Obserwatorzy

środa, 19 grudnia 2018

Wszechświatowi ode mnie :-)

No i zaraz święta...
W bibliotece cisza jak makiem zasiał. Koleżanka chora, sama siedzę sobie, biegam na dwa działy, ale w dziecięcym wiele roboty nie ma. Tylko lektury, czasem coś dla przyjemności. U dorosłych więcej, zaopatrują się kompulsywnie na święta :-) Ale ja wiem, z doświadczenia ponad 20-letniego, że czytać będą tak naprawdę po świętach. Zmęczeni i utłuczeni emocjami, tłumieniem ich i wymuszonymi kontaktami międzyludzkimi. Nawet babcie, czekające z niecierpliwością na wnuczki, po tym intensywnym okresie, przyznają się albo wypierają fakt, że zmęczyły się i troszku wnuczków mają dosyć :-)
Co chyba naturalne jest :-)

Na blogach naczytałam się różnych podejść, różnych życzeń, różnych obejść na temat świąt. Absolutnie dźwięczy tam nasza potrzeba CUDU :-)

Tak doskonale widać, że wszyscy pragniemy miłości, wsparcia, bycia widzialnym, wysłuchanym, przytulonym, Potrzebujemy by ktoś nam powiedział, że będzie dobrze, że to wszystko ma jakiś cel, że nasze życie jest ważne. Że całe szaleństwo wokół ma sens. I, że jak to wszystko przejdziemy, to medal dostaniemy :-) I raj :-)

Wchodzę do sklepów i zaczyna od razu mrowić mnie skóra na głowie, ludzie zaaferowani biegają w pogoni za karpiami, które duszą się w  tych za ciasnych pojemnikach, trwa hekatomba zwierząt, na progu sklepu witają mnie nachalnie dzieci z puszkami caritasu, wokół zdenerwowanie, drażliwość, zaaferowanie. Kiedy przyglądam się osobom, które zdawałoby się radośnie rozmawiają, widzę, że one tak naprawdę nie rozmawiają. Nie patrzą sobie w oczy, nie nawiązują kontaktu, nie słuchają siebie nawzajem. Mówią tylko o sobie, są tylko w swoich myślach. A wygląda po wierzchu na miłą rozmowę. Życzą sobie wesołych świąt, szczęśćboże, bywa, że i pochwalony padnie, a zdrowia to już wszyscy nagminnie :-)
Ale nikt ne widzi drugiego człeka, nawet za bardzo siebie nie widzi.

Świetnie znam ten stan, żyłam w nim wiele, wiele lat. Myślałam, że to prawda. Że tak trzeba. Że tak  życie płynie.

Kiedy zaczęłam zauważać siebie, stawałam przed lustrem i patrzyłam sobie w oczy. Widziałam, że nie bardzo wiem jak to robić, uciekałam wzrokiem, uciekała ostrość, wolałam patrzeć na siebie całościowo, tak bezpośrednio w oczy, sobie samej, to nie. Trudne to było na początku, kiedy już przeszłam te etapy uciekania myślami, koncentrowania się na szczegółach np. kolor i faktura tęczówki, kiedy już umiałam zajrzeć za to wszystko co rozprasza, moment spojrzenia na Istotę patrzącą na mnie, będącą we mnie, MNIE, wywoływał łzy i płacz.

I napływały emocje: smutek, radość, niedowierzanie, tęsknota i miłość. Wyciągałam rękę i dotykałam tafli lustra, łzy płynęły mi po policzkach, a ja mówiłam co czułam: kocham cię Aniu.
I to była najprawdziwsza prawda, wypływająca ze mnie, patrzącej na siebie.

Jedyna PRAWDA na tym świecie.
Nie ma innej.
Wszystko inne to zmyłka.

Jesteście Miłością :-)

Nie dajcie się zwieść :-)







Pozdrawiam Wszechświecie, z miłością, twoja Prowincjonalna Bibliotekarka




czwartek, 13 grudnia 2018

Wszechświecie, puszczajmy się :-)

https://foto-basa.com/imagewdata-woman-jumping-off-a-cliff.htm

Ja tak z opóźnieniem pewnie rzeczy przechodzę. Mimo bycia 50+.
Kiedyś mąż powiedział do naszych synów (jakiś czas po rozpoczęciu mojej terapii), że muszą wykazać się teraz cierpliwością, bo mama przechodzi opóźnione dojrzewanie i właśnie wkracza do gimnazjum :-)
Miał rację :-) Trzęsło mnie po różnych wertepach mojej przeszłości, a to wpływało na nas wszystkich.
Nie było łatwo i nadal czasem nie jest, ale to normalne.
Każdy ma swojego wariata-  jak powiada mądrość ludowa, która, choć czasem mądrością nie jest, tu akurat ma rację.

Czasem mam w bibliotece "gadane dni". Nie wiem jak w innych bibliotekach, u mnie ludzie przychodzą i mówią. Potrzebują. I czasem taka kumulacja się trafia w jeden dzień.
Wtedy wychodząc z biblioteki potrzebuję ciszy i niegadania z nikim. W głowie szumi od ludzkich emocji i myśli :-)

Wczoraj przyszedł MłodyKleryk, pisze pracę magisterską, już chyba finiszuje. Bardzo lubię chłopaka. Znam go od gimnazjum, taki wychowanek biblioteczny. Bardzo stara się, bardzo lubi być księdzem, znalazł tam miejsce dla siebie, i pała :-) pała chęcią. Niesienia boga, światła i miłości. Piękny stan, patrzę na niego i to takie przyjemne, szczęśliwy.
Życzę mu jak najlepiej, żeby zgrabnie przeskoczył przykre doświadczenia i zachował tę radość.
Ale...
No właśnie, ale...
Opowiedział mi, że rozmawiał z kolegą, też księdzem, o tym czy dawać rozgrzeszenie dla geja  jak się trafi, czy nie...
No bo dla wszystkich jest miejsce w domu pana i nie jego wina, że taki jest, ten gej, i jak nie grzeszy, znaczy nie współżyje, to można dać rozgrzeszenie...Z TEGO JAKI JEST.
BORZEZIELONY!
Co oni w głowach mają? Co im się do głów napycha?
I on tak zgrabnie mówi: kim ja jestem by odmówić miejsca w domu pana i jednocześnie odmawia, nawet nie wiedząc o tym, że odmawia.

