Obserwatorzy

niedziela, 28 lutego 2021

Nagłe i niespodziewane Wszechświecie.

 

Zmarł mój Teść Wszechświecie.
I to było dobre.

"Cieszy się starzec, gdy przeżyje marzec" 
Mądrość ludowa, która czasem mądrością nie jest, tu wychwyciła coś, co się dzieje zawsze.
Przedwiośnie, trudny czas. Budzą się depresje, kołaczą serca, wrzody w żołądkach grożą erupcją, astmatycy obsesyjnie pilnują inhalatorów, stawy przeszywają igiełki bólu, samobójcy stają na mostach...
A żurawie wracają gromadnie w klangorze i szumie skrzydeł.

Mój Teść był człowiekiem Prostej, Wąskiej Ścieżki. Którą podróżował w samotności.
Nie chciał towarzystwa, choć czasem na jego brak się skarżył. Ot paradoks.

Moja teściowa odeszła 30 lat temu, ale nawet wtedy, gdy jeszcze była, jego ścieżka była jednoosobowa.
Wewnętrzny świat starszego pana był niedostępny dla innych, a to miało konsekwencje. Trzeba łączyć kropki, choć czasem nie chcemy, bo rysunek wychodzi nie taki ładny, jak byśmy chcieli.

Więc mój Teść wędrował sobie codziennie do Kościoła: czasem dwa razy, do sklepu: czasem kilka razy,  jeździł rowerem wokół miasta na spacery (matkobosko, głuchy był jak pień!), gotował sobie, palił w centralnym używając do rozpałki szmatki z benzyną (w drewnianym domu), odmawiał różańce i miał 92 lata. 
Mój Mąż, a jego syn, lekko osiwiał przez tę ojcowską samodzielność, ale przynajmniej kiedy przyszła zima, Teść odstawił rower. Dzięki Wszechświecie za małe rzeczy ;)
 
I w niedzielę lutową wstał sobie straszy pan rano, ubrał się i poszedł po drewno do pieca. Wrócił do domu, upadł, a jego serce stanęło. Tak po prostu. Odfrunął.
Kiedy po południu przyszliśmy, już dawno go nie było. 
Kucnęłam, dotknęłam jego ramienia i poczułam puste miejsce. Brak Życia.
W środku mnie rozlał się kolor, jakiś taki żółty, lekko pomarańczowy, zawirował i pojawiła się Wdzięczność, a moje Serce powiedziało: dziękuję. 

I tyle. Najlepsza ścieżka dla niego, najlepsza dla nas.


Ostatnio kupiłam sobie karty. Pisałam o tym, że zapoznaję się z tarotem, fajna przygoda. Ale tym razem kupiłam sobie karty, które z małą książeczką, wydała Kasia Miller z Joanną Olekszyk. Jak dla mnie, doskonałe uzupełnienie kart tarota.


55 kart, każda z nich na ślicznym obrazku opisuje jedną emocję. Nawet nie podejrzewałam, że tyle emocji może być, a jest na pewno jeszcze więcej. Można sobie poczytać, można samemu pokombiować, można też je potraktować jako podpowiedź, kiedy coś trzęsie człeka, a nie wie on co konkretnie.
Położyłam pudełko z kartami na ławie w codziennym pokoju. Tam gdzie wszyscy się gromadzimy  na kawę, na pogaduchy, na życie codzienne. I te karty jakoś nas tak przyciągały. Mąż i synowie losowali sobie po karcie i  komentowali co im się trafiło. 
W tym krótkim, lecz trudnym okresie między śmiercią a pogrzebem, ja wyciągnęłam karty takie...

