Obserwatorzy

niedziela, 27 lipca 2025

Golona nóżka Wszechświecie

Lara aka Virtual Feline

Poranek.
Czekam na synów, którzy wczoraj byli na kawalerskim wieczorze. SynNumerDwa się żeni.
Młodzi mieli fajny plan.
Ślub cywilny, obiad w rodzinnym gronie, bez tych całych, zwyczajowych szykan. Niestety, ojciec synowej zrobił aferę. I mamy: kościół, wesele, zamieszanie, bezsensowne wydawanie kupy pieniędzy.
Nie lubię go.
Ale rozumiem...Niestety.
Lara

Lato w pełni. Czas sukienek. Nadal noszę z radością.
Mam ich dużo: kolorowych, lekkich, kwiecistych.
Jest tylko jeden dokuczliwy problem. Nogi trzeba golić. Należę do kobiet, które mają włochate nóżki. 
Teraz, po menopauzie, mam problem z lekkim wąsikiem, ale to jakoś mnie tak nie denerwuje jak te nóżki. Może dlatego, że wąsik od niedawna, a nóżki to jakieś przekleństwo od trzydziestki może...?
Wąsik można zgolić dwoma ruchami i nie ma. A nóżki to już dłużej. 

I rano tak sobie oglądam te moje łydki, jeszcze się nadają, czy już nie.
Mówię sobie:
- nadają się jeszcze dziś, wieczorkiem sobie ogolisz, bo rano zawsze nie masz czasu.

Przychodzi wieczorek a ja zmęczona mówię sobie:
- rano sobie ogolisz, toż to nic takiego, wstaniesz 15minut wcześniej.

I taka chodzę ciut zarośnięta aż w końcu te małe, czarne cholery bez okularów już są widoczne, jeden zryw rano czy wieczorem i ogolone. A potem proces zaczyna się od nowa.

Co dziwniejsze, nie mam takiego problemu z podpaszkami czy okolicami bikini. A żeby było jeszcze śmieszniej i straszniej to golę tylko do kolanek.
Moja koleżanka z pracy goli nogi całe, a ja zawsze tylko do kolanek. choć udka mam też włochate. 
I uświadomiłam to sobie dopiero przedwczoraj!!!!

Lara

Bo gdy jadę na basen, to już wtedy golę nóżki koniecznie, do kolanek. Mam strój z nogaweczkami małymi, ale uda widać. Włochate. I nic mnie to nie obchodzi. Podpaszki, czasem ciut włochate, nie powodują mojego niepokoju czy wstydu, ale te łydki już tak.
Co ze mną????

Moja mama nigdy nie goliła nóg ani paszek. Czasem po prostu nożyczkami korygowała nadmierne włoski. Ale rzadko. Włochatość była normalna w latach 50-80.
Ja nie wiem, kiedy i skąd złapałam wirusa goleniowego. 
Jest on społeczno-kulturowy i  żeruje na moim poczuciu wartości i chęci dostosowania się do reszty, by być akceptowaną. I na moim wstydzie, że jestem nie taka jak trzeba, który wyprodukował perfekcjonizm.
Pożywne podłoże.
A jednak ja, choć nieświadomie, ograniczyłam jego pole działania. Tylko do łydek.
Stan zapalny, ale ograniczony.
Z tym się da pracować. 

Nie lubię gdy ludzie się na mnie gapią, więc golić trzeba, bo program silny, łydki najbardziej wystają spod sukienki. Skoro jednak czuję się lepiej bez czarnych drucików, to golenie jest najlepsze. Wypróbowałam sporo metod i odkryłam, że jednym z największych oszustw są bezbolesne depilatory. Nigdy nie dajcie się na to nabrać. Kremy też są oszustwem, bo nigdy nie usuwają wszystkich włosków, część trzeba podgolić. I podrażniają skórę. 

