Obserwatorzy

niedziela, 21 października 2018

Witaj Wszechświecie, wspominam :-)



Książki.
Wszędzie książki.

Moje życie od maleńkości to książki.
I o dziwo, wcale nie z domu wyniesiona ta miłość. W sumie nie bardzo wiem skąd, podejrzewam babkę Szurę. Rodzice mi nie czytali. Nie kupowali książek. Nie było ich wiele w domu.
Babka Szura czytała. Mama mojej mamy.
Babka miała tylko cztery klasy zdobyte przed wojną. Miała talent artystyczny, potrafiła pięknie rysować, robiła kwiaty z bibułki, szyła nam lalki-szmacianki. Nie była ciepłą osobą. Raczej emocjonalnie chłodną, ale lalki robiła nam z miłością.
Pamiętam ją siedzącą na krześle przy oknie, z książką na stoliku. Kiedy czytała powtarzała szeptem to co czytała. Dziwiło mnie to, jak można cały czas tak ustami ruszać przy czytaniu? Nie wiedziałam wtedy, że babka tylko 4 klasy szkoły skończyła, taki nawyk małego dziecka przy czytaniu jej został.
Czytała dużo, Kraszewskiego całego, Sienkiewicza, Żeromskiego, wszystkich naszych polskich pisarzy ogarnęła. Nie była taką zwykła babką z ławeczki na ulicy :-)

Moja biblioteka z dzieciństwa była szara. Szara i zakurzona, niedoświetlona i zapchana po uszy. Katalogi stały jak wielkie czołgi z tajemnicą w środku, bo jako małe dziecię nie ogarniałam co to za kartki tam siedzą. Zresztą nigdy nie widziałam, żeby ktoś poza StarąBibliotekarką tam grzebał. Źródłem ciepła był piec kaflowy, zimą wchodziło się do nagrzanego pomieszczenia, pachnącego kurzem, papierem i mysimi sikami. To było jak powrót do domu, miodowe kafle emanowały ciepłem. To nie było zwyczajne ciepło. Każdy kto ma jeszcze piec wie o tym. To ciepło było jak mięciutki, leciutki, kremowy szal. Otulało nienachalnie, delikatnie dostosowując się do ciała. Była w tym magia i miłość. Mam to nadal, ponieważ u mojej mamy został jeden piec. I kuchnia na drzewo.
Każda książka w bibliotece była obłożona w szary papier. Ten porządny szary papier. Szorstko-miękki, trochę twardy kiedy był nowy, potem w miarę stykania się z rękami ludzi miękł, dopasowywał się do książki, stawał się przytulny, jak druga, pluszowa skóra. Każda książka była tajemnicą. Dopiero otwierając ją, można było zajrzeć do tego świata, który zawierała. Książki do mnie mówiły. Otwierałam na dowolnej stronie i zaczynałam czytać, zazwyczaj już w tym momencie płynęłam z historią, której jeszcze nie znałam, ale miałam tę umiejętność, że ją czułam od pierwszej chwili. Czasem te kilka zdań na początku szeptało do mnie:
- jestem dla ciebie, cieszę się, że już mnie znalazłaś, już czas.
Niektóre jednak mówiły:
- nie, nie ten czas, nie ta pora, odłóż mnie, bo cię przerażę, nie zrozumiesz, wróć później, znajdziemy się.
Znajdowałyśmy się. Po latach trafiałam na nie znów i byłam gotowa.
StaraBibliotekarka chyba wcale nie była stara. Choć tak ją pamiętam. Miała krótkie, lekko ondulowane siwe włosy, bladą cerę. Zaciśnięte surowo usta. Nosiła granatowy fartuch i ortopedyczne buty. I kołnierzyk przy fartuchu, który dawał się wymieniać. Kołnierzyki miała ładne, robione na szydełku, koronkowe, z haftem richelieu, jakimiś szczypankami. W całej tej smutnej i surowej osobie, lekko zgrabionej, kołnierzyki były takim okienkiem do tego fragmentu, gdzie schowała marzenia i światło. Nie uśmiechała się do mnie. Nie rozmawiała ze mną. Nie zachęcała mnie do czytania. Za to ja z nabożeństwem patrzyłam na niezrozumiałe, magiczne działania: wypisywanie kart, uzupełnianie katalogu, wielkie arkusze ubytkowe, księgi grubaśne; zastanawiając się jak ona to wszystko ogarnia.
Kiedy StaraBibliotekarka zorientowała się, że dużo czytam, pozwalała mi na grzebanie w książkach z działów już dla doroślejszych czytaczy. Tak właśnie poznałam się z Tomkiem Wilmowskim już w czwartej klasie chyba. Pół roku koło niego chodziłam i wychodziłam :-) Zabierał mnie ze sobą w dalekie, cudowne wyprawy, uwalniał od trudnej rzeczywistości. Zawsze będę mu wdzięczna za wolność :-)
 Książki całe moje życie były ze mną. Odbijając jak w lustrze moje marzenia, pragnienia, problemy, strachy. Radziły, uczyły, pozwalały płakać, cieszyć się, złościć.
Dawały wolność, przenosiły do innych światów, poszerzały horyzonty.
Dziewczynka z przyszłości K. Bułyczowa, była kamieniem węgielnym do zrozumienia, że świat nie jest płaski jak kartka papieru. Że przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, nie muszą następować jedno po drugim. Spojrzenie w głąb Kosmosu zmieniło mnie, oprócz miłości do science fiction i fantasy, pozwoliło mi, obecnej mi, znaleźć drogę do mojego Serca. I dostrzec świat ukryty przed nami :-)