Oczekiwanie i Niepewność...
Oczekiwanie. Nigdy nie lubiłam tego czuć. Zapamiętałam powroty do domu ze szkoły. Szłam i niosłam ciężar: czy dziś będzie awantura, czy tata będzie trzeźwy czy pijany? Wchodziłam do domu i już w sieni wciągałam głęboko powietrze, by wyczuć w nim alkohol. Nos miałam jak najlepszy ogar. Zanim weszłam do domu, już wiedziałam jak potoczą się sprawy. Zawsze najtrudniejsze było oczekiwanie. Jak już sprawy się toczyły, to się toczyły. Teraz, z perspektywy czasu rozumiem mamę, która czasem po prostu prowokowała nieuchronną awanturę, by nie czekać...
Kasia w książeczce z opisem każdej emocji napisała przy Oczekiwaniu: Czy jesteś raczej cierpliwy i spokojny w oczekiwaniu, czy rozgorączkowany i wybiegający myślami do przodu? Z czego to się bierze, jak sądzisz? 
Niepewność. Kasia napisała: A teraz zastanów się nad swoją potrzebą kontroli siebie, innych oraz świata. Na ile jest w tobie rozwinięta i na ile przysparza ci trudności w życiu codziennym? To, co jest nam potrzebne do szczęścia i rozwoju to poczucie sprawstwa, nie kontroli. Pomyśl, czy umiesz te dwie rzeczy odróżnić? 
Ała!...trafiona, zatopiona. Trudno mi to odróżnić. Ale uczę się.
Wyluzowałam. Stanęłam z boku pozwalając sobie i innym na przeżywanie tak jak komu pasuje. Śmieliśmy się, płakaliśmy, graliśmy w gry planszowe, napiekłam ciasteczek, spacerowaliśmy, oglądaliśmy filmy, czasem każdy siedział u siebie sam. 
A kiedy ostatnia gruda ziemi spadła z łopaty grabarza odczuliśmy wspólnie...


Pamiętam śpiewy w kościele, kiedy jeszcze brałam to serio:
...od naaaagłej i nieeeespodziewaaanej śmierci, zachooowaj nas Paaanie....
No cóż, może jednak nie. Taki sposób odejścia jest całkiem niezły. 

Dobra robota Teściu, odpoczywaj.

A dla ciebie Wszechświecie, do zabawy, wyciągnęłam to :)






Pozdrawiam Wszechświecie, twoja ostrożnie emocjonalna, Prowincjonalna Bibliotekarka.

wtorek, 16 lutego 2021

Trzy razy "tak" Wszechświecie.

 Ostatnio źle sypiam.

Zasypiam dość szybko, ale w nocy budzę się często. Kiedy jestem sama, bo mąż jest na służbie, kręcę się w łóżku, patrzę w okno, denerwuję się, zasypiam, znów się budzę, chcę znaleźć wygodną pozycję, próbuję ćwiczeń rozluźniających co średnio wychodzi. W głowie tłoczą się myśli, wszystkie na raz, każda się pcha do środka drzwiami w mojej głowie, które bezskutecznie próbuję zamknąć.
I tak do rana, sen, mara, sen, mara....
Lepiej jest kiedy jest mąż, wtedy liczę jego oddechy, przytulam się i jest mniej pobudek, mniej myśli, mniej tłoku. 
Są sny, najczęściej nad ranem, zapomniane w chwili otwarcia oczu. Jeszcze chwilę jakieś ulotne wrażenie, emocja, obraz wiszą w przestrzeni, ale za chwilę już ich nie ma, czuję pustkę w tym miejscu. Coś było, dziwna tęsknota przepływa przez serce.

Dziś było inaczej... 

Od początku. Wszystko jest Drogą.


Zima jest piękna. Mróz i śnieg w jakiś dobry sposób mnie ożywiły. Więcej czucia, więcej radości, więcej energii. Może też mają na to wpływ kocie feromony, bo koty już zaczęły miłość i wojnę, ekscytacja i przemożny zew instynktu, razem z zapachem kocich sików są wszędzie. Gawrony wróciły na gniazda i rodzice dość ostro tłumaczą zeszłorocznym młodym, że to już nie ich domek. Szukać sobie, budować własne. A rodzice z radością, krzycząc głośno, rozkładają ogony w wachlarze, robiąc następne pokolenie. Życie...

I ja poczułam się gotowa na następny rozdział. Co się miało pogoić, pogoiło się, rekonwalescencja długa, ale ma się ku końcowi. Kanapa już nie ma takiego magnetycznego przyciągania. Zaczęłam się rozglądać za opcjami czegoś fajnego, nowego, ekscytującego. Może zabawa i przyjemność?
Noż do czego doszło mój ty Wszechświecie :)
Więc wysłałam w Przestrzeń prośbę: pobawimy się?

