Obserwatorzy

niedziela, 25 października 2020

Bibliotekarka na wojnie Wszechświecie!


Jesień się zadomowiła w moim miasteczku. W sadzie zebrałam dwie wielkie torby orzechów włoskich na wyścigi z wiewiórkami. Jakoś orzechom i kasztanom oprzeć się nie mogę. Jak leżą pod nogami, muszę podnieść. Kasztany wkładam nam do łóżek na dobre sny, a orzechy pałaszujemy zimą.
Rano, około szóstej, idę z suczką na spacer i wtedy najczęściej w głowie pojawiają się myśli. Czasem dużo, czasem mniej. Czasem mniej nerwowe, czasem więcej.

Dziś szłam i myślałam o przeszłości.
Przeszłość to taka dziwna sprawa, jak się okazało. Dość ulotna, plastyczna, niepewna. Zmienia się tak samo jak moje wszelkie plany na przyszłość. Dziwne?

Zdawałoby się, że co się stało, to się stało. Fakt solidny jak granit. Długo tak myślałam. Bardzo długo. To trudno dostrzec, bo w przeszłości są zdarzenia granitowe: urodziłam się, chodziłam do szkoły, wyszłam za mąż, urodziłam synów, pracowałam tu i tam, generalnie prosta opowieść, stabilna już, bo się zdarzyła.
Otóż nie, wcale tak nie jest.
Dostrzegłam to pierwszy raz na terapii, kiedy ogarniałam depresję, nerwicę itp. Okazało się, że moja wizja mojej przeszłości wcale nie koniecznie mogła przystawać do tego co naprawdę było. Moje oceny sytuacji i ludzi niekoniecznie odzwierciedlały to, co się działo. 
To proste, były OCENAMI.

Wtedy nie dotarło do mnie co odkryłam. Wtedy zanurzona w przeszłości zaczynałam widzieć, że może jednak się myliłam w ocenach sytuacji, intencji ludzi, w moich reakcjach. Dość trudna, bolesna i kolczasta droga. Któż ma ochotę na wiwisekcję? Jednak z czasem dotarło do mnie, że uplastycznienie przeszłości pomaga w teraźniejszości. Pomaga widzieć wyraźniej obecne zdarzenia, widzieć inne opcje wyjścia z sytuacji, a nie tylko pociąg z punktu A do punktu B, co było moją zmorą na lekcjach matematyki.
Owo odspawanie wyrobionych już ocen od sytuacji, które się zdarzyły i przyjrzenie się im od nowa, mimo, że już się zdarzyły, wpływało też na moją przyszłość.

Na moje inne wybory, na moje inne oceny.

Bo nie łudźmy się, oceniamy i będziemy oceniać, choć buddyści głośno twierdzą, że należy pozbyć się oceniania. Powodzenia. Już nawet to stwierdzenie jest oceną, bo twierdzi, że czegoś się trzeba pozbyć, bo nie dobre. Ocenione.

Wiec o co chodzi?
Ano o przestrzeń między bodźcem a reakcją. Zastanowienie się, na dojrzenie innych opcji, dostrzeżenie własnych emocji i zastanowienie się nad nimi, jak bardzo są adekwatne do sytuacji, co mówią o mnie, co mówią do mnie i czy ja muszę tak, czy mogę inaczej.

Chodzi o manie WYBORU. 
Czyli w konsekwencji o WOLNOŚĆ.


Taki oto wpis popełniłam mając lat 13.
A potem napisałam dalej:
"Kto by pomyślał! Stan wojenny w Polsce. Radio ma tylko jeden program ogólnonarodowy i ciągle albo dekrety, komunikaty albo wojskowe marsze i piosenki. Oszaleć można. W telewizji to samo. Ogłoszono "godzinę milicyjną" od 22.00 do 6.00. Ciągle tylko: to można robić, tego nie wolno, nie wolno...Ciekawe co z tego będzie? Wojna domowa? Zgroza. I pomyśleć, że zaczęło się od głupiego Wałęsy. I na dodatek nie internowali go. Zachowują szacunek w stosunku do przewodniczącego Solidarności. A to rządna władzy kukła wypchana trocinami. Zachciało mu się strajków! Jeszcze rozumiem odnowę, ale to, co się teraz dzieje, to rozbój. Jeszcze trochę a zaczną się zabójstwa i rabunki. Żyję w okropnych czasach."

