Obserwatorzy

wtorek, 6 grudnia 2022

Całkiem zmyślone historie Wszechświecie...cz. 4

 

 "Wizje przyszłości" Narodowej Agencji Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej NASA. 

Ziemia, twoja oaza w Kosmosie gdzie powietrze jest za darmo a oddychanie jest łatwe...

Taki jest napis na plakacie, który kupiłam by nakleić go na drzwi wejściowe do Wypożyczalni dla Dorosłych. Przyciągnął mnie, patrząc na niego poczułam radość i osadzenie w spokoju.
Takie dobre uczucie. Wygodne, pluszowe, ciepłe.
Oddech wpływający do ciała i wypływający lekko, jak fale przypływu i odpływu spokojnego morza. 
Niezmienne od eonów.
Oddycham.

Mishi McCoy
Czasem zauważam coś, ale nie wiem.
Nie wiem jak się ustosunkować do sprawy. Coś widzę, ale w środku dialog trwa. Gadam ze sobą, sprawdzam, dopytuję, zatrzymuję się, niby wiem, ale orientuję się, że jednak nie to, nie tak, że jeszcze nie mam wszystkich danych. Że nadal muszę pomyśleć.
Cieszy mnie ten proces, bo kiedyś go nie było. Miałam gotowe recepty, opinie, szablony na wszystko. A jak nie było, szybko ustalałam jakieś betonowe granice zjawisk i poglądów. Jest inaczej teraz, cieszy mnie własna elastyczność i uchylanie drzwi w mojej głowie, które do tej pory zamykałam na klucz. Czasem nawet nie wiedziałam, że mam jakieś drzwi...

Wiosną, gdy wybuchła wojna na Ukrainie, zaglądałam czasem do wirtuala, by zobaczyć jak to wygląda. Miałam nadzieję na szybkie rozwinięcie i zakończenie historii. No cóż, nadzieja...
Przeczytałam wtedy czyjś post o tym, że we Francji, w jakiejś firmie gdzie pracowało dużo Rosjan, ich współpracownicy francuscy wpadli na pomysł jak wyrazić swoje wsparcie dla Ukrainy i oburzenie na Rosję. Otóż zamknęli znienacka kilku Rosjan w windzie i trzymali ich tam kilka godzin podglądając zaskoczonych i zestresowanych ludzi przez kamerę.
No dali nauczkę bandytom i agresorom...

Przeczytałam to i mocno poczułam, że nie w tę stronę. W ogóle nie tak. 
Proszę państwa, pomyłka.
Ale zaraz w głębi mnie jakiś głosik zapiszczał: no żeś świętsza od Buddy, przestań...
To Rosja jest agresorem a to są konsekwencje. 

Stefan Billinges

I tak zostałam z tym dysonansem, bo czułam, że nie tak, że zła droga w dokuczaniu i obwinianiu, że to nie jest takie proste wskazać palcem winnych i czuć się usprawiedliwionym. Wiedziałam, że są inne oglądy sytuacji i wcale nie polityczne, wcale...
Pomyślałam: poczekam, popatrzę...

Kat Fedora
A tymczasem Wszechświat mówił do mnie...
Po pierwsze pojawiali się ludzie i mówili: ja już tracę wiarę w ludzi; Ziemi będzie lepiej bez nas; ludzkość jest beznadziejna; my, ludzie, jesteśmy szkodnikami; chciałabym wierzyć w ludzi, ale im bardziej ich poznaję, tym mam gorsze o nas zdanie.
Dużo takich ludzi, sama kiedyś tak mówiłam...

Po drugie książka się przydarzyła: Problem Trzech Ciał, autor Cixin Liu.

Rzecz dzieje się w Chinach w czasie rewolucji ludowej. Komunizm, w najbardziej siermiężnym wydaniu, wypływa na ulice jak mała łódeczka z papieru na falach wielkiej, czerwonej rzeki krwi. 
Na placu odbywają się samosądy gawiedzi nad elitą naukową i umysłową Chin.
Ye Zhetai jest fizykiem, wie co go czeka jeśli nie poprze obecnej władzy, ale znajduje w sobie siłę, by się nie poddać. Mimo tortur i szykan, pogodzony z niechybną śmiercią, nie zgadza się uznać, że nauka to reakcjonistyczne bzdury tworzone przez zdemoralizowanych kapitalistów. Umiera zakatowany przez swoje studentki. A na to patrzy bezradnie jego córka, Ye Wenxue, astrofizyczka.
To jest początek...

A tymczasem, w Kosmosie, wiele tysięcy lat świetlnych od Ziemi, planeta Trisolaris walczy o przetrwanie. Planeta ma trzy słońca co powoduje, że warunki życia na niej są ogromnie niestabilne. Trisolarianie nie mogą sobie poradzić z przyciąganiem trzech słońc, które co raz, w różnych chaotycznych ustawieniach wpływają na ich planetę, powodując ery stabilności w których życie może się rozwijać i nadchodzące nagle ery chaosu, które niszczą cywilizacje ogniem, mrozem, potopem, trzęsieniami ziemi, wzrostem lub zanikiem grawitacji. I choć Trisolarianie nauczyli się jak przetrwać, to jest to okupione tak wielkimi stratami, że ich cywilizacja staje na krawędzi poza którą już nic nie ma.
Zagłada. Muszą znaleźć inne miejsce do życia.

W tym czasie los rzuca Ye Wenuxe w miejsce, gdzie dostaje możliwość wykorzystania swojej wiedzy naukowej. Wysyła w Kosmos sygnał radiowy. Bo mimo wszystko, mimo wszelkich przewrotów, rewolucji i wojen, ludzka ciekawość jest wieczna. A pytanie: czy jesteśmy sami we Wszechświecie? jest jednym z pytań fundamentalnych na razie.
Więc sygnał poleciał i niespodziewanie Ye Wenuxe dostaje odpowiedź od Trisolarian właśnie: 

" Nie odpowiadajcie!
Nie odpowiadajcie!!
Nie odpowiadajcie!!!
Ten świat otrzymał wysłaną przez was wiadomość. Jestem pacyfistą. Wasza cywilizacja ma szczęście, że odebrałem ją pierwszy. Ostrzegam: nie odpowiadajcie! 
Po waszej stronie są miliony gwiazd. Jeśli nie odpowiecie, mój świat nie zdoła ustalić źródła transmisji. Ale jeśli odpowiecie, od razu zostaniecie zlokalizowani. Wasza planeta stanie się celem inwazji. Wasz świat zostanie podbity!
Nie odpowiadajcie!"

Kiedy Ye Wenuxe wyszła z szoku, musiała trochę pomyśleć. Czy widziała znów dziewczyny mordujące jej ojca na scenie ku uciesze tłumu? Może. A może nie. Nie wiadomo.
Jednak jej palce wystukały na klawiaturze odpowiedź i wcisnęły klawisz: wyślij...

"Przylećcie tu! Pomogę wam podbić ten świat. Nasza cywilizacja nie jest w stanie rozwiązać swoich problemów. Potrzebujemy waszej interwencji."

Nie wiem co dalej, to dopiero pierwszy tom trylogii, ale ostatnia wiadomość od Trisolarian brzmi:
" Jesteście tylko insektami"

Verena Wild

Tak to.
Czekam aż czytelnik zwróci następne tomy, ale jedno jest pewne: mój dysonans rozpłynął się i wiem w którą stronę. Niepopularną. Bardzo niepopularną. Ale jedyną na razie gdzie prześwituje na horyzoncie happy end. Bo ja lubię happy endy, szczęśliwe zakończenia po naszemu.

Polub siebie samego, a polubisz bliźniego.

Nożesz znów Joshua...
Bo gdy mówimy: tracę wiarę w ludzkość, ludzie to szkodniki- to o kim mówimy? 
O sobie. Tylko o sobie, zawsze o sobie. 
Jesteśmy częścią ludzkości.
I życzymy sobie i innym eksterminacji.
Wymazania i kary zasłużonej za bycie nie takimi jak trzeba. 
I Wszechświat spełni to życzenie, bo ono takie prawdziwe jest, z Serca.
I przyśle Trisolarian...

Bo podobne przyciąga podobne...


