Obserwatorzy

wtorek, 16 lipca 2019

Love, love, love Wszechświecie.



"Potrzeba tylko miłości,
miłość to wszystko, czego potrzeba".

Ach Wszechświecie, MIŁOŚĆ.
Najpotężniejsza siła na Ziemi.
Największe pragnienie i szczęście, gdy jest.
Największy ból, gdy jej nie ma.

Historia stara jak świat i jednocześnie nowiutka jak nowo narodzone kociątko.

Jak napisać Wszechświecie o uczuciu?
Jak ująć w słowa ten ból, pragnienie, ekstazę, słodycz i cierpkość?
Jak Ziemia okrągła wszyscy się w to bawimy, pragniemy, czekamy, szukamy...
Czasem tracimy.

I tak historia się toczy....

Oczywiście wszelkie podobieństwo przypadkowe, ale jak się trafi jednak, to oczywiste, bo to historia uniwersalna.

Poznali się Ona i On.
Dwadzieścia lat temu.
Ona nie bardzo chciała spotykać się z kolegą kolegi, z daleka wyglądał na naburmuszonego
i nietowarzyskiego. Ona lubiła tańczyć, śmiać się i być z ludźmi. On stał w kącie i patrzył tylko.
Ale kiedy usiedli na kanapie i zaczęli rozmawiać, Ona zauważyła, że On ukradkiem ją obserwuje. Nie bardzo brał udział w rozmowie, ale kiedy już się odezwał, mówił całkiem do rzeczy. Patrzył na nią ciemnymi, piwnymi oczyma, a ona czuła się dobrze, mile zaskoczona jego zainteresowaniem. Intensywnością spojrzenia. Byciem jedynym obiektem uwagi.
Chciała więcej.
Zaczęli się spotykać częściej. On okazał się całkiem rozmowny, ona zauważyła, że wystarcza jej jego towarzystwo.

Oboje czuli przyciąganie, magiczne sznureczki od serca do serca.
Dotyk wzbudzał drżenie, drżenie czułość, czułość dotyk.
Ona łagodnie go tuliła, On zamykał oczy i czuł...
On ją tulił zaborczo, Ona zamykała oczy i czuła...

Któregoś dnia On ją poprosił, Ona się zgodziła.
Zamieszkali razem w wynajmowanym mieszkaniu, snuli marzenia o własnym domu. Oboje pracowali ciężko, wspierając się.
On zbudował dom, urodziła się córeczka. Ona została w domu, zajmując się córką, potem synem.
On pracował coraz więcej, bo i potrzeby rosły. Założył firmę, zarabiał pieniądze, które jej dawał na dom i życie. Tylko często go nie było.
Dzieci rosły, córka wyjechała uczyć się do większego miasta, syn jeszcze był, ale miał swoje życie.
Ona jakby budziła się ze snu.
Otwierała oczy rano, a świat wydawał się szary. Obcy i nieznany.
Zastanawiała się:
- śpię?
- to mój dom, czy obcy?
- niby znajomy, ale nie taki jak trzeba.

Mówiła mu o tym dziwnym czuciu. O tej niezgodności w czasoprzestrzeni:
- wiesz, chciałabym, żebyś częściej bywał  w domu,
- moglibyśmy gdzieś wyjechać razem,
- chciałabym sobie kupić nowe buty,
- jakoś źle się czuję.

On, zmęczony po długim dniu, zirytowany odpowiadał:
- a myślisz, że firma sama się prowadzi,
- nie mam czasu na wyjazdy,
- pieniądze nie rosną na drzewach,
- cały dzień siedzisz, nic nie robisz.

Ona myślała, czy to zaczęło się psuć teraz, czy było zepsute od początku, czemu jestem taka samotna?
On się zastanawiał, tak ciężko pracuję, tyle jej dałem, czemu ona mnie odpycha?

On i Ona mieli sąsiadów.
Przyjaźnili się od lat.
Sąsiad był wesołym, gadatliwym, towarzyskim człowiekiem. Kiedy mówił patrzył w oczy, słuchał, potrafił rozweselić. Nieraz jego przekomarzanie rozpędzało jej ponure myśli.
Jakoś tak wyszło, że Ona i Sąsiad czasem stali przy płocie i z godzinę rozmawiając. Sąsiadka była w pracy w pobliskim miasteczku, On też w pracy.

Ona zauważyła, że Sąsiad jej się przygląda uważniej.
Podobało jej się to. Ta intensywność, bycie jedynym obiektem uwagi.

Kiedy pojawił się dotyk, pojawiło się drżenie.
Łzy poprzedziły czułość, tak długo brakło...

Trwało, dwa lata.
Czucie wróciło intensywne, żarliwe, beztroskie. Pełne wibracji, kolorów i smaków.
Ale...
On.
I wypaliło się.

A On wiedział.
Ale nic nie mówił, udawał, że nie wie.
Bo w głębi duszy, w tej największej głębi, bał się zostać sam.

I tak rozmawiali ze sobą:
- czy ty mnie jeszcze kochasz?
- kocham, tak samo jak ty mnie...

źródło: internet



Pozdrawiam Wszechświecie, Twoja stale zadziwiona tym, jak ślepi tu jesteśmy, Prowincjonalna Bibliotekarka.



sobota, 13 lipca 2019

Magia kina Wszechświecie.

zdjęcie z Muzeum PRL w Krakowie


Prawie trzydzieści lat temu zaczęłam pracę w Ośrodku Kultury.
Jako instruktor kulturalny.
Byłam młoda, kreatywna, pełna pasji, ale też i ambicji.
Małe miasteczko podlaskie było trudnym poligonem. Czas płynął w nim wolniej, był bardziej zestalony, cięższy i mniej plastyczny. Tak jak umysły w nim zatopione. Przyzwyczajeni do powtarzalności pór roku, biorytmu siania, wzrostu i zbioru, ludzie nie bardzo chcieli zakłóceń w tym spokojnym potoku.
To znaczy chcieli, ale tak, aby rozrywka też była taka swojska, zrozumiała, oswojona.
I taki dylemat powstawał, z jednej strony zawsze krytykowano Ośrodek, że nic nowego, wszystko to samo, z drugiej, kiedy się sprowadzało Kwartet jazzowy na wieczorny koncert, nikt nie przychodził.
Bo cóż to za dziwactwo!
I tak życie płynęło.

