...Magia kina.

Wyszłam z ciemnego holu w ostrą jasność. Kontrast zmusił moje oczy do mrugania. Słońce zajrzało do galerii przez szklany dach i wpięło mi ostatni kabelek rzeczywistości, który wlókł się za mną zapomniany jakby przypadkiem.
Rozejrzałam się.
Jestem TU.
Wokół mnie ludzie wędrowali na dół, w górę, w prawo i lewo. W ostrym świetle byli jak barwne, lekko rozmywające się plamy.
Zaaferowani, pędzący gdzieś. Zapatrzeni w wystawy, albo pod nogi, albo z wzrokiem utkwionym
w dal. Nastolatki z nieodłącznymi komórkami, zadziwiająco wprawnie ogarniające rozmowę z kolegą obok i rozmowę w sieci. Raz tu, raz tam...
Skaczą po warstwach naszego świata z lekkością konika polnego.

Zjechałam niżej, zamówiłam makaron z warzywami na wynos i usiadłam wśród zgiełku, rozmów, pośpiechu.
Mam morze czasu. Pozwoliłam rzeczywistości płynąć obok...
- śliczna ta sukienka...
- nie wiem, czy powinnam kupować tę torebkę...
- czy ty nie możesz jeść nie brudząc się...
- kompletnie nie wiedziałem co robić, wiatr rozwiał mi włosy i miałem przedziałek na środku...
- jutro miałam iść zrobić paznokcie, ale plany mi zepsuła ta zołza z pracy...

Brzęczyk zabrzęczał. Odebrałam mój makaron i lawirując między stolikami, trochę ciężko, poszłam do schodów. Chciałam już być w domu u siostry. Z jej pięcioma kotami.
W ograniczonej przestrzeni, gdzie miękki tupot kocich łapek zagłuszał potok ludzkich myśli, wytłumiał szum samochodów za oknem, spowalniał bieg czasu, napędzanego przez niespokojne umysły.

Wielkie, nieustannie w ruchu obrotowym wejście, zawsze powoduje u mnie zawrót głowy
i niepewność. Muszę się skupić, by wejść i wyjść nie rozbijając sobie głowy o szybę.
Z lekko mdlącym uczuciem wyszłam na zewnątrz i uderzył mnie upał.
Stanęłam w cieniu, kładąc rękę na żołądku, by go uspokoić...

I wtedy go zobaczyłam.

Ludzie płynęli wielobarwnymi strugami we wszystkie strony. Kolory były w ruchu, upał oplatał, oblepiał ciała jak niewidoczna, klejąca substancja. Spowalniał, przytrzymywał, przyczepiał stopy do asfaltowej nawierzchni.
A on szedł spokojnie. Równym, spacerowym krokiem. Niespiesznie. Spoglądając na otaczający świat, jakby go widział po raz pierwszy. Za zaciekawieniem, z dystansem.
Spojrzał na niebieskie niebo z białymi chmurkami. Spojrzał ma drzewa zamarłe w żarze.
Na rzekę płynącą w betonowym korytku, rzucającą złote refleksy na twarze ludzi.
I szedł dalej...
Ubrany w ciepłą, wełnianą kurtkę w brązową kratkę. Na głowie miał czapkę i nasunięty na nią kaptur. Na rękach szaro-czarne mitenki. Czarne bojówki, wysoko sznurowane glany z których wyglądały solidne, ciepłe, szare skarpetki. Niewielki, czarny plecak.
Pod blond grzywką wysuwającą się spod czapki patrzyły jasnoniebieskie oczy. Wyraźne i duże na tle brązowej, ogorzałej twarzy. Rozwichrzona, jasna broda ukrywała jego wiek, ale lekkość ruchów należała do młodości.

Wśród ludzi przepływających i rozmywających się przed moimi oczyma, on był wyraźny, jakby realniejszy, jakby malowany hiperrealistycznym pędzlem. Jakby był BARDZIEJ.
Ludzka rzeka omywała go jak kamień w wodzie. Ludzie przesuwali po nim wzrokiem, bez emocji. Jakby go nie było.

A on spokojnie szedł, rozglądał się, zwiedzał i oddalał się...
Nadal jednak hiperrealny, nadal kontur jego ciała miał aż ostre krawędzie...