PS. Czasem, kiedy zamęt na świecie mroczy moje światło wewnętrzne, kiedy droga nie wydaje się taka prosta i niknie w oparach szarej mgły, wyobrażam sobie, że gdzieś tam, może w Rosji, może na Ukrainie, może w Syrii, a może w każdym z tych miejsc jest biblioteka. I w tej bibliotece siedzi taka sama jak ja, Bibliotekarka. I ona też chce tego samego co ja: pójść do domu, przytulić męża, nakarmić depczące po rękach koty, wstawić pranie, zrobić kolację, poczytać ulubioną książkę...
Ona też chce happy endu. To pomaga. Nie jestem sama.
Jest nas wiele...



Pozdrawiam Wszechświecie, twoja ruska onuca pachnąca piernikiem, Prowincjonalna Bibliotekarka

niedziela, 30 października 2022

Z Pieskiem i bez Pieska Wszechświecie

 

Michael Dumas
Lubię jesień. 
Po gorącym czasie lata rozbuchanym kolorami, pędem do słońca, zawiązywaniem, rodzeniem i dojrzewaniem, nagle hamujemy...
Osiadamy na mieliznach jak zmęczone statki, które całe lato woziły towar przez morza i oceany. Utrudzone, ociężałe od podczepionych pąkli i żyjątek morskich, zanurzone zbyt głęboko nie dają już rady elegancko i lekko mknąć po falach. Mielizny wydają się być dobrym miejscem na odpoczynek. Nie pozwalają płynąć dalej, zatrzymują, osadzają.

Na mieliźnie nie ma pędu, jest spokój bezradności.
Cóż za dobre uczucie.
Nic nie mogę...
Nareszcie.

Jesienny wysyp depresji oznacza, że wiele osób osiadło na mieliźnie z ulgą, mocno i staranie ukrytą, zwłaszcza przed samymi sobą.

Oleg Omelchenko


Jesienne smutki i depresje widać wyraźnie w przestrzeni blogowej i wokół mnie. We mnie też coś zwolniło, coś osiadło, coś weszło w tryb oszczędny. Znam ten stan, ale już się go nie boję. Kiedyś walczyłabym, nazwała: lenistwem i marazmem. Szukałabym zadań do wykonania, wynajdywała prace różne by udowodnić, że jednak nie leniwa, a przydatna, nie rozmemłana, a silna, nie porażka, tylko sukces.
Ale już nie...
Odpoczywam.
Ale lekcje się toczą. Jakby same, choć z moim udziałem. Czasem chętnym, czasem bardzo niechętnym.


Od jakiegoś czasu natrafiam na opowieści o WWO.
Wysoko Wrażliwa Osoba. Ktoś ( nie chce mi się sprawdzać kto, zapewne ktoś mocno uczony) wymyślił i wprowadził to określenie, by skategoryzować, nazwać, ogarnąć zjawisko ludzi zbyt emocjonalnych, wyłapujących większą niż przeciętną ilość bodźców i informacji z otoczenia, z własnego ciała, z własnej psyche. 
Natknęłam się na to parę lat temu, próbując ogarnąć własną nadwrażliwość i jakiś czas to wytłumaczenie mi pasowało. Nawet fajne było.

No tak mam, inni też tak mają, to nie twoja wina, że tak masz, jesteś po prostu delikatna, wrażliwa, empatyczna, co niesie ze sobą konsekwencje. Łatwiej popadasz w depresję i drażliwość, często świat cię przytłacza i ucieczkowość się włącza, unikasz emocji a jak już dopadną, to przeżywasz je głębiej niż inni. Perfekcjonizmu używasz jak mistrzyni, bo chroni i broni. Ale jednocześnie współodczuwasz, podchodzisz empatycznie do ludzi, jesteś troskliwa...

No wszystko zgoda. W sumie nie najgorzej. Można w tym odnaleźć nawet fajne rzeczy: empatyczna, troskliwa, współodczuwająca. Fajna teoria.
Ale po pewnym czasie zaczęło mnie coś w tym uwierać, mimo, że już wypisałam sobie na czole WWO, w miejscu gdzie starłam napis: DDA ( Dorosłe dziecko alkoholika), bo okazało się, że z DDA można sobie poradzić i nie jest to dożywotni wyrok. Ale nadal szukałam sygnaturki dla mnie i  WWO wydawało się takie ładne. 

Dianne Heap

A tymczasem po Miasteczku od wielu, wielu lat chodził Pan bez Pieska, bo Piesek dołączył później.
Pan bez Pieska był żulem. Takim ze starej, peerelowskiej gwardii. Klasyczny był. Mieszkał sam w rozwalającej się chatce, choć bardziej mieszkał w gospodzie, albo w parku na ławeczkach, albo pod kinem. Zawsze z butelczyną winka, wódeczki czy piwka w ręku. Miał kilku kolegów takich jak on i stanowili mocny akcent w życiu Miasteczka, od czasu do czasu naruszając ogólnie przyjęte normy zachowania i higieny.
Omijałam ich z daleka, nie patrząc nawet, bo wychowana w domu z alkoholem, brzydziłam się, złościli mnie i uruchamiali złe wspomnienia.
Jakieś 20 lat temu Pana bez Pieska zatrudniono do dorywczych prac w Ośrodku Kultury. Było lato, gorąco. Wpadłam tam coś załatwić i musiałam z Panem bez Pieska minąć się na schodach. Omal nie padłam. Zapach przetrawionego alkoholu, brudu, potu i moczu był powalający. Weszłam na górę i nie bacząc, że Pan bez Pieska słucha walnęłam ostry komentarz o o brudzie i smrodzie. Nie pamiętam jaki, ale ostry bardzo. 
Kilka dni później koleżanka z Ośrodka powiedziała mi, że Pan bez Pieska skarżył się na mnie: jak ja mogłam tak powiedzieć; uraziłam jego uczucia.
Doskonale pamiętam moją odpowiedź: a to Pan bez Pieska ma jakieś uczucia???
I zaśmiałam się...
Mocne Wszechświecie, a przecież już wtedy byłam WWO jak cholera, choć o tym nie wiedziałam.

No cóż, życie popłynęło.

I dwa lata temu wycięto mój/niemój SAD. I rozpoczął się Projekt. Powstały ścieżki spacerowe i kto się pojawił? Pan już z Pieskiem. Zaczęli spacerować tuż pod moimi oknami. W miejscu ukochanych drzew, krzaków i zieleni. Pan z Pieskiem postarzał się, lekko umył, koledzy mu się wykruszyli, chorował, ale nadal reprezentował coś, czego nie mogłam znieść. I nawrzeszczałam na niego, wylałam na niego całą moją frustrację z powodu niszczenia Sadu, zabierania mojej przestrzeni, niezgody na to, co się dzieje.
Nie łazić ludziom pod oknami!!!!
Oberwał znów. Mocno.

Diane Reandour

Jakiś czas go nie było, ale wrócił. Chodził z Pieskiem nadal, tylko ja powoli się ogarnęłam, przeżyłam żałobę, bezradność, złość i ból. Odpuściłam. Pogodziłam się, zaleczyłam. Znalazłam swój spokój.
Przez rok widziałam go tylko z daleka, aż tu nagle wyszedł zza rogu budynku prosto na mnie, lekko zawiany, więc pewnie odważniejszy i mówi: 
- mogę pani coś powiedzieć?
No cóż, nie było gdzie uciec. Zmieszana i zawstydzona (bo już ogarnęłam, że Pan z Pieskiem nic nie winien wycięciu Sadu i oberwał całkowicie niesłusznie) postanowiłam ponieść konsekwencje:
- słucham?
- pani nie miała racji, kiedy pani mówiła, że nie mogę chodzić tam na spacery. Tam jest dla wszystkich.
Święta nie jestem, więc odpowiedziałam obronnie, bo trafił w bolące jednak:
- wtedy było wtedy, teraz jest teraz.
Ominęłam go i poszłam. 
Pod domem usiadłam na ławce ogarnąć emocje i dotarło do mnie, że biedak rok cały nosił tę krzywdę, jaką moje słowa w nim otworzyły. Trafiłam w jego bolące miejsce, jakiekolwiek by ono nie było i wcale nie chodziło o spacery, wcale...
Pan z Pieskiem nic a nic ode mnie się nie różni. 
Też WWO jest.
No trochę jak młotkiem w głowę, choć gumowym, bo wszak ogarnięta już trochę :)
Inaczej bym lekcji wcale nie zauważyła.
Tak się pocieszam...