Mieliśmy kino w Ośrodku. Porządne, z nachyloną podłogą, szerokimi, drewnianymi, wygodnymi fotelami. Na górze w projektorni stały dwa wielkie aparaty, które przez wąskie okienka rzucały magiczne snopy światła na duży biały ekran. W aparatach były specjalne elektrody żarowe, które już wtedy trudno było zdobyć. Nasz Kinooperator miał jednak znajomości w branży i kino działało. Widzów nie było wielu, ale na hity przychodziło dużo osób.
Nasz Kinooperator był już około sześćdziesiątki. Wesoły, rubaszny, kobieciarz. Lubił swoją pracę, ale był już nią zmęczony i wyglądał emerytury.
No i feler taki miał, lubił wódeczkę.

Więc przychodziłam do pracy godzinkę przed seansem. Sprawdzałam wszystko i czekałam.
Jeśli Kinooperator nie pojawił się tak do półgodziny przed seansem, zamykałam kino i biegłam do pobliskiej gospody. Jeśli miałam szczęście, Kinooperator tam radośnie siedział przy stoliku, uzupełniając poziom procentów w organizmie wraz z kolegami. Na mój widok szeroko się uśmiechał i krzyczał: zaraz będę pani Aniu!
Jeśli nie miałam szczęścia, wracałam do pracy, łapałam swój rower i jechałam na tzw. melinę.
Była ona w domu całkiem obrotnego biznesmena miasteczkowego. Tam się dzwoniło do drzwi. Czasem dość długo. A czas płynął. W końcu ktoś otwierał i nawet nic mówić nie musiałam.
Na mój widok, z człowieka otwierającego drzwi, wydobywało się na fali zapachu alkoholu słowo: AHA!

Wsiadałam na rower i gnałam z powrotem do kina, gdzie już pod zamkniętymi drzwiami ktoś zwykle czekał. Sprzedawałam bilety, wpuszczałam ludzi na salę, nerwowo popatrując czy Kinooperator już podjechał swoim maluszkiem, czasem go ktoś podwoził. Wolałam się nie zastanawiać, jak on jeździ na tych swoich procentach...
Rzadko seanse rozpoczynały się o czasie. Ale jakoś nikt nie robił draki z tego powodu.
Ludzie byli jacyś cierpliwsi?

Zawsze dużą ulgę czułam kiedy Kinooperator lekko sztywno, ze skupionym wzrokiem pojawiał się
i szedł na górę. Do projektorni.
Nasłuchiwałam charakterystycznego szelestu przewijanych filmów, stukania, które informowało o zakładaniu filmu na aparat. Gasiłam światło na sali, zapadała ciemność. Widzowie siedzieli cicho i czekali. I nagle rozlegał się cichy gwizd, a po nim szum i lekkie stukanie, snop światła padał na ekran, szum przechodził w tło i film ruszał.
Lubiłam mimo wszystko te kinowe dyżury, bo mogłam obejrzeć filmy za darmo.

Jednak taki seans miał dodatkowe atrakcje, bo po około 20 minutach, taśma się kończyła na jednym projektorze i trzeba było zgrabnie zastartować drugi. Nasz Kinooperator był w tym niezły, przerw prawie się nie zauważało. Pod warunkiem, że nie zasnął, bo za dużo jednak procentów było.
Więc kiedy nagle film się urywał, robiło się ciemno i słychać było charakterystyczne ocieranie końcówki kręcącej się taśmy: szur, szur, szur...zrywałam się z fotela, przepraszałam w ciemności widzów i biegłam na górę rozczmuchać Kinooperatora.
Wracałam i film leciał dalej.
Czasem taśma się przepalała, co było widać na ekranie, topiąca się na brązowo znikająca taśma...
Wtedy Kinooperator zdejmował film i na stojącej obok maszynie, sprytnie i szybko ją kleił, zajmowało mu to może dwie, trzy minuty i wszystko ruszało dalej.
Czasem znikał głos, ale wtedy otwierałam skrzyneczkę rozdzielczą za moim fotelem i kilka razy przekręcałam przełącznik światła w projektorni, to był nasz znak, że fonię trzeba poprawić.

I tak działało kino. Ludzie przychodzili, nikt się nie denerwował, nie gwizdał, nie krzyczał.
Niespodzianki były częścią filmu, zgrabnie wplatały się w narrację i nikomu nie wadziły.
Kinooperator po filmie schodził na dół lekko przetrzeźwiały, mówił: dobranoc i jechał czerwonym maluszkiem do domu, albo na melinę. Wśród kolegów weselej, a w domu pusto, bo żona była w Stanach od lat.
Ja rozluźniona, spokojnie szłam do domu.
Zazwyczaj była już noc, w oknach domów paliły się żółte światła, prześwitujące przez szczelnie zaciągnięte zasłony. Czasem zaszczekał pies, słyszałam swoje kroki, szum drzew...

Życie...

zdjęcie z Muzeum PRL w  Krakowie





Pozdrawiam Wszechświecie, Twoja czasem chcąca wrócić do przeszłości Prowincjonalna Bibliotekarka.