Z lekkim wzdrygnięciem i dreszczem wróciłam do siebie. Poczułam znów upał, żołądek, ciężkość nóg. Zapach makaronu z pudełka, zapach spalin, szum samochodów.
Postać wędrowca jeszcze mignęła mi w oddali, w tłumie przy przejściu przez ulicę.
I znikł.

Poszłam do domu i kotów.

Moja dwunastoletnia siostrzenica powiedziała mi, że boi się i nie lubi sama chodzić po ulicach.
Bo ma wrażenie, że wszyscy na nią PATRZĄ.

Odpowiedziałam jej, że nie.
Nikt na nią nie patrzy.
Tak naprawdę, nikt jej NIE WIDZI.
Jest niewidzialna.

Tak jak ten Podróżnik w Czasie.
źródło- internet

"...A którzy czekali błyskawic i gromów,
Są zawiedzeni.
A którzy czekali znaków i archanielskich trąb,
Nie wierzą, że staje się już.
Dopóki słońce i księżyc są w górze,
Dopóki trzmiel nawiedza różę,
Dopóki dzieci różowe się rodzą,
Nikt nie wierzy, że staje się już.


Tylko siwy staruszek, który byłby prorokiem,
Ale nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcie,
Powiada przewiązując pomidory:
Innego końca świata nie będzie,
Innego końca świata nie będzie."

Piosenka o końcu świata- Czesław Miłosz.




Pozdrawiam Wszechświecie, twoja zmęczona upałem Prowincjonalna Bibliotekarka.

piątek, 7 czerwca 2019

Relatywizm Wszechświecie.



Życie jest proste.

Nie zabijaj, nie cudzołóż, nie mów fałszywego, kochaj....

Proste prawdy wyznaczające ścieżkę.

Prawa ułatwiające orientację w świecie. Wystarczy się trzymać i masz zapewnione miejsce w niebie. Nic nie musisz, tylko przestrzegaj punktów. Nawet nie pytaj, bo ty nie jesteś od pytania.
Są więksi od ciebie.
Tyś pyłkiem na wietrze, prochem w który się obrócisz.
Przestrzegaj prawa.
Potem sąd nad tobą się odbędzie i dostaniesz przydział.
Kropka.

Pamiętam zimę w 1987 roku. Byłam w studium pielęgniarskim w Warszawie. Podobało mi się. Ale najważniejsze, że byłam w Warszawie, bo mój chłopak z liceum studiował na Politechnice. Rozstanie nie wchodziło w grę. Wybrałam szkołę gdzie przyjmowano bez zbędnych ceregieli. Jednak było dobrze. Zawód mnie interesował, było ciekawie.
Zimą miałam praktyki w szpitalu na Kondratowicza. Daleko. Mieszkałam kątem u niezbyt bliskiej rodziny, w przechodnim pokoju. Dojeżdżałam pociągami podmiejskimi, potem jeszcze autobusem. Prawie dwie godziny w jedną stronę, a zima była sroga, minus30 było prawie co dzień. Wchodziłam do pociągu o 5.10, a na ścianach od środka był szron. Kiedy usiadło się na plastikowe siedzenia, pupa zamarzała po 10 minutach. Ale mimo tego, to był szczęśliwy czas. Żyłam pełnią życia. Byłam szczęśliwa w bańce miłości, mając w perspektywie małżeństwo i bycie z osobą kochaną najbardziej na całym świecie.
Z perspektywy obecnej: byłam w swoim Niebie :-)

Tego konkretnego, zimowego dnia jechałam ze zlodowaciałymi nogami, pupą i nosem, na oddział noworodków. Pierwszy dzień. Byłam podekscytowana, ale pewna, że będzie fajnie.
Małe dzieciaki; a ja już, gdzieś tam po cichutku, zastanawiałam się, jakie będą moje.
Fajnie, że mogę nauczyć się pielęgnacji.
Dojechałam w końcu do szpitala, pobłądziłam trochę szukając naszej szatni, przebrałam się i poszłam na oddział. Wszystko poleciało zwykłym trybem, wprowadzono praktykantki w nasze obowiązki, pokazano co i jak.  I wypuszczono na salę. Do roboty. Masowe mycie i przewijanie.
To był duży szpital. I dzikie czasy, kiedy dzieci zabierano od matek, przywożono tylko na karmienie. Maluchy leżały w rządkach w szaro-białym, aseptycznym pokoju z jednym oknem. Zawinięte w kokoniki z szorstkich, żółtawo-brązowych od prania i dezynfekcji, pieluszek tetrowych i flanelowych. Nieważne było, że akurat śpią. Trzeba było dzieciuczka roztrząść, rozwinąć, łapnąć na rękę, wsadzić pod kran, opłukać, potem szybko osuszyć, zapudrować i zapakować w kokonik.
Jak tak się wzięłyśmy do pracy, w sali najpierw zaczęły płakać dzieci, które obudziłyśmy, a potem już wszystkie...Patrzyłyśmy na siebie, bo nie tego się spodziewałyśmy. Ale pielęgniarka kazała działać i nie przejmować się.