Kiedy poszłam do liceum, w odległym, innym mieście, trafiłam na kolejną StarąBibliotekarkę2 :-)
Fartuch, ortopedyczne buty, kołnierzyk, brak uśmiechu i dystans. Brak zachęty do czytania.
Książki jednak były moim Życiem, więc...StaraBibliotekarka2 połapała się szybko jaki jej się trafił skarb napędzający statystykę. Zrobiło się przyjaźniej.
Nie wyjechałam już z tego dalekiego miasta. Zostałam. Zakochałam się w liceum, wyszłam za mąż, pojawili się moi synowie. Życie płynęło.
Pracowałam jako siostra PCK, potem w muzeum, potem w Domu Kultury. W małych miasteczkach specjalnego wyboru nie ma. No i  rodzinne klany miejscowe obsadzają stanowiska. Trzeba mieć szczęście, albo plecy, albo coś...
Coś chyba miałam, praca w Kulturze na początku była bardzo ok. Byłam pełna pomysłów, pełna energii, pełna entuzjazmu. Chciało się i dawało się :-) Dom, praca, dzieci, studia. Ja Siłaczka :-)
Książki też wtedy dawały odpocząć, wyhamowywały, kiedy przekraczałam siebie, kiedy nie szanowałam własnych granic. Kiedy w pędzie zapominałam o sobie. Kiedy cała byłam POZA sobą.
Po dziesięciu latach pracy w kulturze wypaliłam się. Byłam zmęczona pracą. Była zmęczona ludźmi, byłam zmęczona mną. Brak rytmu, praca w weekendy, święta, bez konkretnych godzin, bez możliwości zaplanowania czegoś na dłużej...Ale nie widziałam możliwości zmiany. Zdawało mi się, że już zostanę w tym grajdołku. Poddałam się i płynęłam na półgwizdka. Ślepa ja...

A tymczasem, za ścianą, w tym samym budynku tylko z drugiej strony, StaraBibliotekarka2 zbierała się na emeryturę. Po czterdziestu latach pracy. Ciężko jej było, choć robiła dobrą minę. Biblioteka była jej schronieniem, jej miejscem spokoju, jej twierdzą. Sytuację rodzinną miała skomplikowaną, nie była towarzyska, raczej chropowata i kaktusowata. Emerytura jest fajna, ale nie dla każdego. Odchodziła jednak i radziła sobie z tym jak mogła.
Wspierałam ją troszkę, na ile pozwoliła, zastanawiając się kto dostanie tę pracę. W małym miasteczku, taka fucha to skarb. Zazdrościłam. Stawiałam na kogoś z krewnych i przyjaciół obecnej władzy. Jak zwykle.