A ja mam parę świetnych przyjaciół gejów, od prawie 30 lat w fajnym, dobrym, kochającym związku. Żyjących cudnym, spełnionym życiem. Bo zawsze chodzi o miłość.
Nic młody nie rozumie.

Przypomniałam sobie moją maturalną spowiedź w Częstochowie. To było mocne. Pojechaliśmy przed maturą, wszyscy nabożni, z prośbami w sercach o pomoc na egzaminie. Modlitwa w autobusie, różańce, śpiewy.
Jechałam z chłopakiem, obecnym mężem. Chodziliśmy do jednej klasy, parą byliśmy od pierwszej i nadszedł czas w naszym życiu, że wiecie, rąk nie mogliśmy od siebie oderwać :-)


Wszystko było pięknie, ale było jedno ALE.
Otóż mój przyszły mąż był z mocno, mocno katolickiej rodziny. Nawet był popychany w kierunku seminarium. I nawet się trochę zaangażował, ale pojawiłam się ja :-)
I co się pojawiło jeszcze? Ach...każdy wie :-) Truskawki, czekolada i serduszka :-)

Ale NIE WOLNO!
Nie wolno bo grzech, bo piekło i  (jakże podstępnie) brak szacunku dla kobiety!
I mi się udzieliło, choć ja już wtedy nie za bardzo kościółkowa byłam, ale zdawało mi się, że jednak jestem. I nurzaliśmy się w poczuciu winy, a czekolady się chciało.
Taka rozmodlona, pełna winy i postanowienia poprawy (znaczy, że okiełznam żądze podłe) dojechałam do Częstochowy. I postanowiłam pójść do spowiedzi, oczyścić się i wejść na nową ścieżkę życia. Będę cnotliwa, dobra i czysta, anioł, który pod sukienką, od pasa w dół,  nic nie ma :-) A ty, panieboże, za to, pomóż przy tej maturze :-)

No i powiedziałam księdzu. Błąd, duży BŁĄD.
Obsobaczył mnie okropnie. Upokorzył i pogłębił poczucie winy. Zrobił ze mnie MarięMagdalenę podłą. I doradził, byśmy się z moim ukochanym nie spotykali sam na sam, tylko przy ludziach, bo wtedy nie będzie możliwości do zrealizowania pokusy, bo ja za słaba jestem, uwodzicielka jedna!
Odeszłam zapłakana od konfesjonału.
Takie przeżycie w Częstochowie.
To były lata 80-te.

Mieliło mnie nawet dosyć długo, ale w końcu gdzieś tam obudził się bunt i złość i generalnie wyszło mi to na zdrowie. Przez złość do oświecenia :-) Chyba nie to miał ten ksiądz na myśli, ale popchnął mnie w kierunku właściwym dla mnie, jak najdalej od jakiejkolwiek religii, a bliżej czekolady i serduszek.
Boga można znaleźć wszędzie, a czekolada i truskawki, i serduszka, były tuż obok :-)

No i łażąc po internecie, szukając czegoś fajnego do posłuchania co raz trafiałam na Kasię Miller, psycholożkę. Omijałam. Bo jak słuchać kobiety, która wygląda jak wygląda. Znaczy sama nie słucha swoich rad. Marna z niej psycholożka. I, co było kluczowe, ja sama nie lubiłam siebie, w depresji mój rozmiar pyknął do góry, kompulsje jedzeniowe zostawiły po sobie rozmiar 48. Nie fajnie. Nie lubiłam Kasi, tak jak nie lubiłam samej siebie.
Obie na to nie zasłużyłyśmy.
A w Piwnicy przecież Projekt Monster się odbywał, o czym pisałam wcześniej.

ASZ nagle, kilka tygodni temu, kiedy YT po raz kolejny wyrzucił mi filmiki z Kasią na liście z boku, klikłam i zaczęłam słuchać przy wkładaniu kart.
I EUREKA. Idealnie dla mnie. Bycie kobietą, akceptacja samej siebie, swego ciała, miłość romantyczna wbita do głowy przez społeczeństwo, zakuta w dodatku w pas cnoty :-)

A prawdziwym przyczynkiem do tego posta jest komentarz gdzieś tam, który wypłynął z czeluści internetu i który dźwięczał mi w głowie jak dzwon, i dziubał przez kilka dni: wychowałam moją córkę dobrze, nie puszcza się na lewo i prawo...

No cóż, Kasia na to odpowiedziała: PUSZCZAJCIE SIĘ DZIEWCZYNY, PUSZCZAJCIE SIĘ NA WSZYSTKIE MOŻLIWE SPOSOBY :-)

 A z własnego doświadczenia powiem, że sposobów jest mnóstwo i jest kupa frajdy przy tym. Można zacząć od puszczenia starych przekonań.
Poinformowałam Męża, że jestem puszczalska :-)
Ucieszył się :-)

A tu filmik z Kasią Miller :-) Enjoy :-)


Ps. Każdą książkę Kasi Miller warto przeczytać. Ja aktualnie czytam: Kup kochance męża kwiaty; tak na wszelki wypadek, jakby chciał też być puszczalski ;-)




Pozdrawiam Wszechświecie, przyjemnie puszczalska Prowincjonalna Bibliotekarka ;-)



sobota, 8 grudnia 2018

Wszechświecie, okręt odpłynął ;-)



Kiedy zaczęłam zmieniać swoje życie, jakiś czas byłam czajnikiem.
Czajnikowałam w pracy, wśród znajomych, w rodzinie, nawet z własnym Mężem i synami. Nie mówiłam co się dzieje.
Mąż i synowie akurat wiedzieli, że depresja, leki, terapia, ale nie mówiłam dużo.
Bałam się. Oceny.

