Obserwatorzy

czwartek, 3 września 2020

Jabłka i mirabelki Wszechświecie



W sadzie mieszka jeszcze Lato. Przepływa między drzewami ostrym, kwaśnym zapachem  jabłek, które spadły z drzew i fermentując, brązowiejąc, pleśniejąc, dają życie całym miliardom innych Żyć. Istnień niewidocznych gołym okiem, lecz nierozerwalnie związanych z Ziemią, wplecionych mocno w siatkę Życia, mających w niej niezaprzeczalne, własne, najbardziej właściwe miejsce.
Brązowe, gnijące jabłko, jest siedliskiem Życia. 
Opadła mirabelka, nie przerobiona na kompot lub dżem, ma też swoje miejsce we Wszechświecie.
Jest przyjmowana, przetrawiana, przerabiana przez Istoty aż całkowicie zjednoczy się z Ziemią...
Dając Życie, w momencie gdy myślimy, że Życie się kończy...


Niedawno przeczytałam opowieść człowieka, który doszedł do ściany w swoim życiu, wydało mu się ono bezsensowne, szare i beznadziejne. Poszedł do jakiegoś guru i ten go zaprowadził na spotkanie z dziećmi chorymi na raka. Na jakieś zbieranie funduszy, czyli na dość wesołą imprezę. Ale ten człek był przerażony, patrzył na łyse łebki dzieci, na wenflony w rękach, na wychudzone, bądź obrzękłe postaćki i widział cierpienie, ból, strach, lęk...Dzieci bawiły się, brały udział w organizowanych konkursach, a on nie mógł się tam odnaleźć, choć starał się brać w tym udział.
Aż wreszcie jakaś dziewczynka zlitowała się, widząc i rozumiejąc jego własny strach oraz napięcie, i powiedziała mu:
- nie jest tak źle jak wygląda....

Wylądowałam w szpitalu. Zdarza się. Wylądowałam dobrowolnie, bo dolegliwość była bolesna. Pojechałam na Sor w sobotę z myślą, że najwyżej odeślą do domu, bo czort wie jak teraz te szpitale działają. W zależności od wielkości paranoi dyrektora i lekarzy zapewne. 
Oczywiście musiałam przymusowo wypełnić ankietę, że zgłaszam się z podejrzeniem covid. No cóż, daleko mi było do covid, zupełnie inne rejony, ale bez tego wejście do szpitala niemożliwe. Więc potwierdziłam nieprawdę.
Ciekawe, co?
Zmierzono mi temperaturę (strach pomyśleć, co byłoby gdybym miała, ale przezornie wzięłam ibuprofen na ból), zmierzono saturację: 98%. 
I dostałam się w ręce chirurga, który powiedział: bierzemy na oddział, zabieg będzie dziś. 
WOW! Nie broniłam się. Podziękowałam Wszechświatowi za dróżkę do zdrowia.
Choć się bałam ;) Ale moje motto brzmi ostatnio: boisz się? I tak rób!
Trzy dni poleżałam na chirurgii i muszę powiedzieć, że to bardzo rozwojowe. Choć uciążliwe i męczące. Ale prawdę wykrzyczała jedna z pielęgniarek w sali obok, wnerwiona marudzącym pacjentem:
- tu nie sanatorium, tu szpital!
Więc przyjęłam postawę: przetrwać jak najbardziej komfortowo, czyli obserwuj i odpoczywaj.
Ze mną na sali leżały trzy staruszki. Każda po osiemdziesiątce, każda z wielością chorób towarzyszących, każda z inną strategią przetrwania.
Pani Cicha, Pani Dzielna i Pani Jęcząca.