Już nie pamiętam, jeden czy dwa tygodnie przed swoim odejściem, StaraBibliotekarka2 przyszła do mojej dyrektor, która była też dyrektorem biblioteki. Takie połączenia  kultury i biblioteki robiły straszną krzywdę finansową i nie tylko, bibliotekom, ale cóż...życie.

Tak sobie siedzimy, coś tam rozmawiamy i nagle:
- Pani Aniu, a pani to nie chce na moje miejsce? Księgozbiór przecież pani zna...

Znacie to uczucie, kiedy wasze życie zmienia bieg? Kiedy całe ciało jest jak rozedrgany kamerton na wysokim C? Kiedy miesza się ze sobą wibracja i dźwięk tak, że nie wiadomo co jest czym?
Usłyszałam dźwięk, kryształowy. Nie do opisania.

I taka oczywistość. No przecież, kto jak nie ja :-)
To nawet było oczywiste dla mojej dyrektorki. I dla burmistrza. Poszło jak po maśle.  Dwa tygodnie i byłam ProwincjonalnąBibliotekarką :-)
Usiadłam za biurkiem, cała przejęta, pierwszego dnia.
Spojrzałam na regały, katalogi, książki. Na latające wokół, podświetlone słońcem drobinki pyłu z książek i szarego papieru. Poczułam zapach kurzu i mysich sików :-)

DOM.




Pozdrawiam Wszechświecie, twoja wdzięczna ProwincjonalnaBibliotekarka.

niedziela, 14 października 2018

Wszechświecie, zemsta na wroga!




Siedzę w kółku.
Kółku terapeutycznym.
Na terapii grupowej.

Stara, 48-letnia baba. Się posadziłam. Nigdy w życiu nie myślałam, że dojdzie do takiego czegoś. Miałam plan na życie. Doskonały :-)
Podstawa brzmiała: wszystko inaczej niż rodzice.
Wszystko odwrotnie i będzie dobrze.
I ja nie będę taka jak mama.
Będę odwrotna :-)
I będzie dobrze :-)

No i siedzę w kółku.

Życie z alkoholikiem to nie przelewki. Jeśli ktoś słyszał o DDA, czytał o tym, jest DDA, to rozumie.
Strach jest codziennością. Wstajesz z nim, jesz śniadanie, idziesz do szkoły, wracasz, odrabiasz lekcje, kładziesz się, śpisz z nim, budzisz się...I tak na okrągło.
W rodzinie alkoholika nie ma nic, czego można się przytrzymać. Wszystko jest płynne, czeka się na to czy przyjdzie pijany, czy trzeźwy? Jak pijany, to wiadomo. A jak trzeźwy, to ulga jest króciutka, bo zaczynasz myśleć o tym, co jutro. Jutro pewnie znów się napije. W sumie lepiej jak przyjdzie pijany teraz, nie trzeba wtedy znów czekać, awantury uwalniają emocje, po tym jest troszkę lżej jednak. Dłuższa ulga.

Strach jednak dominuje. Przynajmniej w moim przypadku. I przenosi się na wszystkie sfery życia. Wszystkie. Szkoła, dom, ulica, sklep. Jest z tobą zawsze, mdlący, szary, napinający, męczący, wysysający każdy gram energii. Więc w ramach ratunku, ulgi, właściwie ratowania życia, zaczynasz wypierać. Walczyć z nim. Spychać go w otchłań niebytu. Nie chcesz go czuć.
Trudna walka. Ale się udaje. Naprawdę. Można go zepchnąć tak głęboko, że nie ma. Nie ma w głowie. A przecież właśnie o to chodzi.
Żeby nie było w głowie.

