Obserwatorzy

sobota, 27 listopada 2021

Opowieści z kręgosłupa Wszechświecie

 

To był spokojny wieczór.
Siedziałam przy stole i pisałam. Stół był przykryty pofalowaną ceratą. Nigdy jej nie lubiłam, kleiła się, była zimna i nieprzyjemna. Był rok 1980, miałam 12 lat, byłam w szóstej klasie podstawówki, jesień. Światło słabej żarówki nadawało miękki, lekko pomarańczowy kolor kartkom w zeszycie w jedną linię. Niepewnie zanurzałam się w świat fikcji literackiej. Bo właśnie pisałam opowiadanie.
Pierwsze w życiu.
Od piątej klasy pisałam pamiętnik. Ale to było łatwe. Pisałam, co czułam, co się działo, co istniało.
Czytając jednak mnóstwo książek, kochając je jak najbliższych przyjaciół, których mi tak brakło w realności, zdałam sobie sprawę, że mogę sama spróbować stworzyć jakąś historię. Moją własną, nierealną, z mojej własnej głowy. Bałam się, nie byłam pewna, ale wydawało się to w jakiś sposób proste.

To miało być opowiadanie przygodowe o dziewczynce, która po zatonięciu statku którym płynęła, ląduje na bezludnej, tropikalnej wyspie i spotyka tam chłopaka. I razem próbują się uratować z tej wyspy. Widziałam słońce, prawie biały piasek plaży, palmy, turkusowe morze, całą wyspę. Mój długopis skrobał szybko słowa, choć nie miałam jeszcze pomysłu na ich przygody, ale czułam, że będą. 


Nie wiem jak to się stało, że nie schowałam zeszytu i pamiętnika, tak jak zwykle. Nie wiem...
Robiłam coś innego w sypialni, kiedy weszli rodzice. Ojciec trzymał niebieskie zeszyty w ręku i śmiał się, mama trzymała się z tyłu. Skamieniałam.
Usłyszałam, że pisanie nie jest takie proste, że trzeba się długo uczyć, żeby napisać coś sensownego, że to, co ja napisałam jest głupie i nieudane, naiwne. 
W chaosie emocji jaki mnie ogarnął przestałam ich słyszeć, przelewało się przeze mnie coś potwornego. Ból, niedowierzanie, złość, rozpacz, lęk, wściekłość...
Jednocześnie czułam się bezsilna, bezbronna, słaba, odsłonięta jak ślimak bez skorupki...
Pamiętam milczenie mamy i śmiech ojca...
Wyrwałam mu z ręki zeszyty. Nie walczyłam, nie krzyczałam: jak mogliście? 
Stałam z zeszytami przy piersi aż wyszli.
Potem zamknęłam za nimi drzwi.

Było zbyt dużo. Nie utrzymałam, zaczęłam płakać. Płakałam i płakałam, czując się coraz bardziej wściekła i zła, zraniona, bolało mnie wszystko. 
Patrzyłam na zeszyty w moich rękach i czułam, że już nie są moje, są brudne, zbrukane na zawsze.
Podeszłam do pieca, otworzyłam drzwiczki. Ogień wesoło pożerał polana trzaskając głośno. 
Wrzuciłam do niego zeszyty i płacząc patrzyłam jaki i je pożera...
Jak kartki się marszczą, jak brązowieją, jak płomyki wypalają słowa napisane niebieskim atramentem.
Pamiętnik i opowiadanie znikały z mojego życia...zabierając część mnie, część mnie umierała.
Czy to stało się wtedy?

Patrząc na płonące zeszyty, czując rozpacz, gniew i ból, miałam jednak wrażenie teatralności moich działań. Jakbym była w teatrze i oglądała samą siebie odgrywającą dramat. Była w tym jakaś dziwna przyjemność, której jakbym nie dopuszczała do siebie, ale była. 
Wiedziałam, że to oni mi to zrobili, to oni byli źli, byłam zrozpaczona, ale czułam, że paląc zeszyty karzę ich za to. Choć to mnie bolało.
Patrzcie, co mi zrobiliście...
Ale nikt nie patrzył...
Biedna Mała Ania....