Ogólnie pojęta "normalność", była moim Świętym Graalem od dawna, bo wychowałam się w "nienormalności". I rozpaczliwie, całe życie próbowałam dosięgnąć ideału "normalności", dopasowania do wszystkich, niewyróżniania się, bycia taką jak "ludzie". Tak naprawdę, to widzę, że w dzieciństwie, jeszcze nawet w Liceum, nie udawało mi się to. Wtedy jeszcze byłam w przepływie Życia, jeszcze byłam otwarta, kreatywna, jeszcze dawałam radę z moim wewnętrzym światłem, które wybuchało wtedy z całą mocą kreacji ;-) Mimo trudności, mimo strachu, mimo wewnętrznego bólu.
To zaczęło się w momencie, kiedy powiedziałam TAK w kościele i założyłam własny Dom.
Byłam młoda, miałam 20 lat :-) I miałam za wysokie poprzeczki do przeskocznia, które sama sobie ustawiłam. Pisałam o etykietkach, cała byłam oklejona. I nakleiłam na innych.
Ech, życie....

Więc czajnikowałam. Bo nie chciałam, by ktoś mnie nazwał "wariatką". Leczącą się psychiatrycznie przecież. I tak udawałam, nie mówiłam, aż w końcu dotarło do mnie, że ten okręt to już dawno odpłynął :-) Od wielu lat męczy mnie depresja, biorę psychotropy, jestem na terapii, co jeszcze musi zaistnieć, żebym zrozmiała, że jednak jestem "wariatką". W ogólnie "normalnym" tego słowa znaczeniu.
Bo tak w środku, czułam się zawsze sobą, w różnych stanach, ale sobą.
Więc zaczęłam przesuwać granice "normalności", takiej, jaką ją sobie wyobrażałam.
Zaczęłam od mówienia, o depresji, o tym co się dzieje, co czuję i co robię. No, łatwo nie było. Spotykam się do tej pory z różnymi reakcjami, ale już nauczyłam się z tym radzić. Ba! nawet nie przejmować, a nawet zobaczyć za tym co mówią o mnie ludzie, to co sądzą o sobie. Wyższa szkoła jazdy :-)

Ale ja nie o tym ;-) Dzisiaj o braku "normalności" Wszechświecie ;-)
Otóż, jak wiesz Wszechświecie spotkałam Rosę :-) Dla ciebie to oczywiste, sam ją do mnie wysłałeś. Jestem ci za to bardzo wdzięczna.
ROSA tu pisałam o niej, jesli ktoś chciałby o niej coś więcej.

Rosa postawiła cały mój świat na glowie i otworzyła mi oczy na to, że normalność i niemormalność nie stnieją. Świat jest inny. Wszystko co piszę na blogu przeżyłam sama. Jest to moje osobiste doświadczenie, odczute, zobaczone, dotknięte. Piszę o tym, bo może ktoś jeszcze jest czajnikiem, albo boi się sięgnąć po coś innego, albo może nie wie, że może. Tak jak ja kiedyś :-)