Jest taki etap również, że boisz się myśli, że on wylezie i znów będziesz musiała się bać. Strach strachem pogania. Ale, wierzcie mi, można i to stłumić.
Niewiarygodne, jak można być silnym, myśląc, że się jest słabym :-)

Jak ktoś ciekaw, może poczytać o DDA. Ja poczytałam w wieku lat 35. I doznałam kosmicznej ulgi. Nie jestem wariatką :-) Są tacy jak ja. To nawet ma nazwę. To nie moja wina. Jestem DDA.
Zajrzałam na fora, gdzie tacy biedacy jak ja spotykali się, poczytałam więcej. Na forach długo nie wytrzymałam, bo oni tam wszyscy też byli przecież DDA. Walili mi lustrem po oczach, czego jeszcze wtedy nie ogarniałam, ale bolało. To były i pewnie są nadal, smutne miejsca. Ale każdy etap potrzebny.
Pomyślałam nawet, że może pójdę do psychologa i spróbuję zapytać, jak sobie pomóc. Jakoś się zebrałam. Taka psycholog w ośrodku pomocy była, poszłam.
Powoli, nieskładnie wyłuszczałam problem. A ona mi z grubej rury walnęła: że rodzice to też ludzie, jestem dorosła, powinnam to zobaczyć. I wybaczyć.
Wyszłam od niej jak zbity pies.
Z takim poczuciem winy jak z Podlasia na Madagaskar. I z kiełkującą złością, że nie. NIE. Nikomu nie wybaczam. To mnie skrzywdzono. To ja cierpię. Ja mam prawo domagać się przeprosin. I zemsty.
I znów poczucie winy, bo przecież jestem dorosła, powinnam być lepszą i wybaczyć. I znów złość, że NIE.
Dysonans poznawczy.
Zgadnijcie co wygrało?
Oczywiście, że poczucie winy. To uczucie szlachetniejsze, o ironio :-)
Złość nie jest dobrym uczuciem. Brzydka jest, mroczna. Za nią stoi kupa innych pokracznych, oślizłych uczuć. Nie, nie będę taka ohydna. Nie patrzymy w tamtą stronę. Wybaczamy. Psycholog ma rację, ksiądz ma rację, inni ludzie mają rację, ja nie mam racji.
Mam przecież plan na życie.
Doskonały.
Wszystko odwrotnie.

I siedzę.
W kółku.

Siedzę już dłuższy czas, kilka miesięcy, gdy chłopak, nazwijmy go Stefan, wreszcie się otwiera i opowiada o swoim ojcu i dziadku. Dziadek wymaga, by jak wróci do domu, wszyscy byli na baczność. Nikt nie ma prawa siedzieć. Każdy ma być zajęty czymś pożytecznym, robotą.
W mojej głowie pojawia się wizja zestresowanej rodziny, małego chłopca, ze strachem czekających na dziadka. Na jego reakcję. I nagle czuję, rozumiem...i współczuję ojcu Stefana. Bo ja tam byłam, gdzie on. Jesteśmy tacy sami. A Stefan jeszcze nie chce tego widzieć. I tam też byłam. I jesteśmy tacy sami.
Wszyscy jesteśmy tacy sami.

I wszystko zależy od poziomu świadomości na jaki się już w drapałeś.
Zanim Stefan mi pokazał drogę do wybaczenia, musiałam jednak wejść w brzydkie, oślizłe uczucia. Przyznać się do nich. Przytulić je. Uznać za swoje. Oddać im sprawiedliwość.
Miałam prawo tak się czuć. I to nie było złe, to było MOJE.

I tak oto, chytrze :-), zapraszam w kierunku miłości bezwarunkowej z poprzedniego posta :-)
Łapie się ktoś na ten pociąg?
Że tak się zapytam przebiegle?

Pozdrawiam Wszechświecie, twoja chytra, przebiegła i podstępna Prowincjonalna Bibliotekarka ;-)



czwartek, 11 października 2018

Wszechświecie, Smętek Zwodnik nadal zwodzi.


Temat chodzi za mną już z pół roku. Nasilił się na warsztatach z Rosą, tych ostatnich...
Buczy mi w głowie, jak taki grubaśny, mały, puchaty bąk...
I chociaż, Wszechświecie, mnóstwo się teraz działo w moim życiu, ten temat cały czas pobzykiwał w tle.
Ciężko się z nim mierzyć. Nie wiem, czy dorosłam.