Trafiłam na fajną kobietkę na YT. Kupiłam sobie karty tarota i chciałam się dowiedzieć więcej o nich.
I tak "przypadkiem" pojawiła się Monika. Spojrzałam na nią i jakaś taka wydała mi się swojska, normalna, pogodna. Jasna buzia i świetliste czoło. Szczere, dobre oczy. 
Miło spędzam z nią czas, korzystam z jej wskazówek, uczę się na luzie, jest dobrze.


Jednak te problem ze snem dokuczają, o co chodzi?
Monika zasugerowała poproszenie o pomoc, o wyjaśnienie, wytłumaczenie. Poprosiłam więc Wszechświat: pokaż proszę, co mnie męczy?

I śni mi się:
...Uciekamy z mężem, musimy się przed kimś ukryć,  pakujemy się szybko. Moja walizka jest duża, czarna. Wkładam w nią potrzebne rzeczy i widzę, że będzie ciężko ją nieść. Ale myślę: dam radę. Dokładam jeszcze koc, jakieś papiery. Biorę ją do ręki i naprawdę jest ciężka. Rozdzielamy się z mężem, on jedzie innym autobusem, ja innym. Ciągnę walizę do autobusu, ale jest taka ciężka, ktoś mi przeszkadza, mówi coś do mnie, autobus odjeżdża...beze mnie.
No tak, tacham coś z przeszłości. Jasny przekaz, tylko co?

Więc proszę o dalsze wyjaśnienia, bo to, co pod własnym nosem najtrudniej zobaczyć. Ale ja już nie uciekam. Trochę to trwa. Znów kilka trudnych nocy, coś mam, coś ucieka, coś jak mgła przepływa zostawiając  po sobie uczucie niedosytu, żalu...

I dziś w nocy...
Jestem w ciemnym miejscu, kościół? Klęczę skulona. Słyszę dudniący Głos: Jeden...
- podnoszę pięść do mojej piersi, biję się w nią i mówię: moja wina...
Czuję, jak zamiera moje serce, jak ciemność podpełza bliżej, jak dziwna, bzycząca wibracja rozpływa się w mojej klatce piersiowej.
Głos mówi: Dwa...
- znów uderzam się w pierś i mówię: moja wina...
Wewnątrz mnie bzycząca wibracja wchodzi głębiej, w moje komórki, za nią pełznie ciemność. Uczucie jest słodko-gorzkie, jak czekoladka nadziewana piołunem. I chcę by się to działo i nie chcę, ale się zapadam w czerń.
Głos mówi: Trzy...
- uderzam się w pierś, mówię: moja bardzo wielka wina...
Jestem w głębi siebie, jest ciemno, czuję tylko dudniącą wibrację wokół. Jak uderzenia serca. Strach miesza się z wielkim smutkiem, przepływa przeze mnie jak fala. Mam ochotę odpłynąć na tej fali daleko, poddać się pływowi. I nagle widzę malutkie światełko, wiem, że to jedna z komórek mego ciała, rozżarza się i słyszę cichutki głos: daj, ja poniosę...
I wiem, że to pomoc, ale wiem, że od tego umrę.

A Głos mówi: idźcie w pokoju, ofiara spełniona.

Obudziłam się. 

Przestraszona i zdezorientowana, na wpół wybudzona, powiedziałam w myślach:
- to tak działa? To tak się zaczyna...
I poczułam strach, naprawdę wielki strach:
- ja tego nie chcę, nie chcę o tym myśleć nawet, jak będę myśleć to się pojawi...

A Głos w mojej głowie zadudnił, czułam w nim cień uśmiechu:
- napisz, nazwij, nadaj formę, a gwarantuję, że się nie pojawi.

Zabawy z Wszechświatem mogą być zaskakujące. 

Nazwałam. Nadałam formę. Puściłam w świat.
Leć wichrze, leć...


Pozdrawiam Wszechświecie, twoja śniąca Prowincjonalna Bibliotekarka.

piątek, 12 lutego 2021

Bądź jak Ania Shirley Wszechświecie.


Miasteczko otulone śniegiem hibernuje.

Ludzie pojawiają się rano, zasapani, z policzkami wyszczypanymi przez mróz i wiatr, szybko robią zakupy, odwiedzają bibliotekę, aptekę i gminę. Czasem pocztę. A potem biegną do domu, dokładają do centralnego i przez okna patrzą na biały świat. Taki inny. Taki spokojny. Taki czysty.
Taki surrealistycznie nieadekwatny do tego co w głowach.