Moi rodzice nigdy nie wrócili do tematu. Nigdy też nie rozmawiali ze mną na temat tego, co przeczytali w drugim zeszycie, w pamiętniku. A tam była moja pierwsza, najdelikatniejsza dziecięca miłość, moje dramaty klasowe, moje smutki, strachy i emocje, które czułam podczas awantur domowych, pijaństwa ojca.
Nic, cisza.
Życie potoczyło się normalnym trybem. 

Po jakimś czasie nie wytrzymałam i założyłam nowy pamiętnik. Tym razem chowałam go głęboko i zawsze. Pisałam ukrywając się. Potem, już dorosłej Mi te zeszyty bardzo pomogły.
Ale nigdy, przenigdy nie próbowałam już pisać nic innego.
Moje życie w tym momencie przeskoczyło na inne tory.
Rodzice przełączyli zwrotnicę. Ja przełączyłam zwrotnicę.

Aina Giro de Pedra

Nie dotykałam tego wspomnienia całe życie.
Pozwalając mu egzystować na skraju świadomości, tam, gdzie ból prawie znika. 
Ale nic nie dzieje się ot tak sobie. Wszystko jest ważne w naszym życiu. 

Olśniło mnie u przemiłego neurologa, który oglądając zdjęcia mojego obolałego kręgosłupa powiedział, że ból i to, co się dzieje jest wynikiem choroby z dzieciństwa. Choroby Scheuermanna, dotykającej dzieci w wieku nastolatkowym.
Komórki kostne mojego kręgosłupa na wysokości serca obumarły, same z siebie, a potem odbudowały się, ale nieprawidłowo. Kręgi wyglądają zapewne jak ziemniaki obgryzione przez myszkę w piwnicy Agniechy
Powodów tej choroby tak do końca nie zna się, ale jednym z nich może być trauma, przewlekły stres.
I kiedy od niego wyszłam, oszołomiona, ale z lżejszym sercem, to właśnie wspomnienie wyświetliło mi się jak błyskawica.

Moja pierwsza myśl zaś była taka: jak dobrze, że nie zrobiłam sobie tego sama...
No cóż, nad tym jeszcze pochylę się, ale kucając bądź przyklękając, tak zdrowiej dla kręgosłupa.
Bo dobrze wiem o co chodzi...


Czemu o tym napisałam?
Bo blog jest moimi dwoma zeszytami.
Jest moim pamiętnikiem i jest moją książką z opowiadaniami.
Tak wielu z was mówiło mi: napisz książkę.
A ja ją właśnie piszę. 
Nawet się nie zorientowałam, a przekroczyłam i uleczyłam traumę dwóch zeszytów cztery lata temu zakładając bloga. 
Jednak dziś nie było łatwo pisać. Mała Ania nie chciała wracać do tamtych uczuć.
Mimo już lepszego samopoczucia, kręgosłup rozbolał mnie bardziej, pojawił się lęk, ucisk w głowie, zakołatało serce, zawrót głowy. Zapis traumy. 
I właśnie dlatego napisałam. 
Właśnie dlatego MUSIAŁAM to zapisać, by uwolnić Małą i mnie...
I zapaliłam świeczkę, by rozjaśniła i ogrzała mrok...
I jest dobrze.
Kółko się zamknęło.





Pozdrawiam Wszechświecie, szramkowata opowiadaczka historii Prowincjonalna Bibliotekarka.



piątek, 12 listopada 2021

Biedny Yorick Wszechświecie

"Taki jest rzeczy porządek
Pamiętaj o tym błaźnie
Zachorujesz na zdrowy rozsądek
Ozdrowiejesz na chorą wyobraźnię

Twoja wyspa się zmieni w przylądek
Swoją rolę odegrasz odważnie
Umierając na zdrowy rozsądek
Zmartwychwstaniesz na chorą wyobraźnię"
Jonasz Kofta

Tytuł posta jest ważny, czasem mam coś w głowie ułożone, a tytułu nie ma i nie mogę napisać. Dopiero jak wskoczy tytuł, cała rzec nabiera rozpędu. Tak było i teraz, od dwóch dni się meczę, żeby znaleźć tytuł i nic. A dziś, pochyliłam się by podnieść zabawkę mojej suczki i cyk: biedny Yorick, usłyszałam w głowie. 