Więc tak.
Półtora roku temu jechałam na drugie spotkanie z Rosą. Byłam zachwycona. Pierwsze oszołomiło mnie, obudziło, dało inną perspektywę drogi do zdrowia, dodało siły i pomogło kontynuować terapię. Pół roku czekałam na kolejny przyjazd Rosy ze Stanów i doczekałam się. Tym razem miało się odbyć w Centrum Taraska, taki ośrodek w Sulejowskim Parku Krajobrazowym. Bardzo daleko, ale Mąż stanął na wysokości zadania, powiedział, że oczywiście mnie zawiezie na te trzy dni. Znalazam dla nas fajną kwaterę nad Czarną, w starym młynie wodnym, zabrałam jeszcze koleżnkę Anię, która też postanowiła spotkać Rosę i pojechalim.
Wyruszliśmy w piątek rano, bo droga długa, a wieczorem o 19.00  było pierwsze, wprowadzające spotkanie z Rosą. Obiecałam sobie nic się nie spodziewać, pozwolić przyjść temu, co ma przyjść,  nic nie kombinować. Jechaliśmy chyba 6 godzin, tak się troszkę utłukliśmy. Rozbiliśmy obóz na kwaterze, która była fajna bardzo i z klimatem, a potem Mąż nas podrzucił do ośrodka.
Usiadłam na krześle z ulgą, wyluzowana i szczęśliwa. Obok Ania ekscytowała się wszystkim , ale ja byłam w mojej bańce spokoju. Rosa zaczęła opowiadać o sobie, bo sporo osób było pierwszy raz. Płynęłam z jej opowieścią, słuchałam, patrzyłam...Asz nagle coś mi kliknęło w oczach i zrobiło się biało. Zniknęło podwyższenie na którym Rosa siedziała, fotel, tłumacz, ktory siedział niżej, kwiaty w dużych wazonach, obraz, który stał koło Rosy. Wszystko w białej, jarzacej się mgle. Widziałam tylko twarz Rosy, ale tak jakby ileś jej twarzy, nałożonych jedna na drugą niezbyt równo i  jej ręce. Jej ręce były pomarańczowe, w tej białej mgle świeciły jak lampa solna, takim wewnętrzym światłem. Rosa gestykulowała, a one świeciły złotym pomarańczem.
Pierwsza moja myśl: ale jestem zmęczona, oczy wysiadają. Mrugnęłam i złapałam ostrość. Ale za chwilę: klik i znów to samo. To znów mrugnęłam. No jestem zmęczona. Chwilę było dobrze, ale znów trzeci klik. Tym razem popatrzyłam na mgłę, porozglądałam się dokąd sięga, zobaczyłam w niej cień tłumacza i niebieskawą kuleczkę koło niego. Rosy ręce były cudne, świetliste i żywe, jej twarzy nie mogłam zobaczyć dokładnie. Trwało to, nie wiem, może minutę, znów mrugnęłam i tym razem przeszło i nie wróciło. Nadal spokojnie siedziałam, myśląc, że powinnam się wyspać i dać oczom wypocząć. Nie czułam niepokoju.
Po spotkaniu pojechaliśmy na kwaterę. Spokojnie zjedliśmy kolację, cała nasz trójka była zmęczona. Mąż poszedł pod prysznic, a Ania staneła nieśmiało w progu mojego pokoju. I mówi:
- Wiesz, ja próbowałam zobaczyć aurę Rosy...
 (dodam, że Ania bardziej niż ja siedziała już w rozwoju świadomości i ezoteryce, miała znajomych, którzy ją oświecili co do świata energii).
Zacukałam się na chwilę, bo ja już wiedziałam o aurze, ale jakoś do głowy nie brałam:
- I co?
-No zobaczyłam taką białą mgłę...
-I pomarańczowe ręce Rosy!!!- wpadłam jej w słowo.
Teraz Ania się zacukała :-)
Pogadałyśmy o tym. Okazało się, że widziałyśmy to samo. Kiedy Mąż wyszedł z łazienki, zobaczył dwie kobitki spłoszone, zacukane, ktore zaniemówiły na jego widok. Ale nie pytał ;-) A my poszłyśmy spać, a rano pojechałyśmy na dalsze spotkanie z Rosą.
Powiedziałam mu o tym już w domu. Przetrawił :-)
To, co widziłałyśmy, Ania i ja, ona bo chciała, ja nie wiem czemu, to była aura Rosy. Jej energia, jej ciało świetliste. Każdy je ma. Poczytałam o aurze. Jest sporo sensownych książek. Nasi pobratymcy ze Wschodu od tysięcy lat wiedzą i używają tej wiedzy. My, w naszej kulturze wyparliśmy to i uważamy za nieprawdę.
Nie wierzymy sobie, własnym oczom, własnym odczuciom. Kiedy patrzymy nocą nad lekką łunę jasności nad lasem, myślimy, że to latarnie w jakiejś wsi za lasem. Czasem tak, czasem jednak widzimy poświatę, którą wydzielają tysiące drzew razem. To na fotografiach kirlianowskich już dawno pokazano światu.
O proszę ;-)

Każda żyjąca istota tak ma, my również.  Są wśród nas tacy, którzy widzą więcej, ale obecnie myślę, że każdy może zobaczyć, może nawet każdy widział, ale uznał za niemożliwe, złudzenie optyczne, zmęczone oczy, zracjonalizował sobie jakoś. Odrzucił i wyparł. Jako dzieci widzimy więcej, ale wtedy dorośli mówią: to niemożliwe, ludzie tego nie widzą i klapki założone. 
Wierzymy, że się nie da.

Po tym wydarzeniu u Rosy zaczęłam interesować się aurą i spróbowałam samodzielnie wywołać ten klik w oczach ;-) Nie było tak łatwo. Przy pomocy energii Rosy to było proste, samodzielnie musiałam trochę popracować i poćwiczyć. Ćwiczyłam na drzewach, na ich listkach, na kwiatach doniczkowych (grubosz na przykład, rozbłyskuje naprawdę pięknym światłem i w dodatku zawsze wtedy czuję napływ radości, nie bez kozery nazywa się go drzewkiem szczęścia). Zaczęłam widzieć też poświatę wokół ludzi, falującą, spływającą, żyjącą :-) 
Nie mam zielonego pojęcia po co mi się to zdarzyło. Ta umiejętność jest fajna, ale nie widzę wszystkich warstw aury. Nie umiem ich interpretować, po prostu cieszę się nową umiejętnością. Urozmaicam sobie nudne biurokratyczne spotkania, komisje, na weselach podpatruję jak energia działa kiedy się bawimy, rozmawiamy. Najlepiej widać na tle białych ścian, albo czarnych, ciemnych.

A czasem, czasem kiedy jest mi źle, staję przed lustrem, oglądam własne światło i to podnosi mnie na duchu. Świecę.
Widzę jak smutek odpływa, bo moje światło wtedy robi się jaśniejsze, większe, faluje łagodnie. To mnie pociesza, rozjaśnia wewnętrzy mrok. 

Jestem czymś większym. Jest inna forma, prawdziwsza, bardziej moja.

JESTEM.



palce dłoni- fotografia kirlianowska





Ps1. Ten post znów napisał się sam. Widocznie musiał, był jego czas :-)

Ps2. Dla chcących zobaczyć aurę, bo każdy może NAPRAWDĘ!, TU link AURA do ćwiczenia.

Ps3. Dla tych co jeszcze nie łapnęli: przypomnijcie sobie jak w nocy chcemy coś zobaczyć, kiedy patrzymy centralnie na cel, nic nie widzimy, kiedy troszkę przesuniemy wzrok w bok, patrząc kątem oka, zaczynamy widzieć ;-) To się nazywa widzenie peryferyjne :-) tak się ogląda aurę. Albo te fajne trójwymiarowe obrazki, gdzie z chaosu powstaje głębia.