W Miasteczku jest kompleks klasztorny. Kiedyś było tam Liceum, podstawówka i internaty. Klimat tego miejsca był magiczny; grube na półtora metra mury, głębokie wnęki okienne z wygodnymi drewnianymi parapetami, łukowe sklepienia, małe przytulne klasy. Ogrzewane piecami kaflowymi. Bywało zimno ale lubiłam te grube mury i zamknięte w nich szepty przeszłości. Czas spędzony w Liceum było dobrym czasem. Jakieś trzydzieści lat temu kościół odebrał swoje, zamknął bramy, przeremontował wszystko i zrobił tam muzeum, jakieś sale konferencyjne oraz dom starców dla księży. No cóż...
Kiedy zrobiliśmy spotkanie klasowe z okazji dziesiętnicy matury, bardzo chcieliśmy wejść do dawnego liceum, obecnie muzeum. Zobaczyć jak to teraz wygląda. Oprowadzała nas lekko nadęta zakonnica. Nadęta, bo zatopieni we wspomnieniach nie mieliśmy ochoty jej słuchać, nie robiły na nas wrażenia złote ornaty, kielichy, stare pisma, tron papieski. Łaziliśmy i mówiliśmy: tutaj była ściana, tutaj była aula i korytarz do podstawówki, tutaj nasza klasa, a tam gabinet dyra.
Byliśmy w swoim świecie, gdzie przeszłość nakładała się na teraźniejszość, splatały się dwie warstwy czasu i w tym momencie obie były tak samo realne. Dla nas, bo dla zakonnicy nie.

Przez te wszystkie lata, kiedy kościół robił tam przeróbki, kiedy zamknął kompleks tylko dla siebie, przechodziłam tamtędy i zasmucało mnie to, czasem byłam zła. Nie chciałam się pogodzić z upływem czasu i zmianami. Liceum przeniesione do nowoczesnego budynku upadło i się nie podniosło. Kiedyś miasteczko tętniło życiem, było sporo młodzieży w internatach i na stancjach, teraz to miasto emerytów. Wszystko się zmienia.
Ale jakieś parę lat temu, przechodząc koło kompleksu spojrzałam w okna dawnej auli.
I nagle tam byłam.
Poczułam  na palcach pluszowość kurtyn na scenie, usłyszałam skrzypienie klepki pod stopami, widziałam, tańczące w świetle padającym przez szyby, drobinki kurzu, a przez okna zobaczyłam wielkie, stare drzewa, których już nie ma. Stałam na środku auli i rozglądałam się, widząc wokół kolorowe postaci uczniów, roześmianych, zagadanych, przemykających obok mnie.
Byłam na chodniku, na ulicy, ale byłam też w auli, odległej o parędziesiąt lat. 

Sekunda, dwie, trzy...to działo się równolegle, ja TU i ja TAM. Nawet nie musiałam się zatrzymywać.
Szłam dalej z ciepłym, miłym uczuciem w sercu i lekkim oszołomieniem.
Więc tak można?

Od tamtego czasu, kiedy patrzę w okna auli widzę ją, czuję, cieszę się. W tym pomieszczeniu jest już zupełnie inaczej. Ale dla mnie wcale nic się nie zmieniło. Aula nadal istnieje. Tak jak całe liceum. 

Zakonnica by się zdziwiła, gdyby wiedziała co widzę...

Był też okropny rok 2001, jedenastego września.
Pamiętam jak nie mogłam odejść od telewizora, który cały czas ukazywał samoloty wbijające się w wieże. Na wszystkich programach były informacje na żywo co się dzieje, relacjonujące, krzyczące. Twarze dziennikarzy oszołomione, przestraszone, zdumione, w oczach niektórych łzy.
Cały dzień kręciłam się miedzy kuchnią a telewizorem. Mąż i synowie też. Siedzieliśmy na kanapie i fotelach zniewoleni strachem, przerażeniem, niewiarą w to, co się dzieje. Chcieliśmy to przerwać ale odchodziliśmy i wracaliśmy do telewizora przyciągani jakby niewidzialnym magnesem.