Ale na mojej liście czytelniczej mam Kurnik, a tam znów się rozgdakało.
Lilka B. popełniła bardzo ciekawy post TUTAJ.

I dziabnęło mnie. A bąk w mojej głowie zaczął buczeć bardzo głośno.
Moja mama mi opowiadała, że jak była mała, schodziły się sąsiadki do mojej babki wieczorami. Zapalało się lampę naftową i darło pierze, szatkowało kapustę, a jedna kobitka czytała głośno książkę.
Tytuł "O Smętku Zwodniku".
Dzieciom uszy falowały aż od słuchania tych opowieści o zwidach na cmentarzu, upiorach, błędnych ogniach wiodących na manowce. Wszystko to w migocącym, magicznym świetle lampy naftowej i półmroku kryjącym się po kątach. Kiedy potem dzieciuki szły spać, to bały się nos wychylić spod kołdry, a wyjście na siku, nawet do oddalonego o metr nocnika, było wyprawą przerażającą :-)

Dziadek natomiast opowiadał o tym, że jako mały chłopiec był w Rosji. Nie mówił wiele, był małomówny i zamknięty. Jako wnuczki kochałyśmy go, przy nas ciepła strona jego natury się ujawniała. Był ofiarą tzw. bieżeństwa. I kiedyś opowiedział swoim dzieciom jak tam było. Przyjechali, nie wiem do jakiego miasta, w trakcie rewolucji październikowej. Był głód. Ogromny. Na ulicach leżały ciała zmarłych i zabitych. Krew była wszędzie. Z więzień wypuszczono wszystkich więźniów, politycznych, złodziei, morderców. I to wszystko grasowało wolno i bezkarnie. W ludziach budziły się najgorsze instynkty. Dziadek z kolegą chodzili po domach opuszczonych próbując znaleźć coś do jedzenia, bądź sprzedania. Trudne to było, bo ludzie co nie zabrali, to wszystko niszczyli w jakimś bezmyślnym szale. I weszli raz do bogatego domu, a tam w sypialni, w kołysce, dziadek zobaczył niemowlę z poderżniętym gardłem...
Wrócili do Polski, potem była wojna....

Nie wiem Wszechświecie.
Czytając post Lilki B. poczułam smutek. Zniechęcenie.
Kury się rozgdakały, każda prawie opowiedziała swoje fragmenty historii rodzinnej. Każda z dramatem, każda z nieszczęściem wojennym.  Historie ciekawe, czasem inspirujące, czasem smutne, czasem zabawne.
Ludzkie losy.

Czytam też Klarkę Mrozek :-) O TUTAJ
Dziś też cię kocham...
Klarka pyta: co się stało z miłością?
Pytanie jest zasadnicze. Sięgające korzeni.
Ale nikt nie dał rady odpowiedzieć, rozmyło się na szczególiki, obwinianie, osądzanie...

 Na ostatnich warsztatach z Rosą było super, choć przestraszyłam się trochę tematu ZAUFANIE.
Bo ja wiem, że ja nie bardzo ufam sobie, a co dopiero ludziom. Dopiero się tego uczę. Stawiam niepewne kroku w kierunku: cokolwiek będzie, będzie dobrze. Jakkolwiek będzie, będzie dobrze.
Zaufanie do płynącego Życia. Zaufanie do mnie samej, zaufanie do moich wyborów. Trudne.

Bo przekaz rodzinny wcale mnie nie przekonał, że wszystko będzie dobrze. Moi przodkowie, żyjący w takich okropnych czasach, przekonali mnie, że dobrze nie będzie. Ich strach stał się moim strachem, ich trauma, moją. Ich smutek, moim. Ich tajemnice też stawały się moimi.
Moja babka, kiedy demencja cofała ją w czasie, zaczęła chować w łóżku chleb, kiełbasę, wsypywała pod poduszkę cukier, chowała, bo może zabraknąć. A gorsze czasy przyjdą.