Pozdrawiam Wszechświecie, twoja świecąca Prowincjonaln Bibliotekarka ;-)

środa, 5 grudnia 2018

Wszechświecie, amnezja sukcesu :-)




Ostatnio u Graszkowskiej spotkało mnie miłe zaskoczenie, napisała, że dziękuje mi za inspirację :-) Któryś z moich postów pomógł jej rozwiązać problem, z jakim się borykała kilka dni :-)

Zaskoczenie, radość, miło...i niepokój.
Ścisk w gardle i napięte ramiona, pochwaliła...
Teraz poprzeczka poszła wyżej, a jak nie doskoczę?
Właściwie na pewno nie doskoczę....

Uzmysłowiłam to sobie prawie od razu, brawo Prowincjonalna!
Kiedyś motałabym się z tym zupełnie bez świadomości co się dzieje. Zaczęłabym wyszukiwać jakieś bardziej oryginalne pomysły na posty, bardziej skupiałabym się na formie, starałabym się lepiej komponować zdania, bardziej pilnować ortografii i stylu, może nawet nie zaczynałabym zdań od "Że" i "Bo" oraz "I", chociaż to lubię ;-)
Tak bym się starała, starała, aż w końcu poprzeczka poszłaby w Kosmos. Wymyśliłabym takie standardy, że samo wejście na bloga powodowałoby napad paniki :-)
I pewnie przestałabym pisać.
Powiedziałabym sobie Wszechświecie, że to kwaśne winogrona są i wiszą tak wysoko :-)

HA! Ale nie zrobię tego :-) Bo już znamy się z tym lękiem. Oj znamy :-)
Że nieperfekcyjna, że nie zasługuję, że tak naprawdę oszustka, te posty od roku to całkowity przypadek, że się napisały...

Ale ponieważ już zmądrzałam i pracuję na tym od dłuższego czasu, to powiem po prostu:
DZIĘKUJĘ GRASZKOWSKA :-)
A potem Graszkowska wrzuciła posta z wykładem :-)
WYKŁAD

Posłuchałam, bo warto, buddysta mówi o przyczynach depresji. Ja wiem, że temat jest głębszy, on mówi z punktu widzenia swojego systemu religijnego, ale dla każdego coś dobrego. Bardzo warto posłuchać :-)

No i mówił też do mnie, o sukcesie. Kiedyś odbierał nagrodę i powiedział, że dziękuje, ale to, co osiągnął, to zbiorowy wysiłek, jego i wszystkich mnichów, i innych ludzi, którzy mu pomogli :-)
Jaki fajny, skromny człowiek. Ale zorientował się, że w ten sposób się umniejsza, stwierdza, że ci co dali mu nagrodę, to raczej tak serio nie dawali, bo on tak naprawdę nie zasłużył, bo przecież inni też brali w przedsięwzięciu udział i tak dalej, i tak dalej...
A wystarczyło się ucieszyć i podziękować, i dalej cieszyć ;-)

Wszechświecie, cyrk na kółkach, zdecydowanie mamy tu Psychiatryk Kosmiczny :-)

Bo se przypomniałam, jakieś pół roku temu dopiero.
Przypomniałam o mojej maturze, która była dawno, w 1986 roku.
To już zamierzchła historia, wtedy dinozaury żyły z ludźmi razem na ziemi, jak mówi młodzież.
A było tak, posłuchajcie:

Wiosna była piękna tego roku, tylko nikt jej nie widział. Ja na pewno nie, moi koledzy też. Wszyscy byliśmy już zmęczeni napięciem, powtarzaniem materiału, kuciem na fakultetach. Obie nasze klasy, A i B, zawsze trochę ścierały się ze sobą, ale teraz ostro iskrzyło, bo każdy w nerwach zastanawiał się, jak będzie z maturą. A mieliśmy problem, bo słabo było u nas z matematyką. Mieliśmy oczywiście kilku wybitnych, zdolnych matematyków, kilka osób co jakoś dawało radę, ale "większa połowa" była kompletnie w czarnejD. Miało to korzenie w tym, że zmieniano nam matematyków kilka razy i niekoniecznie wszyscy byli ok, no i chyba we wrodzonych predyspozycjach, zaległościach z podstawówki, innych zmiennych ;-)
Ja osobiście byłam głęboko przekonana, że nie zdam. Matematyka to moja zmora życia. Wiecznie poprawiałam, wiecznie się bałam, wiecznie nie pojmowałam. Spać nie mogłam, lęk towarzyszył mi na okrągło i wydawało się, że ratunku nie ma...
Asz tu nagle, pojawił się pomysł :-) Zwołano tajne zebranie dwóch klas,  stawiliśmy się w komplecie. I przedstawiono pomysł, jak oszukać system i uratować wszystkich :-)
Otóż przed wejściem na salę losowało się numer miejsca, gdzie się siedziało. A my wymyśliliśmy, że usiądziemy po swojemu, tak by można było wysłać ściągi do wszystkich, którzy potrzebują. Zrobimy drugi zestaw losów, każdy dostanie swój numer już z góry. W ławkach przy samej komisji mieli usiąść ci, którzy poradzą sobie sami, za nimi kilka osób słabych, na środku w każdym rzędzie wybitny, który będzie słał ściągi do przodu i do tyłu, gdzie usiądą też słabi. W ten sposób, każdy ma szansę, każdy słaby dostanie pomoc.
Czy rozumiecie jak trudne decyzje musieliśmy podjąć? Bardzo młodzi ludzie, w strachu i stresie, w obliczu najpoważniejszego egzaminu w naszym życiu? Średniacy musieli zdecydować, że usiądą pod nosem komisji i nie dostaną pomocy, muszą polegać na sobie, bo tam ściągi się nie poda. Wybitni musieli zaryzykować własną ocenę, bo musieli odpowiadać za innych, napisać ściągi i rozesłać, zostawało im mniej czasu na siebie. I słabiaki, czyli ja, musieliśmy poprosić o pomoc, przełknąć dumę, zdać się na innych. Nasi wychowawcy zawsze narzekali, że w naszych klasach dużo jest indywidualności, trudne klasy. A tutaj każdy musiał zacząć pracować jak pszczoły w ulu, dla dobra wszystkich. To dopiero egzamin maturalny :-)
I wiecie co? Udało się :-)
Każdy wylosował los, który potem podmienił na drugi, ten właściwy. Losy robiły trzecie klasy, dogadaliśmy się z nimi i sami zrobiliśmy dwa komplety :-) W ostatniej chwili dowiedzieliśmy się, że jedna, drugoroczna osoba zrezygnowała z powtórnego egzaminu, losów było za dużo o jeden. Ale sprawnie przeprowadzona akcja odwrócenia uwagi nauczyciela z losami, pozwoliła koleżance wziąć dwa losy na raz :-)
Usiedliśmy jak zaplanowaliśmy. Każdy zrobił co do niego należało.
WSZYSCY ZDALIŚMY :-)
Chyba nie docenialiśmy wtedy jak poważny zdaliśmy egzamin życiowy. Jak wielkie było nasze zwycięstwo. Teraz to rozumiem.