No cóż, te słowa były moje, ale trochę nie moje. Wzięłam je od mamy, bo moja lojalność wobec niej była wielka. Tata popierał Wałęsę, ale on był głupim pijakiem, a mama chciała tylko, żeby życie wróciło do normy. Żeby było tak jak było.
I proszę. Jestem TU i TERAZ, a moja przeszłość okazała się nie być taka, jak ją oceniłam wtedy. I nie ważne, że byłam dzieckiem, byłam odbiciem wielu dorosłych ludzi. Wybrałam taką reakcję, taką ocenę.


Kiedy zaczęłam pracować w Bibliotece, była ona połączona z Ośrodkiem Kultury. Znaczyło to, że finansowo była zależna od tegoż. Dyrektor Ośrodka wydzielała skąpą kasę na książki i tyle. Miała oddzielny budżet na bibliotekę, ale traktowała go jak kulturalny. 2000 tysiące złotych na rok na książki to bardzo mało było. Bibliotekarki musiały pomagać w organizowaniu imprez, obsłudze itp. Ciągane do wszystkiego. To dezorganizowało pracę biblioteki, wkurzało czytelników. Więc po kilku latach takiej pracy poszłam na wojnę z Kulturą. Postanowiłam zawalczyć o rozdzielenie nas. Wyglądało na przegraną sprawę. Nikomu na tym nie zależało. Radni i Burmistrz nie widzieli powodu do zmian. Przecież działało. A zmiana to kupa uchwał, problem w księgowości, powołanie nowej instytucji i co najgorsze, może więcej kasy do dania. A karty czytelnicze w bibliotece miało może dwóch radnych tylko. Nasza Gmina jest rolnicza, czytelnictwo na wsiach naprawdę nie jest zaliczane do potrzebnych rzeczy. Ale się uparłam, poszłam na wojnę! Skakałam przez płot jak Wałęsa, metaforycznie ;)


Jednym z argumentów by nas nie rozdzielać było, że czytelnictwo jest słabe, mało kto czyta. Bo któż chodzi do biblioteki? Nie mogłam tego wytłumaczyć ani przekonać radnych, bo niektórzy nigdy nawet nie byli w bibliotece. Nie wiedzieliby jak do nas wejść. Biblioteka właściwie nie istniała w ich świadomości, tylko na papierze w sprawozdaniach. 

Kombinowałam, kombinowałam aż do mnie dotarło, że oni nawet jak ja napiszę, że odwiedzin w roku było około 3000  i wypożyczeń powiedzmy było 20 000, to oni myślą, że ja to naciągam, bo to nie możliwe i już. Nie wierzą. Z sufitu biorę :)