U Rosy kiedy ludzie mówili na podsumowaniu, co zrozumieli przez te dwa dni, wiele osób powiedziało, że chce się zmienić.
Chce być miłością, MIŁOŚCIĄ BEZWARUNKOWĄ. Chce czuć miłość, być miłością i ją dawać innym.
Borzezielony, jak mi to nie grało. Jak czułam, że coś nie tak, że ślizgają się po powierzchni czegoś, ale wcale nie rozumieją tej swojej potrzeby. Że oszukują się, choć całym sercem czują, że mówią prawdę.
I mówili, prawdę.

Chcemy, chcemy kochać. Być kochanymi. Pragniemy miłości tak bardzo, że aż boli.
Bo ją straciliśmy.
Oddaliśmy. Sami oddaliśmy. Pozwoliliśmy, by w nurcie Życia wszystko się przeinaczyło, podzieliło, rozmyło. Ustaliliśmy granice, państwa, nadaliśmy znaczenie kolorowi skóry, kulturze, stylowi życia, historii, tradycji, naszym lękom, pragnieniu i pożądaniu. W tej mieszaninie różnorodności wątków straciliśmy naszą MIŁOŚĆ.
Poczucie bycia RAZEM.

Mieliśmy to. Inaczej nie czulibyśmy braku. Sięgamy do ludzi po to. Wszyscy to robimy. Sięgamy po to uczucie, że ktoś nas zrozumie, zaakceptuje takimi, jakimi jesteśmy.
Nazywamy to MIŁOŚCIĄ.

I pojęłam jedno. Miłość bezwarunkowa z punktu widzenia ZIEMI, jest okrucieństwem.
Prawdziwym, strasznym okrucieństwem.
Niesprawiedliwością i okrucieństwem.
To zdjęcie na górze.
Hitler, Ewa i ich córki. Miłe, fajne zdjęcie rodzinne. Ta dziewuszka z lewej strony lekko i ufnie opierająca się o tatę. Ewa z matczynym uśmiechem. Rączki dzieci ufnie w rękach rodziców.
Rodzice pochyleni do dzieciaków. Rodzina, więzi, emocje.

Ten biedny Hitler, ikona wszystkiego złego, oczerniany i uznany za potwora. Prawdziwe, osobowe zło. A tu zdjęcie, które pokazuje człowieka.
I miłość bezwarunkowa w naturalny sposób go kocha. Ze wszystkim co zrobił. Z każdym wątkiem nieszczęścia, który sprowadził. Z każdą minutą cierpienia jego ofiar. Ze zrozumieniem, że był jaki był. Nie osądza. Pozwala.
I tak samo Lenina, Stalina, Kaligulę, doktora Mengele i każdego złego człowieka o którym pomyślimy.
I tak samo każdą ich ofiarę.

Uważajmy, o co prosimy :-)
Bo może się okazać, że to dostaniemy.

Jesteśmy na to gotowi?

Mój bąk buczy dalej...

Pozdrawiam Wszechświecie, Twoja bucząca Prowincjonalna Bibliotekarka.





piątek, 5 października 2018

Ach, jak się pięknie garbię, Wszechświecie.



"Pokuta zaspokaja naszą potrzebę wyrównania. Jeśli jednak wyrównania szukamy w chorobie, nieszczęśliwym wypadku lub śmierci, co tak naprawdę osiągamy? Zamiast jednego poszkodowanego lub zmarłego, mamy dwóch. Gorzej nawet: dla ofiary nasza pokuta jest podwójną szkodą i podwójnym nieszczęściem, ponieważ jej nieszczęście podsyca nieszczęście innych, a z jej szkody wyrasta dalsza szkoda, a jej śmierć przynosi śmierć innych.
I jeszcze coś trzeba wziąć pod uwagę. Pokuta jest tandetą. Podobna jest do magicznego myślenia i działania według których, zbawienie innych pochodzi tylko z mojego nieszczęścia, moje cierpienie wystarcza, by uratować innych. Cierpienie i umieranie mają wystarczyć. Nie trzeba patrzeć na relacje między ludźmi. Nie trzeba widzieć drugiego człowieka. Nie trzeba czuć bólu z powodu jego nieszczęścia. Nie trzeba też robić niczego dla innych.
Działanie zostaje zastąpione przez cierpienie, życie przez umieranie, a wina przez pokutę. Samo cierpienie i umieranie, bez działania i wysiłku mają wystarczyć. Tymczasem przez pokutę choroba, cierpienie i śmierć stają się jeszcze większe."
Bert Hellinger "Porządki miłości"