Czemu o tym piszę:-)
Bo wiecie, zawsze potem, jak zastanawialiśmy się nad tym, nikt nie pamiętał, kto WYMYŚLIŁ?
Nikt nie miał pojęcia. Ja prowadziłam wtedy pamiętnik, ale napisałam już po maturze o wszystkim, ogólnie, z dopiskiem: nie pisałam o tym, żeby nie zapeszyć :-) I tak tajemnica sobie była, fajne wspomnienia też.
Aż trzydzieści lat później poszłam na terapię, zorientowałam się, że mam sporo dużych, białych plam w pamięci, ale zaczęłam już zdrowieć, wyciszyłam się, trochę nauczyłam się medytować, zaczęły wracać wspomnienia, w większości bolesne, czasem zaskakujące, czasem wesołe, aż któregoś dnia, wychodząc do pracy spojrzałam w niebieskie niebo i BUM....

Leżę w łóżku na stancji, jest noc, nie mogę spać. Martwię się, boję, lęk przykrywa mnie szarą, ciężką pierzyną, czuję jak pulsuje wokół mnie. Jest ciemno, patrzę w tą ciemność. Zastanawiam się nad maturą i jakoś nie widzę ratunku. Obracam w głowie różne wersje mojego życia bez matury i nagle olśnienie!
To się pojawiło jak błysk, rozwiązanie. Poczułam ekscytację, nadzieję, nadzieję na ulgę. Pamiętam dokładnie. Moja wyobraźnia podążyła po tej ścieżce przyszłości, po tym jej wariancie. Jak to uzyskać, jak to przeprowadzić? Od czego zacząć? Wyszło mi, że od znalezienia osób, które są lubiane przez wszystkich i które muszę przekonać, by przekonały innych ;-) I poleciało :-)

Ja to wymyśliłam. I zapomniałam, że wymyśliłam :-)

Wszechświecie, wiem, że ten błysk, to twoja robota. Dziękuję :-)
Wiem, że moje żadne poczucie własnej wartości kazało mi zapomnieć jak mogę być sprawcza w życiu :-)
Wiem, że to był wspólny, odważny i wspaniały akt dojrzałości nas wszystkich :-)
Wiem, że to był też mój SUKCES :-)



Chłopaki z Tresury Matrixa i ich złote myśli -)


Ps. Jeśli ktoś z czytających, przypadkiem należy do  Wspaniałej 39   (bo już dwójka z nas przeszła na Drugą Stronę Życia), odezwijcie się :-) Może czas na kolejny zjazd klasowy :-)




Pozdrawiam Wszechświecie, twoja wdzięczna Prowincjonalna Bibliotekarka w działaniu.






niedziela, 2 grudnia 2018

Wigilijna opowieść Wszechświecie.



Zbliżają się święta bożonarodzeniowe ....
Po napadzie smutku i zadumy zaduszkowej oraz uczuć narodowo-patriotycznych, będzie napad około świątecznych dramatów.
Świat kołem się toczy, zatacza różnorakie kółka, większe, mniejsze, ale jednak kółka.
Skołowacieliśmy.
Jak konie w kieracie.

Dzień ma godziny, tydzień ma dni, miesiąc ma tygodnie, rok miesiące. Jak my ładnie to podzieliliśmy. Mówi się, że wszystko mija. Że nie można wrócić do przeszłości, do dzieciństwa szczęśliwych dni, do pierwszej miłości, do beztroski nastolatków...czy na pewno?
Bo do przykrych wspomnień, strachów z przedszkola i szkoły, do nieszczęśliwych zdarzeń, rozczarowań i odrzuconych miłości wracamy często. Nawet czujemy tamten ból. Choć minął.
Więc jak to z nami jest?

Lubiłam święta w jakiś taki naiwny sposób. Bym nawet powiedziała: głupi.
Zawsze liczyłam na to, że będzie inaczej. Że magia świąt bijąca z ekranu telewizora, biało-czarnego wtedy, czarodziejsko spłynie na nasz dom. Że stanie się cud i moje święta będą tak piękne i pełne ciepła jak u Borejków z Jeżycjady.
Że mama i tata staną się nagle aniołami, że wyczaruje się z powietrza miłość, że będę kochana, przytulana i chroniona. Że będę bezpieczna.

Co roku powtarzało się to samo, oczekiwania napędzane reklamami, wciskaniem schematów: rodzina na święta musi być razem, musi się kochać, musi celebrować miłość.
Już nie wspomnę o radości z urodzenia Dzieciątka, które zaraz w kwietniu będziemy przybijać gwoździkami do krzyża i cieszyć się z tego, że jego cierpienie i śmierć tak nam pomogły.
UPS, wspomniałam???
No cóż, to jednak część celebrowania.