Kiedy teraz myślę o WWO, o mojej wrażliwości i lęku, o mojej emaptii i jej braku, pojawia mi się  w głowie Pan z Pieskiem i już nic nie jest takie oczywiste w tej fajnej teorii.
Ze wszystkiego można zrobić schowanko przed konsekwencjami własnych działań z nieświadomości.
I gdy czasem ktoś powie, że jest WWO, to ja tylko pokiwam głową, bo mnie mocno Pan z Pieskiem oświecił...
Wszyscy jesteśmy WWO.

Starłam napis z czoła, postanowiłam zostawić tam puste miejsce. 
Miejsce dla mnie....
Carrie McKenzie







Pozdrawiam Wszechświecie, twoja nieotagowana Prowincjonalna Bibliotekarka

środa, 19 października 2022

Całkiem Zmyślone Historie Wszechświecie, cz. 3

 

Kadr z serialu Tajemnice Smallville


Świat na krawędzi...
Wszędzie, gdzie zaglądam przez okno mego komputera, widzę kłopoty: zagłada, głód, wojna, atom i śmierć. Przygotujmy się na najgorsze. Jakbym zaglądała do innego świata, równolegle płynącego z moim.
Parę rzeczy potoczyło się w tamtym świecie inaczej niż w moim, część podobnie, a część wcale się nie wydarzyła. Komputer jest portalem, który przenosi mnie w inną rzeczywistość.
Podobną, ale nie tą samą. 
Cóż za ulga, że mogę go wyłączyć. 
I jakie to fajne i ciekawe, że mogę go włączyć i przejść do GdzieśIndziej.

Więc udałam się do Smallville  w Kansas.
Ale po kolei...


Jest taka teoria o polach morficznych. Kilka lat lat temu się na nią natknęłam i wydała mi się bardzo spójna i wyjaśniająca wiele, na przykład efekt setnej małpy.

" Pola morficzne cechują się następującymi właściwościami:
1. Tworzą samoorganizujące się całości.
2. Funkcjonują w czasie i przestrzeni, tworząc czasowo-przestrzenne wzorce aktywności.
3. Przyciągają systemy znajdujące się pod ich wpływem, aktywizując je według charakterystycznych wzorców. Cele, do których pola morficzne przyciągają systemy, nazywamy "magnesami".
4. Pola koordynują i łączą w system wzajemnych zależności mniejsze jednostki znajdujące się w ich obrębie. Te zaś posiadają własne pola morficzne, uszeregowane według hierarchii gniazdowej.
5. Struktury te działają na zasadzie prawdopodobieństwa.
6. Posiadają własną wewnętrzną pamięć, będącą wynikiem rezonansu podobnych systemów z przeszłości.
Pamięć kumuluje powtarzające się wzorce, które z czasem przechodzą w nawyk."
w tym linku cały artykuł pola morficzne
Skoro nie widzimy pól elektromagnetycznych, promieniowania cieplnego, fal rentgenowskich i fal radiowych, to może nie widzimy czegoś jeszcze? Może kiedyś nauczymy się z tego korzystać, ale na razie dzieje się to po prostu, naturalnie, poza naszym poznaniem. 
Wszyscy jesteśmy w tym zanurzeni, współdzielimy, czujemy, dodajemy...
No i z tym "dodajemy" jest chyba kłopot.


Clark z rodzicami ziemskimi

W Smallville, bardzo dobrym serialu na hbo, poznałam Clarka Kenta, który jest teraz bardziej znany jako Superman, człek ze stali.
Kosmita z planety Krypton, wychowany od maleńkości przez małżeństwo z Kansas. Znaleziony w małym statku kosmicznym na polu kukurydzy przez parę, która nie mogła mieć własnych dzieci.
Niezwykły chłopiec, z nadprzeciętnymi mocami, który musi ukrywać swoją tożsamość przed światem, musi pogodzić dwie osobowości: kosmiczną wrodzoną i ludzką, nabytą w trakcie wychowania. Uwikłany między dwóch ojców, biologicznego i adopcyjnego młody człek mota się bardzo, próbując odgadnąć, kim jest naprawdę, jak żyć po swojemu.
No i przeznaczenie: jesteś stworzony do większych celów, musisz być bohaterem, musisz uratować ludzkość. To jest twoja misja, do tego cię wyznaczyłem: mówi ojciec z Kryptona.
Nie dla ciebie życie człowieka, nie dla ciebie miłość, spokój i ognisko domowe.
Chcesz grać w bejsbol, no nie żartuj!!!
Jesteś bohaterem, wielka moc, wielka odpowiedzialność. Poświęcenie dla większego dobra.
Czego tu nie rozumieć?
A jednak coś piszczy pod podłogą i wcale nie są to myszy...

Zmyślone opowieści tego świata snują się wszędzie. Gdzie nie spojrzę, toczą się. Jedne opowiada nam świat, drugie opowiadamy sobie sami, jedne się tworzą a inne właśnie się kończą. 
A wszystko na nas wpływa.

Pod koniec 9 sezonu Clark podejmuje decyzję. Sądzi, że dobrą. Zostaje bohaterem.
Poświęca swoje życie by ocalić świat i ludzi których kocha.
No i tata tego chciał, chciał być dumnym z syna.
A któryż syn nie chce, by tata był dumny z niego?
I kiedy tak patrzyłam na Clarka, który spadał z wieżowca by roztrzaskać się na chodniku, który został pozbawiony swych mocy przez wbity pod żebro nóż z niebieskiego kryptonitu, przypomniałam sobie jeszcze jednego tatusia.
Bo to takie oczywiste nagle się wydało.


W zmyślonych opowieściach tego świata był niejaki Abraham.
I jego bóg kazał mu syna zabić. Taki bóg, co lubił zapach palonego mięska, no ale wiadomo, wierzymy w co wybieramy wierzyć. No i ten Abraham całkiem serio to potraktował. Nóż w garść i do roboty, choć nie łatwo mu to przyszło. Tu następuje happy end, bo bóg jednak mówi: oj tam, chciałem cię tylko sprawdzić, zostaw dzieciaka w spokoju...
No tak, a jakby łączność zawiodła? Krzak by się nie odpalił z powodu burzy magnetycznej na Słońcu? 
Po synu byłoby, ale poświęcenie ojca, wow! (tu ironicznie się uśmiecham...)

I był taki jeden syn: Joszua zwany Jezusem. I jego tata też mu coś kazał. 
Kazał mu się poświęcić dla dobra wyższego. Taka opowieść, ale mocna, bo do tej pory opowiadana. Poświęcenie jest tym lepsze, gdy syn uwierzy, że to naj- naj- najważniejsze w życiu, co może zrobić.
Dla dobra wszystkich oczywiście, bo cały czas o to gramy.
O dobro wszystkich.
No i wyszło: ofiara spełniona, jedzcie i pijcie z tego wszyscy...

I teraz Joszua wisi na wszystkich krzyżach na planecie, każąc nam wierzyć, że to symbol nadziei i miłości. Naprawdę?

No cóż, ja nie chcę tego dobra, ani takiej nadziei i miłości.
W ogóle nie chcę bohaterów by mnie bronili. Na pewno nie za cenę ich życia.
Nie mieszajcie mnie do tego.

Nie chcę by dodawali do naszego pola morficznego swoje poświęcenie i ból, i autoagresję, i cierpienie, i strach, i bezradność, i smutek...

Bo to właśnie widzę w świecie równoległym.

Patrząc na obecnie opowiadane historie nie wygląda to na dobro.
Wszyscy, a na pewno większość z nas, czuje się jak ofiary.
Jak łódeczki pchane szalejącym wiatrem w głąb oceanu, bez możliwości korekty kursu.
I ja miewam tak często. Ale jednak część mnie wcale się tak nie czuje.
Ta część, może mała, ale jest i mówi: będzie dobrze.
Tę część dodaję do pola morficznego, na przekór wszelkim bohaterom, którzy zawiśli.

Ja się sama uratuję. 
Jeśli będzie trzeba, bo opcja: będzie dobrze, zakłada też, że nie będzie trzeba.