Mocne. Bert Hellinger. Zakonnik, misjonarz, odszczepieniec.
Dziwny człowiek, dziwna teoria, dziwne praktyki.
Nie dla każdego.
Kiedy weszłam na drogę poprawy życia, po terapii postanowiłam jeszcze trochę poszukać. Zobaczyć czy coś jeszcze mogę zrobić. No wiesz Wszechświecie, żeby uklepać. Utwardzić. Umocnić.
A poza tym czułam się, po dwóch i pół roku pracy z terapeutkami i grupą, samotna i opuszczona. Nie wierzyłam do końca, że sama dam radę.
Potrzebowałam balkonika do podparcia.
Szur, szur, szur...
Nie czułam się pewnie.

Już od jakiegoś czasu trafiałam na wzmianki o ustawieniach systemowych hellingerowskich, ale uważałam to za czary-mary i omijałam z daleka. Temat czasem wracał, ale jakoś odpychałam...
Pojawiały się książki, ale nie miałam przekonania. Coś iskrzyło, ale...
Jednak z każdym takim powrotem tematu, dowiadywałam się coraz więcej. I w sumie zaczęłam się bać.
Kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że się boję, zaczęłam się zastanawiać czego właściwie?
Przecież tyle ogarnęłam na terapii, naprawdę dużo. Stanęłam twarzą w twarz ze sobą i moimi demonami. Było strasznie. Było okropnie i przeżyłam. Czego boję się teraz?
Tego samego.
Mnie.
Bo nie wszystko ruszyłam, bo coś jeszcze się chowa.
Na wszystko jest czas i miejsce.

Znajoma była i poleciła Kasię. Sprawdzona, bo oszołomów nie brak. Pojechałam.
W poczekalni kilka dziewczyn, starsze, młodsze. Co jest, że same kobitki? Nie raz już się zastanawiałam. Na terapii grupowej przewaga kobiet, na warsztatach pracy z ciałem jeden rodzynek odpadł na drugich zajęciach, u Rosy więcej facetów, to fakt. Tak 1/3 grupy. Ale to ROSA :-)

No więc kobitki. I wchodzi ANIA! Przyznam, że się zdenerwowałam. Miała być Kasia!!!
Bo Anię znam, z głupiego filmu na YT i nie podobała mi się.
A Ania pyta: kto widział film na YT???
Niepewnie podnoszę rękę ja i kilka innych dziewczyn. A Ania tłumaczy, że film ze spotkania pocięto na kawałki, bez sensu. Wyszło idiotycznie i ona jest zła na organizatorów. Ale za późno się dowiedziała i poszło w świat. Troszkę ze mnie zeszła para. Dam szansę.

Kiedy Ania zaczęła mówić wszystko zaczęło się kleić. Powoli zrozumiałam, że jestem w dobrym miejscu. Zobaczmy, co się dzieje w przestrzeni rodziny, rodu, związków rodzinnych.
To to samo co ogarniałam na terapii, tylko jakbym weszła innymi drzwiami.
Drewno można rąbać różnymi siekierami. Efekt ten sam. Polanka do kominka :-)