W mojej głowie kołatały myśli: będzie wojna, jak nic, będzie.
Bałam się o synów i męża. Bałam się o siebie.
Minęło kilka dni, ton wiadomości zaczął się zmieniać, ale opar lęku i przerażenia, że świat się wali pozostał. A w mojej głowie powstała myśl: jeju, trzeba zrobić jakieś zapasy, nie wiadomo co będzie. Racjonalna półkula mózgu kazała postukać się w nieracjonalną: Halo, jest tam kto?
Nie było nikogo, nieracjonalna półkula poszła na zakupy...
Słowo daję, wstydziłam się tego bardzo. Ale kupowałam puszki z długim terminem ważności. Mielonki, fasolkę po bretońsku, kukurydzę, groszek...Coraz w innym sklepie, bo bałam się, że ktoś zauważy jak wariuję. W tajemnicy przed mężem upychałam w piwnicy puszki. Tam gdzie mąż nie zagląda. I jednocześnie się wstydziłam tego co robię, ale czułam tak silny przymus, że prawie przez miesiąc kupowałam po cichutku, jak szpieg jakiś, ukrywając swoją działalność.
Potem powoli doszłam do siebie, a mój wstydliwy sekret wydał się dwa lata później, gdy mąż natrafił na resztki oprowiantowania o których zapomniałam, bo przez ten czas powoli zużyłam większość.
Powiedziałam mu wtedy co się działo, przytulił mnie i powiedział: oj głupia, głupia...

To było prawdziwe. To uczucie, że MUSZĘ.
Teraz wiem, że to była wprawka Wszechświecie. Wyciągnęłam wnioski. I kiedy wiosną wybuchła pandemiczna bomba, a ja poczułam znów ten przymus, już go znałam. I chociaż kupiłam trochę ryżu, papieru i zapasów, zrobiłam to już bez obrzydliwego strachu, napięcia i wstydu.
Bo widziałam wokół ludzi takich jak ja w 2001.
I bardzo im współczułam, bo wiedziałam...
No i nie miałam już telewizora, który by karmił moje lęki.

Więc mimo, że nadal chodziłam chodnikami Miasteczka, miałam wrażenie, że jestem gdzie indziej niż moi pobratymcy. Miałam wrażenie deja vu na okrągło.
To dało mi inną perspektywę na to, co działo się w zeszłym roku, daje inną na ten rok.

Ostatnio czytałam u Graszki
http://graszkowska.blogspot.com/2021/02/rozwazania-o-dzisiejszym-swiecie.html
Smuci się dziewczyna zmianami ma świecie, tym, że ludzie tracą pracę, firmy, utrzymanie. Że nadal wycinane są lasy, nadal brudzimy, nadal niszczymy planetę.
Ja też smucę się tym.
Ale zrozumiałam, że moje własne życie, moje ciche, spokojne wieczory, moje spacery w zamieci, moje małe radości, nadzieje i spełnione marzenia, to wszystko jest cenniejsze niż cokolwiek.
Kiedy jestem szczęśliwa, świat wokół też taki jest.
Czasem mamy wszystko, ale uważamy, że nam się nie należy, że to nie jest prawdziwe życie.
Bo prawdziwe życie to wirus, śmierć, głodujące dzieci, upadające firmy, choroby i nieszczęścia. 

Czujemy się winni z powodu wygodnego fotela, ulubionej filiżanki, ciepłego koca i ognia w kominku.

A życie mija...

Więc jednak pozostanę na razie szurem (?! nie mam pojęcia czemu to takie obraźliwe i skąd to się wzięło) oraz (co rozumiem lepiej) foliarzówą.
Bo mi w tym wygodnie, tak jak w mojej auli sprzed trzydziestu lat.

PS. Dodam jeszcze, bo to jednak się łączy z dzisiejszą opowieścią, że doszłam dlaczego mam problem z uwierzeniem w pandemię. Bo jej nie widzę. Szukam, szukam i jest tylko w komputerze. Podejrzewam, że inni foliarze też tak mają. Skoro ogłoszono takie coś, to powinno być widoczne, oczywiste, namacalne. I nie powinno być w ogóle dyskusyjne. Twardy fakt. A nie widać...
No chyba, że wejdę na wirtualną polskę ;) Ale tam nie wchodzę.


Pozdrawiam Wszechświecie, fanatyczna psychofanka foli aluminiowej, Prowincjonalna Bibliotekarka.