Gdybym stanęła pod krzyżem Joszuy może bym go namówiła do innego podejścia do tematu dobra, powiedziałabym:

- Złaź! Natychmiast przestań się wygłupiać i złaź. I nie mów, że nie możesz, bo możesz. Ślepych i trędowatych leczysz, wodę w wino zamieniasz, Łazarza wskrzesiłeś, bez żartów, złaź! Matka oczy wypłakuje, koledzy plączą się wystraszeni, Piotrowi cały czas kogut pieje, a Judaszowi tak namąciłeś w głowie, że zaraz się obwiesi. Mnóstwo niedokończonych spraw, czyżbyś uciekał?
To co, że chcieli Barabasza? Nie rżnij ofiary! Na złość mojej babci niech mi uszy odmarzną? No taki mądry człowiek, a czasami taki głupi. Że tatusia zawiedziesz? No proszę cię, tatuś przeżyje i może czegoś się nauczy, a może nie, ale to nie twoja sprawa. Ty masz swoje życie. Sam mówisz: kochaj bliźniego jak siebie. A ty w co się wpakowałeś? Jaki ty przykład dajesz? Dorośnij!
Złaź, masz dobrą kobietę, zrób dzieci, kochaj, ucz jak dobrze żyć i spokojnie umierać.
Dodawaj do pola morficznego dobre rzeczy, czy nie po to tu przyszedłeś?

Ha! Szatan mógłby się ode mnie uczyć :)
Może bym przekonała tego biedaka na pustyni...
Było jak było.
Jest jak jest.
I będzie dobrze...

No cóż, przynajmniej Clark ma swoją Lois i swoje życie :)
Bo jest taka opcja, że można być bohaterem, ratować świat i nie umierać :)



 PS. Serial oglądam również dlatego, że moja wewnętrzna nastolatka lubi ładnych chłopców, ładnie zbudowanych i z ładnym uśmiechem :) Polecam :)





Pozdrawiam Wszechświecie, twoja zawsze, na nasłuchu, Prowincjonalna Bibliotekarka





wtorek, 27 września 2022

Jak się oszukałam Wszechświecie

 

Jesień nadeszła zgodnie z planem. 
 
Kasztany i orzechy zbieram kompulsywnie i radośnie. Magia aksamitnego brązu kasztanów zabiera mnie w jakieś niedookreślone, miękkie i przyjazne stany duszy. Nie ma tam obrazów, są czucia, dotyk.
Łagodność i utulenie.
Gdy trzymam w dłoni kasztan czuję jakby Wszechświat owijał się wokół mnie jak ciepła pierzynka. 
Gdy patrzę na coraz bardziej pełną orzechów torbę wiszącą na kaloryferze, czuję radość wiewiórki z dobrego zaopatrzenia spiżarni. Bezpiecznie, spokojnie. Zaopiekowana.
Momenty, chwile, ale jakie dobre...


Na świecie znów, a może ciągle, coś się miele i miele. Płynnie przechodzimy od jednych strachów do drugich nawet nie zauważając tego dryftu. 
W sumie dopiero od paru lat zastanawiam się, gdzie mnie pcha i co. I zadaję sobie pytanie, czy ja chcę dryfować akurat w te regiony, może jednak wiosełkiem ciut skoryguję,  przynajmniej to, co się da.

Bo na przykład było tak....
Zbliża się termin turnusu kręgosłupowego. Hotel zaklepany, koty i suczka zaopatrzone w jedzenie, z mężem dogadane, w pracy spokój, biurokracja zrobiona. Sześć dni wolnego, zabiegi nie męczące, spanie, leżenie, spacery, odpoczynek.
Ale jakiś niepokój, jakieś drżenia i bóle w ciele, jakieś budzenia się w nocy, niepewność, głupie myśli.
Jednak jestem dorosła, nie głupia, ogarnięta już trochę i nie będzie mną nerwica rządziła WSZAK!
Racjonalny umysł zbił wszelkie argumenty nieracjonalnego kawałka mnie. 
I było dobrze.
Aż tu nagle...

Trzy dni przed wyjazdem obudziło mnie nad ranem kichanie kota. Śpi z nami w łóżku nasza kotka Mała. Nie przeszkadza jej, że czasem się ją kopnie niechcący, przesunie, poddusi kołdrą. Spokojnie to znosi, przekłada się i śpi dalej, najchętniej między nami, dwoma grzejnikami.
Widocznie wychodzi z założenia, że coś za coś.
No i zaczęła kichać, co mnie od razu posadziło na łóżku.
Bo trzy lata temu przetoczyła się przez moje koty kocia grypa. Mała i Agatka zniosły ją lekko, ale Milutka i Funio dość ciężko przeszli, trzeba było zastrzyki robić. Prawie cały miesiąc zmartwienia, bo chorowali po kolei, a nie wszyscy na raz. 
No i Mała kicha...
A w mojej głowie tysiąc pięćset scenariuszy co może pójść źle. Nie będę przytaczać, bo i po co, każdy ma własne. Wylazłam z łóżka, obejrzałam kotę, ona zaś kichnęła jeszcze kilka razy.
No widzę: źle przełyka, jakby ją coś bolało, pyszczka nie domyka, oczy jakieś zmrużone, uszy jakby za ciepłe...Jak nic wirus. Nie mogę jechać. Mąż nie da sobie rady. 

Racjonalny kawałek mózgu zdecydowanie potwierdził moje przypuszczenia, bo przecież widzę, znam, już to było i tak się zaczynało, dokładnie tak. Będziemy mieć w domu znów epidemię kocią.
Jednak tym razem nieracjonalny kawałek mnie cichutko pojękiwał: poczekaj, poobserwuj, a może jednak nie, nic nie odwołuj na razie...
Jakoś nie specjalnie mu wierzyłam, bo w środku czułam żelazną pewność choroby kociej, ale wytrzymałam dwa dni bez żadnych działań, co było trudne. Bo kontroler we mnie krzyczał: organizuj, dzwoń, przekładaj...
A Mała nie kichała, ani razu! ta kocia małpa więcej nie kichnęła. Była wesoła, miała apetyt i patrzyła na mnie z pobłażaniem tymi zielonymi ślepkami...


Co my wiemy o tym świecie Wszechświecie?
Nic, tylko to, co sobie ułożymy z kawałków rozsypanych wokół nas. Każdy ułoży sobie inny obrazek, nazwie go, pomaluje, nada mu wartość, odcień emocji, zapisze sobie gdzieś. I następny obrazek, i następny...
Czasem doświadczenie z układania poprzedniego się przydaje, a czasem przeszkadza :) 


A naszło mnie na napisanie posta po tym, jak moja czytelniczka, na beszczela, zgasiła mi światło w pracy, bo dzień jest. Jakoś do mnie nie dotarły pomruki dramatu energetycznego za bardzo, bo wiadomo, beztelewizorna ja. Że drożyzna to wiem, ale jakoś spokojnie sobie z tym radzę.
Czy to pierwszy raz?
Że węgla zabraknie, że ropy zabraknie, że Ziemia umrze, że krowie bąki nas usmażą, że smog zatruje, że atom wypali, że plastik zasypie, że głód wydusi, że wirus zabije....boszezielony ileż można????

Objechałam ją dokładnie tak, jak się jej należało.
Moje oczy, moja psychika, potrzebują światła. 
Ja potrzebuję światła, odmawiam siedzenia w półmroku.
Posiedzę, jeśli naprawdę będzie taka potrzeba.
Ale na razie, to tylko kot kicha!

 

A kilka dni temu trafiłam na ten film i WSZYSTKO się wyjaśniło :)




Pozdrawiam Wszechświecie, twoja kocia wirusolożka, Prowincjonalna Bibliotekarka

poniedziałek, 12 września 2022

Piaskiem po oczach Wszechświecie.

 


W zeszłym tygodniu spojrzałam rano przez okno, na podwórze.
Stare drzewa rosnące pod parkanem, już trochę żółto-zielone, szumiały gałęziami, szeleściły liśćmi, tańczyły jak fale na jeziorze a do tańca grał im wiatr. 
Wiatr panoszył się, giął, dociskał i żądał poddania. 
Świeciło słońce, niebo było w moim ulubionym kolorze, ultramaryny.
Piękny, słoneczny, wietrzny dzień.
Wszystko było w ruchu i tańcu aż tu nagle, jakby Wszechświat czekał z tym specjalnie na mnie, z drzew spłynęła lawina drobnych, żółciutkich liści. Łagodnie, wbrew wichurze. Jak malutkie, migotliwe łódeczki na spokojnej rzece, listki spłynęły w dół, ścieląc jasny dywan pod drzewami. 
Poczułam jak coś mnie omyło, coś przeszło przeze mnie, fala ciepła w ciele...
Witaj zachwycie, witaj radości!
Jesień idzie...