Ubierałam choinkę, wieszając na biednym drzewku nie tylko bombki, ale i moje nadzieje.
Tym razem będzie inaczej. Tym razem tata będzie trzeźwy. Tym razem mama nie będzie taka nieszczęśliwa, tym razem nie będą się kłócić, tym razem będzie spokojnie.
Bombeczka czerwona w kształcie maliny; cukierek długi, czerwono- zielony; bombka plastikowa okręcona niteczkami jak przędza pajęcza, od babki z Anglii; śliczna puchata tancerka ze skrzydełkami; lampki w kształcie latarenek i włos anielski.
Piękna choinka, aż nierealna.
I ta ciężka praca, by utrzymać to wyobrażenie. By wyczarować, ściągnąć tym razem to marzenie do mojej rzeczywistości, by załagodzić spory, by odjąć mamie zmartwień, by magicznie, samą moją wolą powstrzymać ojca od picia, uspokoić i posadzić z nami przy stole. I dygot, napięcie, lęk.
Naprawdę myślałam, że to moje zadanie. Że jestem taką siłaczką, że wpłynę na bieg wydarzeń.
I się nie udawało. I to była moja wina.
Biedna MałaBibliotekarka.

Co robiły w tym czasie moje siostry? Mama? Ojciec? To samo...
Wyobrażasz sobie Wszechświecie tyle napięcia? Tyle oczekiwania na cud? Tyle energii iskrzącej między nami?
Nic dziwnego, że wybuchało, że musiało się rozładować. Nikt nie utrzyma czegoś takiego...
Nawet Atlas dźwigający Ziemię na swych barkach...
A co dopiero mała dziewczynka.

Wiele, wiele lat później, miałam własne dzieci. Mieszkałam z teściami. W ramach sprawiedliwości, bożenarodzenie u moich rodziców, wielkanoc u teściów. W następnym roku odwrotnie. Wychodziło jak wychodziło, ale zawsze rodzinnie ;-) Czy chciałam, czy nie chciałam; ale nadal myślałam, że chciałam, że tak trzeba; choć coś tam dzwoniło za uchem cichutko, pojękiwało....

Zima. Dawniej zima to nie przelewki. Śnieg, wiatr, mróz minus 20 stopni. Nie mieliśmy samochodu. Autobusy były średnio ogrzewane, z naciskiem na NIEogrzewane. Do moich rodziców tylko 60 kilometrów, ale jechało się z przesiadką. Trzeba było na dworcu PKS czekać czasem i godzinę na następny autobus. A ZIMA.
SynNumerJeden już w domu marudził. Mały był , może czwarta podstawówki. Nic mu się nie podobało. Nie chciał jechać, nie chciał się pakować, bo wyjazd na dwa dni. Stawał okoniem przy wszystkim. Denerwowałam się bardzo, złościłam i cierpliwość mi wysiadała. Biedny dzieciak. Im bardziej ja naciskam, tym bardziej on NIE.
Ale przecież jedziemy na magiczne święta, babcia czeka, szykuje kupę jedzenia, prezenty pod choinką, rodzina razem przy stole, opłatek, życzenia, iluzja cudu.
Kiedy wychodziliśmy na przystanek, już wszyscy byliśmy zdenerwowani. W autobusach syn nie chciał siedzieć z nami. Siedział sam, na ostatnich siedzeniach.
Moje klapki na oczach miały się bardzo dobrze. Jak u konia w kieracie.
Bo już wtedy mogłam zauważyć zbyt rumiane policzki, zbyt szklące się oczy, lekko spocone włosy na skroni...
Ale nie zauważyłam, bo jechaliśmy na święta do babci. Bo trzeba. Grzeczne córki tak robią.
Dopiero wieczorem, ocknęłam się, że on coś jakiś nie taki. Położyłam rękę na gorącej głowie i się wystraszyłam. A następnego dnia, syn przyczłapał do mnie rano i zapytał podnosząc bluzeczkę: mama, a co to jest u mnie na brzuchu? Ospa to była. Jeżukolczasty, jak mi wtedy ulżyło.
A potem znów się wystraszyłam, bo wiozłam dzieciaka z gorączką w mróz...

Ślepa ja. Ślepa Prowincjonalna. Długo ślepa.

Moja terapia trwała już 4 miesiące, kiedy widząc moje narastające napięcie, bo już listopad był,  terapeutka Ewa, tak jakby mimochodem napomknęła: skoro nie chcesz jechać na święta, to nie jedź.
Wydało mi się to niemożliwe i irracjonalne. Jak to NIE JEDŹ? A oczekiwania mamy? Chłopaki już dorosłe, ale jak to? Ich też zostawić? I co? Sami w domu, kiedy ja wyjadę z mężem? I czy w ogóle mąż ma na to ochotę? No i ta mama taka samotna i nieszczęśliwa będzie, choć moje siostry przyjadą, ale nas nie będzie ..... a TRADYCJA ?!!!! matkobosko!!!!!
Wszechświecie, najtrudniejsza decyzja w życiu :-)
Nie poszło łatwo...
Nie dość, że sama siebie sabotowałam, to synowie, mama...
Musiałam zawalczyć o siebie. Mąż mnie wsparł :-)
Siostra z Warszawy pojechała do mamy, a my do jej pustego mieszkania.

I w wigilię 2015 roku, o godzinie 20,  znalazłam się na Placu Zamkowym, z mężem po rękę. Wśród błyszczących dekoracji świątecznych. Patrzyłam z zachwytem na kolorowe światełka, oglądałam świąteczne wystawy zamkniętych sklepów, cieszyłam się spokojem, byciem z najbliższą osobą, mrozem, śniegiem i poczuciem wolności....
Nic nie gotowałam, robiliśmy miłe rzeczy, poszliśmy spać wcześnie, hm...no może niekoniecznie od razu spać ;-)
Najlepsze święta w życiu.