No tak, oczywiste, błazen królewski, wesołek i kuglarz, zawsze skory do śmiechu. Traktujący życie lekko i niefrasobliwie.  I oto stoi z jego czaszką Hamlet i pyta: tu bi, or not to bi?

Bo"...życie jest tylko przechodnim półcieniem,
Nędznym aktorem, który swą rolę
Przez parę godzin wygrawszy na scenie
W nicość przepada - powieścią idioty,
Głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą"

To już Makbet, ale widać, że Willi Szekspir mocno kombinował nad sensem tego wszystkiego. Może lekko dramatyzował, może pisał pod publiczkę nieco, ale zadawał pytania, trudne pytania, pod płaszczykiem rozrywki dla mas.
Aż ciekawa jestem co napisałby żyjąc teraz. Czy pisałby dramaty o śmierci na covid, o wspaniałych, dzielnych medykach? Czy też komedie o zamykaniu lasów i ostatniej prostej przed niebem?

Nie dowiem się, szkoda...


Jakiś czas temu, trafiłam na książkę, gdzie opisano życie pewnego nieszczęśnika, który poniósł sromotną porażkę życiową. Taką naprawdę Porażkę. 
Nazywał się Ignaz Semmelweis i był chirurgiem/położnikiem w Wiedniu w wieku XVIII. W tamtych czasach tzw. gorączka połogowa zabijała sporo kobiet. Teraz nazywamy to sepsą, wtedy nikt za bardzo nie miał pojęcia o co chodzi. Tak było i już. Głowił się nad tym i Ignaz, ale w momencie, kiedy jego przyjaciel zaciął się skalpelem przy sekcji i umarł, z objawami identycznymi jak kobiety na oddziale, kliknęło doktorowi w głowie. Dodał dwa do dwóch i wyszło mu, że to lekarze sami przenoszą "coś" od trupów sekcjonowanych do położnic. Bo kto by tam mył ręce za bardzo? I po co?
Ignaz nakazał swoim podwładnym myć ręce przed wejściem na salę. No niechętnie, ale się ugięli i zaczęli myć. Co tam sobie myśleli, to myśleli, ale jako przełożony miał posłuch. I spektakularnie, słupki gorączki połogowej zaczęły spadać na łeb i szyję.
Było fajnie, myto rączki, Ignaz się cieszył, jego poczucie własnej wartości rosło, aż nagle gorączka wróciła i zaczęła znów zabijać. I wszyscy huzia na głupiego doktora, co bez sensu kazał myć ręce, dokuczliwy, bezsensowny protokół!
Ignaz zebrał się w sobie i jeszcze raz uruchomił mózg i zmysł obserwacji. I otóż okazało się, że jedna z pacjentek miała nowotwór macicy, który ropiał. Lekarze myli ręce przed wejściem do sali, ale potem już od pacjentki do pacjentki łazili z łapami niemytymi. Doktor połapał się, że można przenieść nie tylko od trupów, ale od żywego pacjenta też. Nie wiedział co, ale wiedział i widział, że to się dzieje. 
Wiec wydał rozporządzenie,żeby myto ręce i przybory lekarskie po badaniu każdej pacjentki. I tu się zaczęło...Jak to, po co, tyle roboty dodatkowej, bez sensu, doktor zwariował...
Ignaz chyba nie był dobrym politykiem, chyba też nie był zbyt lubiany. Nie umiał przedstawić dowodów na poparcie swoich obserwacji (no nic dziwnego, to musiało jeszcze poczekać) i w końcu, w niesławie, zrezygnował z pracy. Niestety, załamało go to. Wikipedia pisze o chorobie psychicznej. 
Próbował publikować swoje prace naukowe, ale jeden z niemieckich lekarzy powiedział, że mycie rąk nie może zaszkodzić, ale lepiej jest dać chorej na przeczyszczenie lub wykonać upust krwi.
I szlus...
Po atakach lekarzy odrzucających jego zalecenia, Semmelweis, nie przebierając w słowach, nazwał ich mordercami kobiet i rozlepiał plakaty z napisem: Ojcze, kiedy wzywasz lekarza albo położną, wzywasz śmierć...