Nie jest łatwo przetrwać w szpitalu starszym osobom. Teraz nie ma odwiedzin. Rodzina nie przyjdzie, nie poprawi łóżka, nie odbierze pobrudzonej wymiotami piżamy, nie pomoże się umyć. A w szpitalu gdzie byłam, pielęgniarki tego nie robią. Mimo, że byłam w studium pielęgniarskim 30 lat temu, nie tego mnie uczono. Ale przecież wiem, że rzeczywistość skrzeczy, procedury swoje, ludzie swoje i czort wie o co chodzi. Tu nosimy maseczki i dezynfekujemy ręce, przecieramy wszystko alkoholem, a do łazienki w szpitalu strach wejść, bo wszędzie brudno, kupy, wydzieliny, smród. 
Moja siostra powiedziała, że to w celu utrzymania jednak równowagi wirusowo-bakteryjnej ;)
No i drewniaki na nogach pielęgniarek nocą ;)
I tak sobie leżałam w tym wszystkim, a ponieważ byłam jednak chodząca i najmłodsza w sali, pomagałam staruszkom, bo trudności obiektywne miały z poruszaniem. 
Pani Jęcząca mnie jednak denerwowała. Tu boli, tam boli, tu pampers grzeje, tu gorąco, tu za wysoko, tu za nisko. Tu podnieść oparcie, tu opuścić. Na wszelkie rady błyskała złym okiem i mówiła, że nie, wygodnie jej w poprzek łóżka, na zrolowanym prześcieradle. Nie opuszczamy zagłówka. A sweterka nie zdejmie, bo zaziębi się. Otwieranie okna też było nie bardzo możliwe, co mnie akurat trudno było znieść. I tak się toczyło...
Pani Dzielna radziła sobie sama aż za dobrze, bo jak lekarz zapytał czy boli, macając brzuch, odpowiedziała, że nie. Na co lekarz: ale pani się skrzywiła! No co Pani Dzielna: no trochę boli...
Lekarz o mało z siebie nie wyszedł wrzeszcząc na Panią Dzielną.
Pani Cicha mało się odzywała, cierpiała w milczeniu, połykając strach i złość na głodzenie przed badaniami, które później przekładano, na brak diagnozy, na uwięzienie pod kroplówkami, które nie koniecznie były zmieniane na bieżąco.
I tak płynęło życie szpitalne, omywane czasem zapachem niedostępnej dla pacjentów kawy, a czasem dymem papierosowym, z kącika przy windzie, gdzie panowie pacjenci popalali w ukryciu chyba razem z salowymi ;)
Pani Jęcząca jęczała coraz bardziej i miałam naprawdę dość. Aż rano kobiecina dostała wiadomość, że jedzie na usg. Ona nie za bardzo rozumiała co będą robić, ani chyba nie dotarło do niej moje tłumaczenie, że to nic strasznego. Bała się wszystkiego. Ale zwlokła się z łóżka i troszkę oporządziła. Zmieniła koszulkę i usiadła na łóżku czesząc króciutkie włosy...

Patrzyłam na nią, jak spokojnym ruchem podnosi grzebień, jak powoli, patrząc w okno, przeciąga go po włosach, jakby zamyślona.W tym ruchu był nagle odnaleziony spokój, zatrzymanie. Łagodny łuk pleców wychynął z pulchnej otoczki. Nagle zobaczyłam jak z tego zniszczonego, starego, otyłego ciała wyłania się jakby drugie, takie samo, ale z innymi liniami. Smukłe plecy, delikatny zarys bioder, prosta szyja wdzięcznie pochylona w kierunku grzebienia, młoda twarz. Zrobiła ruch jakby chciała odrzucić włosy na plecy, choć były krótkie przecież. Przez chwilę widziałam obie: młoda dziewczynę u progu życia i starszą, schorowaną, otyłą staruszkę. Obie zaklęte w tym ciele, obie współistniejące, obie żyjące.
Poczułam wzruszenie, zadziwienie i wdzięczność, że mogłam to zobaczyć.



Przestałam w jednej chwili się irytować. Bo zrozumiałam że, ona jest taka sama jak ja. Jak Pani Cicha, jak Pani Dzielna, jak lekarz, który do nas przychodzi, jak pielęgniarka tupiąca drewniakami na korytarzu, jak pan popalający koło windy. Jest taka sama jak wszystkie ciekawskie dzieci na świecie, jak wszystkie rozmarzone dziewczyny  na całym świecie, jak młodzi chłopcy buńczucznie wkraczający w młodość, jak wszyscy staruszkowie, żegnający czasem ze smutkiem, czasem z buntem, a czasem ze zgodą, to Życie.
Jestem taka jak ona, jednocześnie jestem dzieckiem, dziewczyną, kobietą i staruszką. Ze wszystkim co to niesie: radością, bólem, strachem, odwagą, wrażliwością i jej blokowaniem, gdy jest nie do uniesienia. 
Wszyscy jesteśmy tacy sami, na całej planecie. Nie ma lepszych, nie ma gorszych.

Wszyscy są WŁAŚCIWI.
Wszyscy są jak jabłka, jak mirabelki. 
Przechodzimy cykl, a potem zaczynamy nowy. 
Nic nie znika, wszystko JEST.
To jest to, co nazywam Miłością i w tym zawiera się Wszystko.
Trudne?

Ano trudne Wszechświecie, ale dziękuję...
Zdecydowanie NIE JEST TAK ŹLE, JAK WYGLĄDA.


Pozdrawiam Wszechświecie,Twoja rekonwalescentka, wdzięczna bardzo, Prowincjonalna Bibliotekarka