Takie chwile cieszą mnie bardzo, bo kiedyś ich bardzo nie było.

Ale generalnie ja nie o tym Wszechświecie.
Mogłabym w tym zostać, w radości i spokoju, ale wiem, że bym skłamała sobie samej. Te chwile są cudne, cieszę się gdy trwają ale nie są wszystkim co oferuje ta planeta.
I stety czy niestety, fasolki wszystkich smaków próbuje się...

Minęło pół roku i następna 6-dniowa sesja zabiegów kręgosłupowych nadeszła. Spakowałam więc walizki i udałam się do eremickiej jaskini w hotelu. Leżenie i spacery, nie siadamy, nie pochylamy się, nie skręcamy. Uważność na siebie.
I tak jadę z Mężem, rozmawiamy i nagle dotarło do mnie to, że to, że jest lepiej, właściwie zawdzięczam sobie. Zaczęłam się śmiać, bo w sumie to zabawne, choć proces, który się odbył, zabawny nie był. Ciężko podejmować decyzje samodzielnie, ano...
Bo widzisz Wszechświecie doktor/neurolog od metody Palucha uważa, że jego metoda najwłaściwsza jest. A kiedy opowiedziałam mu jakie ćwiczenia zalecił mi rehabilitant, to usłyszałam: chciał chyba pani zaszkodzić...
Z drugiej strony rehabilitant, gdy usłyszał, że byłam na zabiegach metodą Palucha, powiedział: ja mam swoje zdanie na ten temat, tam raczej chodzi o kasę niż pomoc...
Zonk!
I pacjent głupieje. Bo wszak obaj po szkołach, neurolog i rehabilitant, komu ufać?
A kręgosłup z przyległościami mój i to mnie będzie boleć jeśli coś pójdzie nie tak.
Dysonans poznawczy zazwyczaj niewygodny jest, czasem aż boli. Strach jaki się pojawia też jest niefajny i człek czuje się jak lis, za którym galopują angielscy lordowie konno i ze sforą psów.


A jednak obejrzawszy się w przeszłość dostrzegłam, że poradziłam sobie po swojemu. Świadomie, mniej świadomie ale ciało poprowadziło, bo słuchałam.
Byłam u 3 rehabilitantów z czego jeden pomógł. Byłam na 4 turnusach paluchowych i powoli (co było trudne, bo powoli) poczułam zmiany w kręgosłupie, w napięciach i mięśniach. Zajęło mi to dwa lata. Dodałam do tego ćwiczenia neuroświadomościowe, mikroruch i ćwiczenia z metody Feldenkraisa
(o czym obaj panowie  życiu nie słyszeli) no i basen.
I tadam! Czuję się lepiej. Obu panom zaś nic nie mówię. Bo i po co?
Ich bańki informacyjne są twarde i mało przejrzyste.

Rozrywką w ciągu tych 6 dni było łażenie po sklepach, w końcu przyjechałam do dużego miasta. Lidl, Aldi, Biedronka. Okazało się, że Aldi i Lidl to w sumie to samo. Sprzedają to samo tylko w innych opakowaniach. Podejrzewam, że zaopatrują je te same firmy i podejrzewam również, że Biedronkę też. Pakują inaczej, nazywają inaczej ale wszędzie to samo. W zależności od większej kasy zapewne, w produktach jest więcej prawdziwych składników a jak ktoś kutwi, to więcej chemii udającej prawdziwe jedzenie.
Mam również uzasadnione podejrzenia, że produkty "vege" to sama chemia plus cieciorka lub soja. Nie kupuję, bo mam po nich straszne gazy...dama nie powinna o tym mówić, ale ja damą nie jestem.

Widziałam też w Lidlu ludzi błąkających się między półkami, wpatrzonych w komórki i szukających w apce lidlowskiej "promocji". Pośledziłam jedną kobietę i to wcale nie było łatwe znaleźć tę "promocyjną" kiełbasę. W końcu zapytała pracownika, a ten ją odesłał do apki.
Ha, ha...smutne ha, ha...


Bo widzisz Wszechświecie, nie dość, że jemy świństwa, to jeszcze dajemy się wykorzystać i omotać.
Wszędzie, w każdym sklepie, pytają mnie o kartę lojalnościową, co za świat?!
Kupuję, gdzie chcę, a karta przywiązuje do jednego sklepu. Niby nic, niby nie widać łańcuchów, ale są. A to loteria, a to świeżaki, a to promocja. Skorzystaj!
Otóż nie, drogi konsumencie, nie skorzystasz. Zostaniesz wyzuty z kasy nawet nie wiedząc o tym. Promocje to żadne oszczędności. Kupujesz po prostu za dużo i w dodatku niepotrzebnych zazwyczaj rzeczy. Firma tak policzy, że zapłacisz więcej za inne, niepromocyjne produkty. Tu dodadzą grosik, tam dodadzą pięć grosików, bo nie może być strat. Żadnych strat tylko ZYSK.

I tak łaziłam, oglądałam i wyszło mi na to, że dajemy się oślepiać jak te sarny na drodze w nocy.
Może tak łatwiej?

W dzieciństwie oglądałam taką dobranockę: Piaskowy Dziadek. Zaglądał on do sypialni i sypał dzieciakom piasek do oczu, by zasnęły.
Taki miły Dziadunio, nawet bajki opowiadał...








Pozdrawiam Wszechświecie, twój kręgosłupowy szpieg sklepowy, Prowincjonalna Bibliotekarka.

sobota, 23 lipca 2022

Małe kotki w nocy są, Wszechświecie

 



Jest taka chwila we mnie.
Zaklęta w moim umyśle, w tej przestrzeni, której nie widzę, ale jestem tą przestrzenią bardziej niż ciałem.
W zamęcie życia na zewnątrz, czasem zapominam o tym, że jestem wewnątrz, cokolwiek to znaczy.
Że wszystko rozgrywa się GdzieśIndziej.

Niedawno usłyszałam, że wszyscy szukamy ciszy, a ona JEST.
Jest jak podkład malarski, na który nakładamy kolory delikatnie, warstwami. Wszystkie dźwięki wokół nas są jak farby malujące obraz żywy i barwny, cały czas w ruchu. Blisko, bliżej, dalej...
A cisza jest tym wszystkim co POD. 
Jest pod warkotem samochodów, wyciem syren pogotowia, szumem wiatru, hukiem piorunu, cykaniem świerszczy i szelestem traw. Gdyby nie było tego podkładu, wszystkie dźwięki zapadłyby się w czarną dziurę. Tam, ściśnięte mocno w studni grawitacyjnej, zamieniłyby się w jeden, wielki, ogłuszający ryk z którego niemożliwe byłoby wyłonić choć jeden pojedynczy dźwięk.

Bernd Webler

W przestrzeni, którą nazywam Mną, dzieje się też tak samo.  Maluję na płótnie mojej wewnętrznej ciszy mnóstwo rzeczy, obrazy powstają płynnie, jeden wielki ciąg obrazów w 5D.  Moje życie.
Ale jest jedno miejsce całkowicie nieruchome.
Zamrożone w czasie i przestrzeni. Jak ten dmuchawiec zatopiony w żywicy. Idealnie zachowany. Bezczasowy. 
W to miejsce zawsze mogę wejść. Ono się nie zmienia. Czas tam nie płynie. Ja się zmieniam z upływem lat, tam nic się nie zmienia. 
I mała dziewczynka, którą jestem w tej zamrożonej bańce, też jest taka sama.
Ma trzy lata. 
I zrobiła coś...
Ingebjørg Frøydis Støyva

W tej zamrożonej chwili jest ciepło i zielono. Pszczoły bzyczą, przez listki śliw rosnących za płotem u sąsiada przebija jasne, złote słońce. Jest piękny, letni dzień. Na podwórku pod śliwami stoi wózek z niemowlęciem. Spacerówka z czasów komuny, biało-beżowo-szara. Niemowlęciem jest moja siostra Gosia. Śpi sobie spokojnie, przesłonięta pieluchą od słońca i owadów. Mama wykorzystuje ten moment i coś robi w domu. Ja zaś zaglądam do wózka i patrzę na Gosię. I bardzo chcę powozić ją wózkiem. To nic złego, powozić siostrę. Widzę moje małe łapki, jak wyciągają się do rączki wózka. Jest na niej biały plastik w wypukłe paski, staję na placach i gdy go dotykam, czuję szorstkość tych pasków. Łapię mocno i popycham, napinam całe ciało by ruszyć go z miejsca, ale wózek nie rusza. Jakiś kamień blokuje kółka. Napinam się mocniej i nagle wózek przechyla się do przodu a moja siostra zsuwa się prosto na ziemię, w pokrzywy.
Jest lato, ciepło, ma na sobie tylko malutki opalaczyk. 
Potem tylko błysk małej Gosi leżącej na tapczanie, całej czerwonej, płaczącej okropnie i koniec.
Tyle zawiera zamrożona bańka. 