Kiedy czekałam na swoją kolej, przysłuchiwałam się kobitkom. Masażystki, trenerki życiowe, tarocistka...branża ezoteryczna :-). Każda z nich mówi, że są tu by wyczyścić się z zakłóceń energii, by lepiej pomagać innym. Tak trochę mnie zastanowiło, że jakoś ustawiają się poza problemem. Zakłócenia energii? Ok, ale to twoja energia, to Ty. A zakłócenie to na ten przykład niemożność wybaczenia mamie, tacie...To nie jest jakieś czyszczenie, to jest bardzo osobisty kontakt ze sobą :-)
I rodzicami. No i, że jeszcze niby robisz to dla innych? Jakoś nie tak coś.
Więc gdy padło w moim kierunku pytanie: a ty to robisz dla kogo?
Odpowiedziałam bez namysłu: DLA SIEBIE.
Zapadła konsternacja i cisza.
Jakieś krzywe uśmiechy i po chwili: no tak, tak jest na początku, a potem zaczynasz pomagać.
No wytłumaczyły sobie :-)
Ja już byłam PO pomaganiu. Po byciu fontanną pouczeń i olśnień. I po rozczarowaniach, bo nikt nie chciał słuchać :-) Nikt nie chciał olśnień, przebudzenia i zmiany. Wszyscy chcieli, by było tak jak było :-)
Więc sobie odpuściłam, choć przyznaję, że misjonarskie zapędy nadal zdarza mi się miewać i muszę studzić własny zapał w tym kierunku:-)

Kiedy weszłam do pokoju była tam Ania i dwa krzesła. Oraz spore naręcze Twoich Stylów na stoliku.
Krzesła reprezentowały moich rodziców, moje siostry...zależy.
Nie wiem, skąd  Ania wiedziała pewne sprawy. Tak działa POLE. Albo fizyka kwantowa, albo Źródło, albo nie wiem co. Ale wiedziała.
Przeciągnęła mnie w ciągu 50 minut przez większość rzeczy, które z bólem i trudem odkrywałam na terapii. Poszło łatwiej, bo już mniej więcej wiedziałam o co chodzi. Ale i tak osmarkałam Ani bluzkę płacząc jak dzika :-) Bo ona przytulała :-)
Podała mi kilka Twoich Stylów, kazała trzymać i powiedziała, że to ODPOWIEDZIALNOŚĆ, którą wzięłam, ale ona nie była moja.  A wzięłam bardzo wcześnie, w wieku trzech lat. I niosłam, niosłam za kogoś.
Stałam tam, zapłakana i zasmarkana, siąkając nosem, czując się jak mała, trzyletnia dziewczynka, trzymając gazety. Dosyć ciężkie, bo kupka spora.
I kiedy Ania, powiedziała: oddaj tę ODPOWIEDZIALNOŚĆ właścicielce i wyciągnęła ręce...moje dłonie zacisnęły się na tych gazetach. Nie mogłam. Nie mogłam. Czułam, że to MOJE.
Chwilę trwało. Oddanie kupki Twoich Stylów.
I ta ULGA, kiedy w końcu oddałam...

Każda kobitka, która wychodziła z pokoju była zapłakana i zasmarkana jak ja. Więc jednak się nie udawało stanąć z boku :-)
Tak sobie myślę, że każdy dotrze tam gdzie powinien, w końcu :-)
I w najodpowiedniejszym czasie :-)

Tytuł posta nie jest mój :-)
Na warsztatach pracy z ciałem powiedziała to dziewczyna: że tak patrzy na siebie i sprawdza, czy się ładnie garbi :-)
Nie zrozumiałam od razu, musiałam trochę nad tym pomyśleć.
Ale okazało się, że ja też się ładnie garbiłam, wiele, wiele lat. Udawałam kogoś, kim nie byłam, niosłam rzeczy nie moje, zdejmowałam odpowiedzialność z innych ludzi, ubierałam się w nią i patrzyłam jak mi w tym ciężko, ale jak ja pięknie pokutuję. Jak ja pomagam, jak ja wzniośle pomagam nieść krzyż :-)
OESU, jak my czasem świrujemy na tej planecie.
Wszechświecie, Ty jesteś pewny, że to nie jest Psychiatryk?

Ustawienia hellingerowskie polecam, czemu nie. Cokolwiek działa. Tylko z wyczuciem. To nie magia jednak. To coś, co nie dzieje się samo, trzeba, tak jak wszędzie, włączyć Świadomość.
Ale każda lekcja cenna :-)


Miłego dnia Wszechświecie, wyprostowana, aczkolwiek z lekko strzykającym kręgosłupem Prowincjonalna Bibliotekarka :-)