Podeszłam do następnego łóżka, gdzie w tym harmiderze o dziwo spokojnie, leżał dzieciuczek z wielkimi, niebiesko-ciemnymi oczyma. Patrzył spokojnie. Buzia była ładna, jasna, nie czerwona jak u innych noworodków. Obejrzałam się, pielęgniarki nie było. Zagadałam do niego, uśmiechnęłam się, też się uśmiechnął i coś zaguglał. Tak chwilę guglaliśmy, a potem podłożyłam rękę pod jego głowę
i pupkę by go podnieść.
I o mały włos nie rzuciłam go z powrotem. Zszokowana miałam na tyle świadomości by go położyć delikatnie.
Ponieważ moje palce podłożone pod jego główkę, zagłębiły się w niej, jak w galaretkę. Tam gdzie spodziewałam się twardej kości malutkiej czaszki, nie było twardości, była przerażająca miękkość.
Stałam nad nim jak zamrożona, a maluch płakał....

Odsunęłam się od niego i poszłam poszukać pielęgniarki.
Znalazłam i zapytałam o co chodzi...
Usłyszałam: ojej, zapomniałam wam powiedzieć.
Wróciła ze mną na salę i wszystko nam wytłumaczyła.

Chłopczyk miał już pół roku. Po porodzie mama go zostawiła w szpitalu. Miał genetyczną chorobę, wrodzoną łamliwość kości, postać letalną (śmiertelną). Cud właściwie, że jeszcze żył. Pierwsze złamania nastąpiły już w macicy. Przy porodzie następne. Kilka przy przewijaniu. Był na lekach przeciwbólowych i uspokajających. Bo nic nie można było zrobić.
Tylko czekać na śmierć.
Noworodki pojawiały się na tej sali na kilka dni, on od pół roku był stałym elementem, bo czekał...

Nie mogłam się przemóc, by go znów dotknąć. Nie miałam odwagi, potwornie bałam się, że zrobię mu krzywdę, a on i tak cierpi. Z nas trzech, jedna tylko, Agata, przemogła się i brała go na ręce. Podchodziła z nim do okna, by zobaczył niebo, rozmawiała z nim, przynosiła mu soczki z domu.
Ale...
Po kilku dniach pielęgniarka powiedziała jej:
- Nie rób tego, to mu nie pomaga...przytulasz go, obdarzasz miłością, ale jesteś tu na chwilę, zaraz stąd pójdziesz, a on będzie chciał WIĘCEJ...

Widzę Wszechświecie oczy tego chłopczyka, zapamiętałam je na całe życie.
Duże, niebieskie, lekko nieobecne od leków.
Życie płynęło wokół niego, barwne, żywe, radosne...a on czekał.

Nie rozumiem wszystkiego, świat jest nieogarnialny w swej różnorodności.
Ale spotkanie tej Duszy spowodowało, że przestałam uważać, że na wszystko jest paragraf.
Że są proste odpowiedzi na trudne pytania.
Zrozumiałam, że czasem odpowiedzi nie ma.
A czasem odpowiedzi się boimy.

Kiedy mój ukochany, schorowany pies, który nie był psem, tylko częścią mojej Duszy, odchodził na stole u weterynarza, kiedy powoli usypiał w moich ramionach po podaniu leku uśmiercającego, mówiłam mu:
- spokojnie, za chwilę pobiegniesz , będzie po wszystkim, jeszcze chwilka i będziesz wolny.
 Jeszcze chwilka kochanie...dziękuję, że ze mną byłeś, ale już jesteś wolny.

Słyszałam to ostatnie szarpnięcie serca i ostatni wydech.
I czułam, że to jest Dobre.

Kocham cię, możesz odejść.