Więc w sprawozdaniach, mocno pogrubione, zaczęłam wypisywać dzienne wypożyczenia.
I wychodziło, że dziennie obsługujemy 16 osób i wypożyczamy 100 książek.
Po pierwszym razie zrobił się szum. Naskoczyli na mnie, że teraz to już przesadziłam, że to nie jest możliwe! Oglądali na kamerach i udowadniali, że są dni, kiedy przychodzi tylko trzy osoby na przykład. Oczywiście, że są takie dni, nawet czasem są dni, że nikt nie przyjdzie.
Ale Królowa Statystyka była po mojej stronie, wykorzystałam ją, zmanipulowałam dane, tylko nie tak, jak każdy podejrzewał, nie oszukiwałam .Każdy z nas uważa, że tydzień to 7 dni. Mamy to wbite w podświadomość, mimo, że wiemy, że jest weekend. A dni roboczych w bibliotece jest 5. Z tego środa jest dniem technicznym, zamknięte dla czytelników, robimy biurokrację. Oczywiście w środy ludzie też przychodzą czasem, nie zamykamy się na klucz, tych ludzi wpisuję zazwyczaj na czwartek. Więc tak naprawdę wychodzi 4 dni otwarcia biblioteki w tygodniu. Mamy 52 tygodnie w roku, odejmijmy jeszcze święta, to wyjdzie mi dni otwarcia około 190 w roku. I teraz weźmy te 3000 odwiedzin w roku, podzielmy przez 190 dni faktycznego otwarcia i mam dziennie 15.7 osoby!!!

Rozumiecie?
Przebiłam się przez zasłonę nieświadomości, ocen i wdrukowanych programów z przeszłości. Zmieniłam ich świadomość, wykorzystując ich spojrzenie na świat. Po trzech latach uwolniłam bibliotekę. Jesteśmy samodzielne, mamy swoje pieniądze.
Wygrałam wojnę.

Jak to wszystko co piszę ma się do TERAZ?

Dla mnie ma. 
Bardzo ma. 
Są różne narzędzia do oceny rzeczywistości, są różne narzędzia do manipulowania nią. 
Można ich użyć w dobrej sprawie, można w złej. Ktoś może wykorzystać naszą ignorancję, oceny i przekonania, niewiedzę.
WYBÓR, co zaakceptujemy i tak należy osobiście do nas.
Oraz skutki wyboru.
Bo bycie kierownikiem biblioteki średnio mi się podoba ;)
Ale jestem, już ponad 12 lat...



Pozdrawiam Wszechświecie, twoja plastyczna manipulantka, Prowincjonalna Bibliotekarka ;)







sobota, 3 października 2020

Rozmowy z Wszechświatem...

 


Lato odeszło.

Zmęczyło się zapładnianiem, zawiązywaniem, rodzeniem, dojrzewaniem. Musiało dopilnować tylu spraw, tylu istnień, tylu żyć. Powiedzieć pszczole gdzie lecieć, powiedzieć nasionku w którą stronę do Słońca, powiedzieć wiewiórce, gdzie są najlepsze szyszki...Mnóstwo pracy.
Więc utrudzone Lato usunęło się łagodnie, mam wrażenie, że znalazło w moim sadzie spokojną norkę,wyłożoną mchem i liśćmi, zwinęło się tam, ułożyło wygodnie i drzemie...jeszcze nie śpi. Jednym okiem spogląda na siostrę Jesień. Jeszcze czasem tchnie ciepłem liście, roziskrzy poranną rosę, wysuszy orzechy wypadające z popękanych, zielonych kokonów. 

Kiedy zaczęłam moją przygodę z Wszechświatem dowiedziałam się, że można się z nim komunikować na wiele sposobów. I, że odpowiada. A co najważniejsze, można dostać Znak. Można zapytać o coś i poprosić o znak, że się podjęło dobrą decyzję. Znakiem może być wszystko, ja na początku, rozochocona, poprosiłam o jakiś niezwyczajny kamyk. 

Idę więc z psami na spacer i się rozglądam. Nic, nic, nic...same zwyczajne. Nagle widzę, leży w piasku, taki jakiś inny, jakby szklisty, trudno powiedzieć, ale INNY. Schylam się, biorę do ręki, trochę niepewnie się cieszę, ale właściwie jest inny. Wkładam do kieszeni. Idę dalej, ale jednak, mimo kamyka w kieszeni, nadal spoglądam na żwirówkę przed sobą. I znów widzę jakiś kamyk, w kształcie jakby serduszka, może jednak tamten nie był znakiem, może ten jest. Podnoszę. Wyciągam z kieszeni pierwszy i oglądam dwa.  Nie mogę się zdecydować. Biorę dwa. Idę dalej i znów kamyk widzę, jakiś taki niebieskawy...
I nagle w mojej głowie pojawia się obraz mnie samej, wracającej ze spaceru i dźwigającej dwie potężne torby kamyków. Roześmiałam się wtedy z całego serca. Wyrzuciłam kamyki. Śmiałam się całą drogę do domu. Z siebie, ze swojego racjonalizmu, naiwności i niedowiarstwa. 