Ingebjørg Frøydis Støyva

Nic więcej nie pamiętam z tego wydarzenia. Pole siłowe mojej świadomości odcięło mnie od reszty. Zablokowało wszystko, co było zbyt duże dla małej Ani. Ochroniło mnie.
Utrwaliło wydarzenie, odcięło od emocji.
Bo w bańce nic nie czuję. Nic a nic.

W rodzinie często się wspominało ten wypadek. Ot historia rodzinna. Mama dodawała, że przybiegłam do niej z podwórka i nie mogłam nic powiedzieć. Roztrzęsiona tylko wskazywałam na podwórze. Nic więcej nie wiem. Czy zostałam ukarana, czy przytulona, czy na mnie nakrzyczano, czy oberwałam pasem? Nie wiem. I nie chcę pytać mamy, bo nie ufam jej, lubi ubarwiać przeszłość.
Istnieje moja bańka, tam jest wszystko, czego potrzebuję. 

Kiedy zaczęłam chodzić na terapię grupową opowiedziałam o tym. Spokojnie, na luzie. Opowiadając, zamknęłam oczy, żeby wejść w bańkę. Zobaczyć wyraźniej. Terapeutka mnie zapytała o emocje, czy są? Nie było, nic nie mogłam poczuć nawet wtedy.  Wyjaśniła mi, że wydarzenie było tak traumatyczne, że moja świadomość odcięła emocje, bo były zbyt silne, zbyt przytłaczające dla trzyletniego dziecka. Powstała zamrożona bańka, otoczona polem siłowym odgradzającym od normalnego przepływu emocji, życia. 
Nie zastanawiałam się wtedy, czy te emocje, odcięte i zniknięte, są jeszcze we mnie. Nawet mi przez myśl nie przyszło poszukać ich. To nie był ten czas. Nie było też zasobów.
Życie popłynęło. Zakończyłam terapię po 2,5 roku. Było lepiej.
Ale trafiłam do Rosy na warsztaty. I temat wrócił.

Ingebjørg Frøydis Støyva

Kiedy Rosa przeprowadziła wstępną relaksację i powiedziała, byśmy poszli do swego dzieciństwa i wybrali fragment z którym chcemy pracować, wpadłam do bańki. Ot tak, nawet o niej nie myśląc, byłam nagle znów na podwórku i raz po raz widziałam moje małe łapki sięgające do rączki wózka.
I był tam ten kamienny spokój znów i słońce świeciło, i pszczoły brzęczały.
Ale tym razem zrobiłam coś innego. Położyłam na rączce wózka moje dorosłe ręce obok dziecinnych dłoni. Poczułam szorstkie paski. Razem popchnęłyśmy wózek czując jak Gosia wypada w pokrzywy. Błysk i byłyśmy w domu, patrząc na Gosię na tapczanie. Ale tym razem mała Ania nie była sama. Byłam obok. Wzięłam ją na ręce i przytuliłam.
Razem, wsparte o siebie, wtulone w siebie, patrzyłyśmy...
I powiedziałam małej mnóstwo dobrych, ciepłych słów.

Nie czułam po warsztatach, by wiele się zmieniło. Bańka była jaka była. Zamrożona. Tylko teraz ja tam byłam, mała nie była sama. Kilkakrotnie potem jeszcze wracałam by tulić małą, by nie była z tym sama. Dość nietypowa terapia, ale czułam, że potrzebna. 
I kilka tygodni później stała się NOC.

Tomohiro Takagi

Mąż był w pracy, byłam sama w domu. Położyłam się normalnie spać i zasnęłam. Jednak obudziłam się po dwóch godzinach snu od razu w potwornym lęku. Naprawdę dużym, przytłaczającym, ze ściśniętym ciałem, napiętymi mięśniami, zaciśniętym gardłem. Zaczęłam płakać, co wcale nie szło lekko, przetaczały się przeze mnie fale strachu, bezradności, bezsiły, czułam, że spadam w jakąś czarną przestrzeń. Myślałam: co się dzieje? Ale emocje były tak wielkie, że racjonalny umysł podwinął ogon i uciekł. Mogłam tylko czuć tę potworną rozpacz, smutek, lęk, bezradność i płakać. I robiłam to. Na chwilę puszczało, chyba zasypiałam, by po kilku minutach obudzić się i wszystko znów było.
Byłam potwornie zmęczona, bezradna i błysnęła mi myśl w głowie: chyba umieram...    
I zgodziłam się na to, by wreszcie się skończyło. Ale to trwało i trwało. Zasnęłam około 5 rano, chyba. Obudziłam się o siódmej, leżąc w poprzek łóżka. Uświadomiłam sobie, że przeżyłam, cokolwiek to było, że czuję spokój w ciele i w głowie, że zadziwiająco dobrze się czuję...
Wstałam i rozpoczęłam dzień. Życie popłynęło.
Dopiero kilka miesięcy później zorientowałam się, że do bańki wcale nie zaglądam, zapomniałam o niej.
Była nadal. Ale teraz automatycznie obok małej pojawiłam się JA. Mała nie była sama. Bańka zaś nie była taka hiper realna. Trzeba było mocno się skupić, by zobaczyć szczegóły. Było inaczej.
I zrozumiałam. To, co czułam, to, co przeszłam tej nocy, było tym, co pole siłowe świadomości trzymało w zamknięciu. To, co było za duże dla małej. To, co by ją zabiło.
Ale JA, dorosła ja, mogłam tego dotknąć.
I dotknęłam, i uwolniłam nas.

Żadne emocje nie giną.
Żadne wyparte uczucia nie odchodzą nigdzie. Są i czekają.
Tak czy siak dopadną cię...

Kim Haskins

Zawsze gdy udaję, że wszystko jest ok, a nie jest, śnią mi się małe kotki, mnóstwo małych kotków...Wtedy Wiem :)





Pozdrawiam Wszechświecie, twoja pogromczyni małych, strasznych kotków,
 Prowincjonalna Bibliotekarka.

wtorek, 12 lipca 2022

Całkiem zmyślone historie cz.2 Wszechświecie

 


Skończyłam właśnie oglądać na disneyplus serię z Avengersami.
Zawsze lubiłam filmy i powieści Sci-Fi. Sporo ludzi nie rozumie i nie odnajduje się w scenerii pozaziemskiej zakładając, że ona jest inna, obca. Nie odnosząca się do rzeczywistości.
Błąd źródłowy.
Ludzie to wymyślają, więc o ludziach to jest. Kosmos jest dla zmyłki, dla podbarwienia historii, dla ekscytacji, dla pokazania innych perspektyw. Ale nadal w ziemskiej narracji, w ziemskiej opowieści o nas samych.
I ten fioletowy tytan, zakuty w mocarną zbroję, z misją ratowania Wszechświata przed mnożącym się bez sensu i odpowiedzialności Życiem pożerającym zasoby i siebie, przykuł mą uwagę. 
Dość tragiczna postać.
Nieposkładana. 
W kawałkach.
Ludzka do bólu.

Choć fioletowa...


Thanos w dzieciństwie widział zagładę własnej planety i ludzi na niej żyjących. Głód, choroby, zanieczyszczenie powietrza, wojny. Chciwością garstki bogatych. Bezsilność masy biednych. Cierpienie mnożone na dziesiątki sposobów. Thanos wymyślił rozwiązanie. 
Ale cóż to za rozwiązanie było...
Nie do przyjęcia.
Wybić połowę żywych istot na planecie.
Ciut zbyt drastyczne jednak.
I planeta wybuchła.
I zginęli wszyscy.
I Thanos zrozumiał, że ma rację. 
Rozszerzył tylko plan eksterminacyjny na cały znany mu Wszechświat.
Wziął ten krzyż dla większego dobra.
I ładnie się pod nim garbił. Bo przecież ktoś musiał. Czyż nie?