Ignaz umarł w szpitali psychiatrycznym pobity przez strażnika. Pobity tak mocno, że wymagał interwencji chirurga. Nie wiadomo, czy chirurg umył ręce, zanim je wsadził w rany Ignaza.
Wiadomo, że Ignaz zapadł na posocznicę i zmarł mając 47 lat.
Co za foliarz i płaskoziemiec...



No i cóż Wszechświecie? 
Dziwnie. 
Czy coś się zmieniło od czasów Iganza?
Nic.
Wiem, że nic nie wiem: szepcze Sokrates przez wieki.

Pomyślmy ciepło o Ignazie...
Miał chłop po górkę, ale wielki był.

"Więc mówię:
Zanim nas dopadną 
W sekwencjach pędu rozjazdy dróg-nożyc
Nim wyobraźnię ci rozkradną
Przedmioty - możesz dobrze pożyć...

...Zachorujesz na zdrowy rozsądek.
Ozdrowiejesz na chorą wyobraźnię..."

Mistrz Kofta :)





Pozdrawiam Wszechświecie, nadal psychicznie niestabilna, Prowincjonalna Bibliotekarka

piątek, 5 listopada 2021

Na umrzyka skrzyni Wszechświecie

 

Ryan Caskey i wszystkie inne też...

Jakby z opóźnieniem Wszechświecie, bo wszyscy już dotknęli grobu...

Śmierci, zgnilizny, nietrwałości, ulotności, zapachu umierających chryzantem, przypalonego plastiku i dymu...wszechobecnego dymu palących się zniczy.
Wszyscy już zanurzyli się w transcendencji, mistycyzmie, strachu, wyparciu, bólu, tęsknocie i smutku.
Niektórzy w złości, bo ona jednak najłatwiejsza...

I idziemy dalej, w Życie, we Wszechświat, robiąc kółko, znów kółko, znów i znów...


Zakręćmy kołem fortuny, cóż nam wypadnie?
Czy to ekscytujące czy straszne?
Ja mam tak, że i straszne, i ekscytujące...
Ambiwalencja uczuć.

Mam koleżankę, która mówi: ja nie znoszę niespodzianek, ani dobrych, ani złych!
Złych wiadomo, ale dobrych?
No cóż, choćbym nie chciała, to jednak rozumiem. Zmiana, nawet dobra, straszy naruszeniem małego domku z kart jaki sobie wybudowaliśmy w tej przestrzeni zawieruchy światowej, miasteczkowej, osobistej.
Nawet dodanie nowego okna w tym domku wymaga remontu i wywalenia gruzu.
Nie znoszę remontów.
Boli mnie od tego krzyż.

A remont trwa. I boli mnie.

Jednak nie umiem i chyba nie chcę wylogować się całkiem z tej przestrzeni, gdzie zmiana zachodzi. Mogłabym zbudować swój własny domek jak ślimaczek, bądź zwinąć się w swojej ciepłej dziupli jak wiewiórka. Skurczyć się, zasklepić, odpocząć. Tworzyć malutki świat, tworzyć malutkie życie, w malutkich, bezpiecznych granicach mojego umysłu. 
Właściwie nawet mam taki domek.
To nic złego. To dobre miejsce.
Ale coś we mnie, jakaś moja część nie zgadza się na to.
Mówi do mnie: patrz, rozglądaj się, zastanawiaj, poznawaj, próbuj, sparz się, wylecz, potknij się, wstań, idź, posiedź, myśl, myśl, myśl...
Więc wpadam na chwilę do domku malutkiego, wypijam kawę w malutkim fotelu, zapalam malutką świeczkę w intencji zdrowia, otulam się światłem lampy solnej, a potem...
Potem wychodzę, biorę kijki i idę, bo ruch dobrze robi obolałemu kręgosłupowi.
I patrzę, i słucham.
Tyle poezji...a teraz Życie....