To było 6 lat temu. Wtedy nie wiedziałam, że właśnie porozmawiałam z Wszechświatem.

Od tamtego czasu wiele się zmieniło. Dowiedziałam się więcej, zrozumiałam więcej, pojęłam, że jedyną przeszkodą w komunikacji jestem ja sama i moje pewności, że jest tak, a nie inaczej. Przekonania, które mam, nawet nie wiedząc, że je mam. Znalazłam kilka z nich już do tej pory, niektóre z tego powodu znikły, kilka widzę, ale są twarde, więc zmiękczam powoli. Nic na siłę...

Rano, po spacerze z suczką, siadam na ławce w sadzie. Siadam wygodnie, układam ręce na kolanach wnętrzem dłoni do góry, stopy przyciskam do ziemi, wyobrażając sobie, że wysuwają się z  nich korzonki i zagłębiają się w glebę, łącząc się, przeplatając z masą korzeni pode mną. Witam sad, mamę Ziemię i oddycham. Czasem widzę, jak wokół mnie rozbłyskują malutkie iskierki światła. Najczęściej na granicy widzenia. Myślę, że to jakieś istnienia, może duszki z mojego sadu? 

Kilka tygodni temu usiadłam na ławce. Słońce wstawało właśnie, iskrzyło w rosie na trawie, przeświecało przez liście drzew nade mną. Czułam się jak w świetlistej katedrze. Usiadłam i w popiele ogniskowym, naprzeciw mnie, zobaczyłam czyściutkie, białe piórko. Zdumiona, ale uradowana pomyślałam: Ach, cudnie, wsparcie od Wszechświata, dziękuję ;) Akurat byłam na zwolnieniu, zatoki chorowały, kłopoty się piętrzyły, a tu znak. Ale za chwilę pomyślałam: no tak, ale żebym ja dostała znak, to któryś mój kot musiał pewnie dopaść jakiegoś ptaszka, to ja nie wiem, czy ja chcę takie znaki.

I nagle na wysokości moich oczu widzę, opadające kołyszącym lotem, drugie białe piórko. Zamarłam. Piórko łagodnie opadało. Patrzyłam na nie jak zaczarowana, aż wreszcie podniosłam wzrok i zobaczyłam, wysoko nade mną, kołyszącą się gałązkę, jakby przed chwilą odleciał z niej ptak. Więc  moje koty nie musiały mieć z tym nic wspólnego. Odpowiedź natychmiastowa ;) Rozlało się we mnie uczucie wdzięczności i radości. Czasem wszyscy potrzebujemy poczuć namacalnie, że nie jesteśmy samotni, że mamy Opiekunów, którzy są z nami, choć ich nie widzimy. I, że możemy trochę się komunikować. Wystarczy się na to otworzyć, poprosić i być uważnym.

Za pozwoleniem mojej koleżanki Julianny opowiem jak komunikowała się z nią jej mama.

Jej mama miała alzheimera, ciężka i smutna choroba. W końcu mama odeszła, w szpitalu. Jola ciężko to przeżywała. Była bardzo związana z mamą, nie miała w sobie zgody na jej odejście. Jola nie pamięta dokładnie, ale któregoś dnia, przed pogrzebem jeszcze, na drzewie, naprzeciw kuchni, pojawił się gołąb. Mimo smutku, łez i zamieszania ktoś go zauważył. Bo był inny. Bardzo duży, nienormalnie spokojny i patrzył ludziom w oczy. Przyciągał uwagę. Budził emocje, jak opowiadała Jola. Był kilka dni i znikł.