Zanim zacznę pisać posta, zastanawiam się, co mnie ostatnio poruszało, co przykuło moją uwagę, co wzbudziło emocje. I wypłynęło słowo: kopciuch.
Cóż do licha? Znam różne zastosowania tego słowa, ale życiu nie słyszałam, by na piec, jakikolwiek: grzewczy czy centralnego, mówiono :kopciuch. Żyję na Podlasiu, tu każdy miał i większość nadal ma, piec, kuchnię węglową, piece do centralnego (hajnowskie-najlepsze). Wszystko to na drewno i węgiel, bo reszta paliw droga zawsze była, a Podlasie biedne jest.
I nagle gdzie się nie obrócę, wszędzie słyszę: kopciuch, kopciuch..
I to w dość podłym tego słowa znaczeniu: coś co brudzi, czarne, podłe i trujące.
Kiedy moja koleżanka z pracy użyła tego słowa, zapytałam, od kiedy piec węglowy zaczął się tak nazywać? Zdziwiła się i przez chwilę nie wiedziała o co pytam, przecież kopciuch, to kopciuch. Ale kiedy z nią porozmawiałam, przyznała, że nie ma pojęcia kiedy to słowo weszło jej do głowy, faktycznie nie używała tego słowa wcześniej, piec to był piec.
Przepytałam kilka osób i wynik był taki sam. Zacukanie się i brak pojęcia co się stało i jak...
Mój Mąż zaś mi powiedział, że to słowo chyba zaczęło się pojawiać 5 lat temu, gdy Kraków zaczął mieć problemy ze smogiem. I zaczęto tam kombinować, jak smog ograniczyć i wkurzonych mieszkańców uspokoić. Znaleziono winnego: stare piece do centralnego. Nazwano je kopciuchami, nadając mocno pejoratywne znaczenie. Ujemne, obraźliwe i negatywne znaczy. 
Bo przecież smog nie bierze się z samochodów, którymi Kraków jest zatkany (ironia, gwoli wyjaśnienia).
I nie, nie jest to post o tym, czy węgiel jest dobry czy nie.



Kupiłam do biblioteki książkę "Czwarta rewolucja przemysłowa" Klausa Schwaba. Polityka i ekonomia nie są w strefie moich zainteresowań.
Na ten temat wiem jedno: jeśli tworzą to straumatyzowani w dzieciństwie, nieposkładani, nie mający kontaktu ze swoimi emocjami ludzie, fioletowi tacy, to dobrze nie będzie.
Opracowując poprosiłam książkę: pokaż co tam masz? 
I na chybił trafił poczytałam.

"Czwarta rewolucja musi się dokonać przede wszystkim w naszych umysłach"

" Jednostka bogactwa tworzona jest dzisiaj przy pomocy znacznie mniejszej liczby pracowników niż 10 czy 15 lat temu, a stało się to możliwe dzięki temu, że koszty krańcowe gospodarki cyfrowej zbliżają się do zera."

"Nasze urządzenia zaczną stawać się coraz istotniejszą częścią naszego osobistego ekosystemu; to one będą nas słuchały, przewidywały nasze oczekiwania i pomagały nam, gdy tego będziemy potrzebowali - nawet bez pytania."
?...nawet bez pytania....?

"... Zastanawiam się jednak, podobnie jak wielu psychologów i socjologów, w jaki sposób niepowstrzymana integracja technologii z naszym życiem wpłynie na nasze postrzeganie tożsamości i czy nie doprowadzi do upośledzenia niektórych naszych typowo ludzkich reakcji, jak zdolność do refleksji nad sobą, empatia czy współczucie."

" Jak sugerują przywołane tu etyczne dylematy, im bardziej cyfrowy i technologiczny staje się świat, tym większa w nas potrzeba, by nadal czuć ludzki dotyk, bliskie związki i więzi społeczne.Ten rozdźwięk będzie się nasilał, choć jednocześnie w miarę tego, jak czwarta rewolucja przemysłowa zacieśni nasze zbiorowe i jednostkowe więzi z technologią, zacznie się to coraz bardziej negatywnie odbijać na naszych społecznych umiejętnościach i zdolności do empatii. To z resztą już się dzieje na naszych oczach. Badanie, przeprowadzone w 2010 roku przez zespół University of Michigan wśród studentów uczelni, wykazało u nich spadek empatii o 40% (w porównaniu z ich odpowiednikiem 20 lub 30 lat temu). Przy czym największy spadek miał miejsce po roku 2000."

"...znaleźliśmy się na progu radykalnej zmiany systemowej, wymagającej od istot ludzkich nieustannej adaptacji. W rezultacie już teraz możemy obserwować polaryzację o niespotykanym dotąd na świecie stopniu- na tych, którzy są gotowi na zmiany, i na tych, którzy im się opierają. 
Powoduje to zróżnicowania sięgające głębiej niż wcześniej opisane nierówności społeczne. Ta ontologiczna nierówność oddzieli tych, którzy się adaptują, od tych, którzy się opierają - w zasadzie wygranych od w zasadzie przegranych, w każdym sensie tych słów. Zwycięzcy mogą odnosić korzyści wręcz z jakichś form radykalnego udoskonalenia człowieka, stwarzanych przez niektóre segmenty czwartej rewolucji przemysłowej (jak inżynieria genetyczna), na które przegrani nie będą mieli szansy.
To grozi wywołaniem konfliktów klasowych i innych, niepodobnych do niczego, co kiedykolwiek widzieliśmy. Ten potencjalny podział i napięcia jakie on wywoła, zostaną wzmocnione przez różnice pokoleniowe pomiędzy tymi, którzy znają wyłącznie świat cyfrowy, bo w nim dorastali, a tymi, którzy dorastali w innych warunkach i muszą się dostosować."

Wystarczy, książka pogadała, a mi przybyło kilka siwych włosów...


Wygląda na to, że jednak Strugaccy coś wiedzieli wcześniej, już w latach 1985/86.
Tu można poczytać:Całkiem zmyślone historie

Thanos w ostatnim odcinku serii powiedział do Avengersów:

Sądziłem, że gdy zgładzę połowę Życia, reszta rozkwitnie. Ale pokazaliście mi, że to niemożliwe. Dopóki żyją ci, którzy pamiętają jak było, będą tacy, którzy nie zaakceptują tego, jak może być.
Będą się opierać.
Jestem wam wdzięczny. Pokazaliście mi co muszę zrobić. Rozedrę ten Wszechświat na atomy, a potem z tego co zostanie stworzę nowy, kipiący Życiem, które zamiast opłakiwać, będzie się radować tym, co dostało. Wdzięczny Wszechświat.

Kapitan Ameryka spojrzał na Thanosa i powiedział: zbudowany na zgliszczach...

Thanos na to: Ale tego się nie dowiedzą, bo nie będzie miał kto im powiedzieć.



To tylko filmy, to tylko książki, to są TYLKO całkiem zmyślone historie Wszechświecie....


PS. Niech mi język odpadnie jeśli ja, na swój ukochany piec w domu rodzinnym, powiem inaczej niż:                                                                                    PIEC.
PS2. A ponieważ wielkie umysły myślą podobnie, to polecam post u Oli: :) OLA




Pozdrawiam Wszechświecie, twoja zawsze Avengerka, Prowincjonalna Bibliotekarka.

czwartek, 30 czerwca 2022

I czy się bać Wszechświecie?

 


I znów się śmieją z Edyty.

Nie wszyscy oczywiście, ale jednak większość. Nie powiem, na przestrzeni lat i ja się czasem pośmiałam się widząc ją w tv czy w kolorowych pisemkach. Edzia czasem wypowiedziała się, a może tylko wyrwano to z kontekstu i wychodziło śmiesznie. Nie zastanawiałam się nigdy nad innym obrazem Edzi, bo był mi tak ładnie  już podany.
Wzięłam.

Ale sporo wody upłynęło, rzeka mojego życia zmieniła się, choć to nadal ta sama rzeka. Nie muszę już walczyć zaciekle o życie w marnym kajaczku omijając wystające znad wody skały. Zastanawiając się ile ich jest pod wodą, niewidocznych. I czy za zakrętem nie będzie wodospadu, którego nie pokonam.
Obecna rzeka jest szeroka, rozlana, łagodnie płynąca. Nadal dzika i nieujarzmiona, ale bardziej przyjazna. Mogę podziwiać widoki, czując się bezpieczniej w dość stabilnej łódce.
Kajaczek poszedł w odstawkę.
Rozglądam się więc.