Pozdrawiam Wszechświecie, Twoja  pogrążona w relatywizmie Prowincjonalna Bibliotekarka.


czwartek, 6 czerwca 2019

Nie oddaję ręcznika Wszechświecie!



Czasem się sama proszę o bęcki.

Nie słucham intuicji, nie słucham tego cichego głosiku w głowie: nie idź tam, nie idź...
Brzęczy mi nad uchem, że coś nie tak, że raczej nie tędy, ale ignoruję.
Sio mucho!

I lekcja się odbywa. Temat: trzeba sobie ufać i słuchać co Anioł Stróż szepcze do ucha.
O ileż życie jest wtedy łatwiejsze.
Ale bądźmy szczerzy Wszechświecie, jest we mnie jakaś taka przekora.
I czasem aż korci, by jednak sobie utrudnić, jednak wdepnąć gdzieś i tak, jak gdyby nigdy nic, uszczypnąć...
Choć wiem, jakie będą konsekwencje, to tak niby jednak nie wiem... czy co?
Spryciulka.

Już dawno się zorientowałam, że jeżeli spotkam ludzi koczujących na nuklearnej pustyni Życia, śpiących w dołkach wygrzebanych w ziemi, opiekających szczury nad ogniskiem, zrozpaczonych, chorych i pogrążonych w beznadziei, usiądę z nimi. Wezmę patyk i opiekę szczura, podzielę się wodą, posłucham. Przytulę, choć brzydko pachną. Powiem, że można dołek wyłożyć mchem, niekoniecznie trzeba tak w błotku. Kiedyś bym jeszcze zgarnęła do  swojego domku, ale teraz nie...Teraz wiem, że każdy z nich ma własny domek. I w każdej chwili może do niego wrócić.

Jednak, jeśli spotkam ludzi w tęczowych szatach, mieszkających w ogrodzie, świecących jak słońce, odżywiających się owocami prosto z drzewa Dobrego, promieniujących pewnością siebie w każdym aspekcie, i miłością, i zrozumieniem...
Tu zrobię się czujna. Siądę z boku. Najpierw popatrzę.
Coś za piękny ten obrazek, gdzie tu jest haczyk?
Może kiedyś uda mi się nie szukać dziury w całym?
Może po prostu odpuszczę, pocieszę się słońcem, owocami i spokojem.
Czasem mi się to już zdarza nawet.
Ale czasem nie....

Spotkał mnie hejt :-)
Nie pierwszy raz w życiu, nie ostatni. W zasadzie wszyscy się spotykamy z różnymi formami negacji. A negowane są nasze uczucia, poglądy, wygląd, sposób życia, wszystko właściwie.

Kiedyś długo myślałam, że to ja jestem tego powodem.
Teraz wyraźniej widzę, że powodem hejtu jest osoba hejtująca.
Serio.
W złośliwościach zawsze chodzi o wypowiadającego złośliwości.

To trudno zobaczyć, bo formy hejtu nie zawsze są oczywiste. Jest wiele sposobów by nam wsadzić szpilę, zlekceważyć nas, umniejszyć, pozbawić pewności siebie, pokazać kąt, gdzie mamy siedzieć we wstydzie. Kiedyś wsadzano w pręgierz, a dobrzy ludzie mogli się poczuć jeszcze lepsi obrzucając biedaka w pręgierzu bobkami :-) Teraz są inne sposoby, internet daje mnóstwo możliwości, nawet nie będę się nad nimi zastanawiać, bo co raz dochodzą nowe. To płynne.
Towarzyszy nam od zawsze.

Ja zastanowiłam się po tych dwóch lekcjach nad Sednem.
Jaka ja ci jestem wdzięczna Wszechświecie, że już mogę to Sedno, przynajmniej jedno z Sedn, zobaczyć...

Odkrycie, że nie muszę się wstydzić, że nie muszę się denerwować, że nie muszę czuć się zła, niemoralna, nie taka jak trzeba, jest uwalniające.
Ale, żeby to zobaczyć, czasem trzeba wleźć w jakieś miejsca, gdzie cię tymi bobkami jednak obrzucą i poczuć. I zobaczyć, co ja czuję i czemu?
A potem zastanowić się.

Takie ćwiczenie było na warsztatach pracy z ciałem.
Osoba ćwicząca dostaje ręcznik. Ma go powąchać, przytulić do serca, poczuć, że jest on czymś ważnym, czymś miłym, czymś własnym. A osoba asystująca ma stanąć naprzeciw, wyciągnąć ręce
i poprosić: daj mi go, proszę cię, jest mi bardzo potrzebny.