Obok w mieszkaniu mieszka Chłopiec i jego Mama, razem z Bratem i Siostrą. 
Pisałam o nich  tu Chłopiec 
Przypomnę tylko, że Chłopiec ma uszkodzony gen i należy do kilkunastu osób w Europie z takim genem. Gen ten przekazała mu Mama, a teraz, niestety, zaczął chorować Brat i jest podejrzenie... 
Pobrano materiał genetyczny od Brata i pojechał on w świat, bo to skomplikowane badanie jest. Ale chorują i schodząc rano z kijkami spotkałam ich na schodach, bo jechali na badania do miasta. Wiozła Siostra, bo oni nie mogą prowadzić samochodu. 
A potem spotkałam Mamę na schodach następnego dnia i usłyszałam, że zemdlała w szpitalu. Ona często mdleje, bo jakoś mózg jej się wyłącza. Stoi i nagle pada. A ponieważ to był szpital, to migiem trafiła na Sor, gdzie powoli doszła do siebie i wyłuszczyła lekarzom o co chodzi, bo ona ciekawa jest pod względem medycznym. Lekarzom nic nie pasuje w jej objawach i wynikach do niczego. 
I otóż, lekarz tak trochę jakby żartem zapytał ją czy ona nie ma covida. 
Obok Mamy, na sąsiednich łóżkach, leżą zasmarkani i kaszlący osobnicy, trochę śmiesznie, ale odpowiedziała, że nie ma. Lekarz zapytał, czy ma jakieś jeszcze inne badania w ich szpitalu. Nie miała, ale za dwa dni musiała jechać na badania do Warszawy.
Lekarz wiec stwierdził: nie będziemy z pani robić covidowca...
W karcie wypisu: test ujemny...
Może zrobiono test jak była nieprzytomna, a może nie, bo nie pamięta by robiono w ogóle, co ją bardzo cieszyło...
Ludzki doktor jednak.


A w Miasteczku, które przez dwa lata covida za bardzo na oczy nie widziało,  mimo najazdów wczasowiczów, turystów, ludzi z Belgii i Niemiec, nagle wybuchł wirus. W szkole, która jest 100% grzecznie wyszczepiona. Nie, nie chorują dzieci, dzieci siedzą na kwarantannach, bo nauczyciele smarkają.  Wiem o czwórce takich nieszczęśników, z których dwie osoby przechodzą ciężko. Co akurat jest normalne w tym czasie: grypa i paragrypy. Ale testy mają pozytywne, co jednak dziwi w kontekście do ostatniej prostej i powrocie do normalności. No cóż, może trzecia dawka pomoże, a może czwarta, miejmy nadzieję, wszak nadzieja matką jest....
Moja księgowa narzeka, bo syn siedzi na kwarantannie, a ona i mąż chodzą do pracy. Ale jakoś radzą, dom blisko, można wyskoczyć na chwilę do młodego.
Z drugiej strony Wszechświecie psychosomatyka to bardzo potężna siła. W skupisku znerwicowanych ludzi panika sieje się jak perz na kartoflisku. Zwłaszcza w miastach. Wpływa to też na subiektywny odbiór choroby i nawet katar może urosnąć do dramatu z oddychaniem i utratą węchu.
Oczywiście można wierzyć w testy, ale to tylko wiara, a nie nauka jak się okazało, bo to zależy od zbyt wielu zmiennych. 

Czyli Psychiatryk jednak.
Co w sumie z radością stwierdzam, bo to ogarniam, sporo się nauczyłam, znajome...
Bracia i siostry wariaci...
Tańczmy na umrzyka skrzyni, nasz danse macabre, danse macabre...






Pozdrawiam Wszechświecie, wariatka, która tańczy, Prowincjonalna Bibliotekarka.