Alex Colville

Gdzieś tam w czeluściach FB ktoś z moich znajomych coś skomentował o Edycie i wyświetliło się u mnie. Już dawno opuściłam świat nadmiernie medialny, nie wchodzę na żadne portale typu wirtualna, nie mam telewizora od 9 lat. Ale wszyscy jesteśmy w polu informacyjnym i czasem coś tam do mnie doleci. Jednym rzeczom daję uwagę, innym nie. Tym razem postanowiłam sprawdzić o co chodzi, bo sama chciałam pojechać na Harmonię Kosmosu, tylko nie wyszło.
Wiec obejrzałam w internecie wystąpienie Edyty na festiwalu, a potem losowo artykuł na jakimś popularnym portalu. Badania znaczy przeprowadziłam.

I pierwsza konkluzja błysnęła: Bzikowa, ty się bój, bo to samo gadasz co Edzia....

nie wiem czyje, ale fajne...

No bo ja też mówię o świadomości, o rozwoju, o kosmosie, o dziwnych kulach nad lasem, o miłości i przebaczaniu, o kosmitach, że oni już tu są, o duszy, o Źródle itp. W dodatku w czasie "pandemii" stanęłam po stronie tzw. foliarzy i też to powiedziałam głośno. Aco :)
Fakt, lekko się ukrywam, nie firmuję tego co piszę moją buzią, ale bądźmy szczerzy, kto by chciał mnie poszukać, by znalazł. 
Poczytałam trochę komentarze i muszę powiedzieć, że tylu zadowolonych z siebie ludzi dawno nie czytałam. Fajnie jadą po Edycie, wytykając jej różne rzeczy, sugerując badanie głowy oraz udzielając rad gdzie jest jej miejsce.
Dostaje jej się też od tych przebudzonych i oświeconych.
O takie coś:
"Osoby naprawdę przebudzone nie mówią takich rzeczy, dalekie są od medialnego show. Według poziomów świadomości wg Davida R. Hawkinsa może maksymalnie osiągnęła Pani poziom 250 i tyle, daleka droga przed panią."
A poziomy są do 1000, wredne...

Brooke Didonato

Tak sobie myślę, że Edyta wiedziała, co ją czeka, a i tak to zrobiła. Nie będę dociekać jej intencji. Mnie osobiście wydaje się być spójna w tym co mówi, w tym sensie, że mówi o tym w co wierzy i co czuje na ten czas. I Odwagi jej nie odmówię oraz talentu. 

Ale generalnie chodzi o mnie wszak. 
Bo zawsze chodzi o nas. 
Zastanowiłam się, czemu mnie to ruszyło.
Czemu przez dłuższą chwilę we mnie był wstyd, strach i współczucie? 
Odpowiedź jedna jest: bo to wszystko było we mnie długi czas i nadal bywa. Kiedyś tylko pozwalałam, by było to moją codziennością, teraz uczę się pozwalać temu być, a potem odejść...
I przychodzi coraz rzadziej.
No i nie zawsze było współczucie. Teraz jest.
To nieumiejętność pokazywania siebie prawdziwej, mówienia o tym co czuję, mówienia swojej prawdy, zwłaszcza gdy wiem, że zostanę za nią wygnana z raju...
Uznałam, że raj ma zbyt wygórowaną cenę.
Zakładając, że to w ogóle raj...

Nice Bleed

I kiedy zastanawiałam się nad tym wszystkim, czytając komentarze i słuchając Edyty, przypomniała mi się opowieść SynowejNumerDwa. I niby bez związku, jednak związek jest Wszechświecie.

Otóż. Był ciemny, zimny i mokry poranek lutowy 2022, kiedy Mama dostała bóli porodowych. Coś ją tam pobolewało w plecach w nocy, ale zbagatelizowała. To jej pierwsze, wyczekane dziecko, więc trochę się może bała- jeszcze nie; choć już zmęczona była i chciała urodzić. Ale poranne skurcze nie zostawiły już miejsca na zastanawianie. Będziemy rodzić.
Kłopot całej sytuacji polegał na tym, że Mama była na kwarantannie, bo kasłała, zrobiła test i wyszedł plus. Mama lekko przeszła cokolwiek to było, ale jeszcze kilka dni kwarantanny zostało, a tu potomek się zdecydował. I nie ma zmiłuj.
Tata spanikowany zapakował Mamę do samochodu i pojechali do szpitala, bo tak szybciej niż czekać na pogotowie. Zwłaszcza, że Mama cała w nerwach też. Skurcze na razie rzadkie, ale pierwszy raz nic nie wiadomo. No się się zaczęło...
W szpitalu wrzaski i krzyki. Bo trzeba było wezwać karetkę specjalną, można było poczekać, a  dodatkowo jeszcze nieszczepy cholerne. Nieodpowiedzialne, głupie i bezsensu. Mamę zabrano nie wiadomo gdzie, Tatę zostawiono w poczekalni, a że trochę rezonował, to postawiono przy nim ochroniarza, by nie wyruszył na poszukiwanie Mamy. Potem okazało się, że Mamę w jakimś malutkim pokoiku przebadał doktor bardzo niemiły z maseczką pod nosem i powiedział, że do porodu jeszcze daleko, a oni nie mają covidowego oddziału i Mama musi udać się do Białegostoku, z Augustowa. Ponad godzina jazdy, bo luty, mokro i ślisko. Oni mogą wezwać karetkę covidową, ale Tata może zawieść, bo będzie szybciej jednak. 
Oszołomieni Mama i Tata wyruszyli w trasę. Na odjezdne dano im telefon na SOR ginekologiczny w Białymstoku, gdzie akurat miała dyżur moja Synowa. 
No i nie dowieźli.
W połowie drogi Tata już potwornie spanikowany zadzwonił na SOR po ratunek. I moja Synowa telefonicznie udzielała mu porad. Synek Mamy i Taty urodził się na poboczu drogi, na tylnym siedzeniu samochodu. 
Kiedy samochód podjechał pod drzwi SORu moja Synowa już czekała. Otworzyła drzwi z tyłu, ogarnęła wzrokiem Mamę z zawiniątkiem i choć dużo już widziała, to jej słowa brzmiały: no jak w rzeźni, dużo krwi...Pomogli Mamie przesiąść się na wózek i zabrali ją na oddział covidowy oczywiście. A Tata wyszedł z samochodu, usiadł na krawężniku i siedział tam nie odpowiadając na żadne pytania. Próby komunikacji zawiodły, a musiał odjechać. Nie mógł wejść do szpitala, bo kwarantanna przecież. Sanitariusz jakoś go podniósł, wsadził do samochodu. Tata coś tam zajarzył. Odpalił samochód i niepewnie, wolno odjechał. Do dalekiego domu. 
Czy to się dobrze skończyło czy źle? 
Czy ktoś to opisał?
Czy ktoś to skomentował? 
Czy ktoś...?
To nie tak dawno było...
Jose Manuel
Nikt i nic.

Kiedy rozmawiałam z moim Mężem o Edycie on, racjonalista patrzący inaczej, powiedział:
- Wiesz nieźle jej wyszło jak na Cygankę, która uciekła z domu.
I tak, zgadzam się bardzo. 
Może to właśnie ludzi boli.
Że oni tak nie potrafili.
I łatwiej jest kopać Edytę.
Dużo łatwiej.

 No i po co sobie przypominać horrory z lutego.
Jest lato i są wakacje.
Mason Storm

PS. Wiem jeszcze, że odbierano noworodki mamom, które miały nieszczęście mieć dodatni test. Można było podpisać papier, że się nie odda, ale niektóre nie wiedziały i nie zawsze je informowano. Przestraszone, skołowane pozwalały się rozdzielić z dziećmi. Ech....

PS2. Kiedyś poznałam chłopca, może 8-9 lat. Gdy nasz wzrok się spotkał, zmroziło mnie. To dziecko miało potwornie nieruchomy i pusty wzrok. Nic tam nie było. Zero kontaktu. I do dziś to pamiętam. Syn nauczycielki, zdolny, komunikatywny, zdawało się całkiem normalny. A jednak za każdym razem na jego widok w moje głowie słyszałam: uciekaj...
To tyle, jeśli chodzi o stwierdzenie Edyty, że w show biznesie jest pełno reptyli ;)


Pozdrawiam Wszechświecie, twoja jawnie wredna i kłótliwa, Prowincjonalna Bibliotekarka