Ja byłam w parze z moją KoleżankąAnią. Pewnie z obcą osobą jest inaczej. Ja KoleżankęAnię lubię bardzo, razem pełzniemy przez depresję i nerwicę. Wspieramy się.
Więc przytulam ten ręcznik, KoleżankaAnia prosi, wyciąga ręce i co ja czuję? NIE.
No NIE. Głębokie, stanowcze NIE.
Jestem zdziwiona niepomiernie swoją reakcją. Zaraz potem napływa ogromny dyskomfort, poczucie winy. Jak to? KoleżanceAni nie oddam? Toż ona wszystko by mi oddała. Stoi naprzeciw, wyciąga ręce, patrzy szczerymi, jasnymi, lekko mokrymi oczyma...
A we mnie NIE. Mimo poczucia winy, mimo wstydu, mimo koszmarnego rozerwania...
To tylko ręcznik, ale może już nie...
Nie oddałam.

Później, na koniec zajęć jest relaksacja. Kładziemy się na matach, rozluźniamy, pozwalamy mięśniom się rozkurczyć. Czasem wpadamy w wibrację, mięśnie się trzęsą, zrzucają balast emocjonalny.
I nagle, płaczę...
Bo nie umiem jeszcze stawać za sobą, bo każdy taki akt, budzi we mnie strach. Bo jeśli nie oddam ręcznika, ludzie mnie nie będą lubić, egoistki jednej.
Długo na to pozwalałam, na to oddawanie, które odczuwałam jako odbieranie.
To stało się sposobem na życie.
Wtedy to wyraźnie zobaczyłam. Ale...nie oddałam.
Już byłam na dobrej drodze :-)
Lekcja Numer Jeden.

Wszyscy mamy swoje ręczniki.
Nasze własne, puchate, mięciutkie, pachnące, swojskie.
Albo strefy komfortu, albo ulubione, niewzruszalne poglądy, albo wizje siebie...
Każdy z nas coś trzyma.
I bardzo nie chce puścić. Bardzo.

I kiedy ktoś wejdzie w te strefy, i nawet bez złych intencji coś powie inaczej, nie tak, z innej perspektywy. Oberwie. Mocno. Nie ruszaj, to moje!

Bo oprócz tego, że nie oddaję ręcznika, jeszcze za bardzo się do niego przywiązuję :-)
Lekcja Numer Dwa.

I tutaj wracamy do hejterów.
Oni nie oddają, przywiązują się i biją z całym światem o ręczniki.
Zawsze chodzi o nich. Cokolwiek zrobią, cokolwiek powiedzą, jakiejkolwiek metody użyją, zawsze chodzi  to by nie oddać własnego ręcznika.
Nie umieją żyć w świecie bez swojego ręcznika.
A przecież jest tyle ręczników, kolorowych, większych, mniejszych, puchatych, bardziej szorstkich, pachnących.
Wybór.


Zdjęcie nie jest tu przypadkiem.
Zasugerowano mi, że wyznaję podobne poglądy jak Goebbels.
A ja zawsze myślałam, że raczej jak ten pan w kółku ;-)

Ale po zastanowieniu, jakby tak uczciwie popatrzeć, to coś jest na rzeczy.
Taki mały, autorytarny ludzik we mnie, który wie jak inni mają żyć. No jest. Zawsze był.
Karmił się moim strachem, wstydem, wstrętem i paniką.
Ostatnio jakby przycichł, stał się milszy, spokojniejszy, mniej narzucający się.
Troszku się polubiliśmy, bo jego umiejętność stawiania granic, choć taka dość kanciasta, wiele razy uratowała mi zadek :-)
Współpracujemy.

Zarzucono mi również relatywizm moralny. Hm....

Więc, relatywizmie  moralny, przybywam!
Ale to w następnym poście....


źródło: internet
Ps. A jeśli chodzi o tych co mieszkają na pustyni i tych co w ogrodzie. Okazuje się zawsze, że ci z     ogrodu byli na pustyni, a ci z pustyni bywali też w ogrodzie. Bo to tylko miejsca zamieszkania są.
Wcale nie na stałe...






Pozdrawiam Wszechświecie, Twoja zawsze, tańcząca z ręcznikami Prowincjonalna Bibliotekarka.