Czy powtórzyłam swój wyczyn? Już nie :-)
Następne święta spędziliśmy znów u mamy. Ale ja byłam inna.
Wiedziałam, że mogę, ale nie MUSZĘ.
Nie dowiedziałabym się o tym, gdybym nie przełamała kółka.
Nie jest też tak, że mnie czasem nie złości ta świąteczna iluzja, złości, ale umiem machnąć ręką, zanim mnie pochłonie, przeżuje i wypluje ;-)

I wracam w przeszłość, wracam do Placu Zamkowego 2015, przypominam sobie te uczucia i pamiętam, że mogę. Że mam Odwagę, mam Miłość.

Zrobiłam je sobie sama :-)






Pozdrawiam Wszechświecie, twoja self made Prowincjonalna Bibliotekarka ;-)











Wszechświecie, ufojcie nam ;-)





Znajomy mojego Męża, wczoraj na FB, popełnił post:
- Czy ktoś widział wieczorem jasno świecący obiekt lecący po niebie w kierunku południowo-wschodnim?

Najpierw pomyślałam: o! biedaku, lepiej nie, piszesz na olbrzymim targu ludzików, za chwilę wszystkie tu wpadną, by zostawić po sobie bobka...co też się stało :-)
Ale wśród idiotycznych komentarzy, jedna odważna dziewczyna napisała, że WIDZIAŁA. I pogadali o tym, i ustalili, że widzieli to samo chyba, ale zupełnie nie mają pojęcia co?

A ja mam wspomnienie, o którym zapomniałam na długo, nawet w pamiętniku wtedy nie zapisłam, a zapisywałam wszystko. Przypomniałam sobie trzy lata temu. Jest nadal jasne, wyraźne, czekało...

Jest późna wiosna roku 1983, mam 16 lat. Wracam do domu na weekend, jadę autobusem. Mimo tylko 60 kilometrów do domu, podróż jest męcząca, z przesiadką, czekaniem na dworcu. I ja jestem zmęczona, koniec roku w drugiej klasie LO blisko, a ja oczywiście mat-fiz-chem mam do tyłu, czekają mnie poprawki. No i jeszcze chodzę z jednym chłopkiem, a bardzo chciałabym z innym :-) Z tym co z nim chodziłam, a sama zerwałam. No ciężko.
Jadę więc zmęczona, zdołowana i smutna, myśli w końcu pod wpływem monotonnej jazdy, grzechotania autobusu i przepływających krajobrazów za oknem, odpuszczają. Wpadam w taki stan bez myśli i dlatego, kiedy spoglądając nad las, tuż przed Żerczycami, widzę wielką, czarną, lekko metaliczną kulę, nie od razu wyłapuję co widzę. Gapię się na nią bezmyślnie przez kilka sekund, aż mój mózg wreszcie załapuje, że tego tu nie powinno być.
Skoczyła mi adrenalina, serce zaczęło bić głośno, wyprostowałam się na fotelu, skupiłam wzrok. No widzę Wielką Kulę, powoli opuszczającą się nad lasem, jakby miała zamiar wylądować. Kula jest czarna, jakby metalowa, chyba lekko się obraca też wzdłuż swojej osi i ląduje, powoli...
Autobus demonem prędkości nie był, mijaliśmy to miejsce, odwróciłam się i obserwowałam kulę dopóki nie zniknęła nad lasem.
Nie wiem, czy ktoś jeszcze w autobusie to widział, było tylko kilka osób. Nie krzyczałam "patrzcie". Nikt inny też nie :-)
Dojechałam do domu, potem jeszcze się zastanawiałam nad tym przejeżdżając tamtędy, a potem Życie popłyneło dalej.

Nie byłam zielona w temacie. Od połowy podstawówki wiedziałam co to UFO, w klasie siódmej, ósmej zaczytywałam się w Lucjanie Zniczu i jego serii Goście z Kosmosu. On był pierwszy, który odważył się ruszyć ten temat na serio. W książkach przedstawiał przypadki spotkań, obserwacji z całego świata. Absolutnie się z nim zgadzałam: obce cywilizacje są, jest ich mnóstwo, odwiedzają ziemię, obserwują,
Czemu się z nami nie kontaktują?
No cóż to pytanie mnie dręczy od dawna.
Choć obecnie uważam, że się kontaktują, z niektórymi :-)
Ale ogólnie to NIE, bo my bobki zostawiamy pod takimi postami jak u kolegi Męża ;-(

Kiedyś rozmawiałam o tym z koleżankami w bibliotece. Ech, lepiej było nie ;-)
Jedna powiedziała, że nie wierzy i jusz! Że nie ma żadnych obcych cywilizacji, ani UFO, ani nic.
Jak ewentualnie przylecą, to ona się zastanowi, czy uwierzyć!
I teraz mam przylepkę: wariatka jakby trochę :-)
Tylko wiecie, nie przejmuję się tym, wariatom można więcej, więc od czasu do czasu, opowiadam koleżankom co nowego w świecie UFO, przygotowuję na ewentualny kontakt, by szoku jednak nie doznały :-)

Czemu piszę o tym?
Od czasu do czasu zaglądam na stronę Fundacji Nautilus, badającej zjawiska niewyjaśnione, a tam trafiłam na opisaną obserwację z Krakowa, z dnia 11 listopada 2018. Są zdjęcia i film.

 I TO JEST KULA, KTÓRĄ JA WIDZIAŁAM :-)

https://www.nautilus.org.pl/artykuly,3595,ufo-nad-krakowem-11-listopada-2018-sa-zdjecia-i-film.html


Takżetak.
LATAJO :-)



Pozdrawiam Wszechświecie, twoja lekko stuknięta Prowincjonalna Bibliotekarka ;-)