Tak się składa, że moja koleżanka uwielbia wszystkie ptaki, interesuje się nimi, ma mnóstwo wiedzy na ich temat. W jej domu często rozmawia się o ptakach. Ona je po prostu kocha, wszystkie. Dziwny gołąb zaprzątał więc jej umysł w tych trudnych dniach. Zrobiła mu zdjęcie.


Jola mi opowiedziała o gołębiu. Pokazała mi zdjęcie. I widać było, że temat ją mocno nurtuje, bo gołąb nie zachowywał się tak jak powinien.
Dla mnie było jasne od początku, że ten gołąb był Znakiem. Komunikacją, wiadomością:
- wszystko u mnie dobrze córeczko...
Ale tak trudno nam w to uwierzyć, tak bardzo racjonalizujemy, chcemy namacalnego dowodu, rozpacz odbiera nam ufność i zostawia w lęku, poczuciu winy i stracie.
Życie potoczyło się dalej. 

Dwa czy trzy miesiące później otworzyłam rano oczy budząc się w swoim łóżku. Czeremcha naprzeciw okna była zielona i rozjaśniona słońcem, uwielbiam ten widok. Tylko tym razem, jak nigdy w ciągu 20 lat, od kiedy tu mieszkamy, na gałęzi najbliżej okna siedział GOŁĄB. Siedział i patrzył na mnie, tak jakby mógł mnie zobaczyć przez szybę.
Zamarłam, a po chwili myśl w głowie: JOLKA! Muszę z nią pogadać.
Nie racjonalizowałam, nie zastanawiałam się, wiedziałam. 
Gołąb posiedział, popatrzył i poleciał.

Zadzwoniłam do Joli, pogadałyśmy, było jej ciężko. Żałoba to trudna sprawa do przejścia. Czasem potrzebujemy pomocy, choćby tyle, by nas ktoś wysłuchał. Czasem nie wiemy, że możemy poprosić o pomoc. I czasem nasi bliscy z Tamtej Strony interweniują.

Drugi raz gołąb na czeremsze pojawił się znów po kilku miesiącach. I tym razem nie miałam żadnych wątpliwości, od razu pogadałyśmy. Okazało się, że to była pierwsza rocznica śmierci mamy Joli, o czym przyznaję, zapomniałam. Ale gołąb czuwał ;)
Od tej pory żadnych gołębi, ale jakby co, to wiadomo.

Wszechświat, jak go nazywam, jest ogromny, wielowarstwowy i nie do pojęcia za bardzo z punktu, gdzie jesteśmy. Ale jak widać, można pogadać ;)

Jak to wszystko ogarnąć? 
Nie mam pojęcia. Kiedyś wcale tego nie zauważałam. Mówiłam: szczęśliwy przypadek, wariactwo, albo etam!...

Teraz widzę białe piórka, w najmniej spodziewanych miejscach. Trochę mi się mota w życiu znów, więc Opiekunowie dają znać, że są, że dobra droga, choć nie widać, co jest za zakrętem...

Kiedy w ciepłe, jasne, letnie dni leżałam na hamaku, widziałam nad głową migoczącą kopułę. Patrzyłam jak zaczarowana na grę światła z zielenią. Słońce przefiltrowane przez listki było zachwycające. Zapach suszu, ziemi i jabłek był kojący. Zasypiałam ukołysana szumem drzew i wiatru, ogrzana ciepłem słońca, otulona zielenią.


A potem trafiłam w internetach na książkę. Piszę bloga już dwa lata. Czemu ja dopiero teraz ją zobaczyłam? Bo pewnie czas był ;)



Pozdrawiam Wszechświecie, Twoja spragniona rozmów, na nasłuchu, Prowincjonalna Bibliotekarka ;)