Więc teraz zamiast prokrastynacji, będę się motywować inaczej:
-Aniu, ładne masz łydeczki, takie gładziutkie, a sukienka też taka ładna, nie psujmy tego czarnymi drucikami. :)

Na razie tak,  później wymyślę może coś innego. Bo nawet lubię,  gdy maszynka do golenia sunie równo po nodze przykrytej pianką i zostawia za sobą gładką, czystą skórę...

Lara

I tak to, czasem jesteśmy wariatami i wydaje mi się, że słusznie przebywamy w Psychiatryku Wszechświata zwanym Planetą Ziemią.

Zamierzam nadal paradować na basenie z nóżkami włochatymi w połowie. I przyjrzę się innym kobietkom, jak one sobie radzą z tematem. Bo panowie, wszelkie swoje uwłosienie prezentują nonszalancko i bez wstydów. Ich ten wirus trudniej łapie.

I dlatego rozumiem ojca mojej synowej, bo różne są wirusy na Ziemi, choć nadal myślę, że akurat c19 nie był tym, za co go uważano ;)

Niemniej nie lubię chłopa i na razie tak zostanie.
 Z tym nie chce mi się pracować ;)

No i czekam na zimę, wtedy pozwalam łydeczkom zarosnąć, od czego są spodnie i grube rajstopki :)




 Pozdrawiam Wszechświecie, twoja włochata, Prowincjonalna Bibliotekarka.





niedziela, 13 lipca 2025

Kto sieje wiatr Wszechświecie?

 



Wiatru nie sieje Fasola, choć czasem puści jakiegoś cichutkiego bączka :)

Rano budzą mnie ptaki w karmniku. 
Staram się dostarczać różnych ziarenek, więc grzebią wybierając jak najsmakowitsze. Stukają dzióbkami, grzebią czasem jak kury, gadają i furkoczą skrzydełkami. Najwięcej jest sikorek i wróbli ale też inne maluchy zaglądają. Choć bywa, że przyleci na przykład grubodziób. Do tej pory grubodzioby przylatywały mniejsze, wielkości gili, ale ostatnio przylatuje chyba pradziadek wszystkich grubodziobów, wielki jak pół gołębia.

To zdjęcie cyknął mąż :)

Gołębie też się pojawiły. Para grzywaczy przylatuje i pasie brzuszki. Potem odbywają sjestę na czeremsze. Są miłe i spolegliwe ale duże, więc cała reszta ptaków czeka, aż gołębie się najedzą.



Dużo przylatuje podlotów sikorek i wróbli, razem z rodzicami.  Są już samodzielne, ale jeszcze czasem mama czy tata podkarmią dzieciaka. Łatwo je rozróżnić, bo młode mają kolory jaśniejsze, wzory rozmyte i w ogóle są takie okrąglutkie, czyściutkie, pulchniutkie i puszyste. Nówki sztuki. Tymczasem rodzice są potargani, smukli jak charty, niedomyci i zaaferowani bardzo. Wcale się nie dziwię, czasem lata za nimi czwórka a nawet piątka dzieciaków. Rodzicielstwo to jest trudna i wyczerpująca praca Wszechświecie.
Młode czują się dobrze w moim karmniku, wiedzą, że tu spokój jest, a koty za oknem są normą. Normą, która im nie grozi niczym, choć czasem postraszy :)
W poniedziałek lało, więc młody podlocik sikorkowy usiadł na karmniku i siedział tam z 15 minut czekając chyba na ustanie ulewy. Ale nie przestało, więc musiał w końcu się zmoczyć...


Na spacerze porannym z suczką zbieram owoce i co mi tam wejdzie w oko, na kompot. W Projekcie posadzili agrest, truskawki, borówki i porzeczki. Pytanie dlaczego najpierw zniszczyli te, które już były w sadzie od lat? Któż ogarnie unijną ochronę bioróżnorodności? W Sadzie nic nie miało certyfikatu odpowiedniego, w Projekcie każda roślinka go ma, podobno....
Więc korzystam z prawnie zaklepanych owoców o które nikt nie dba. Gotuję nam pyszny kompocik i drę się na męża po południu gdy wrócę z pracy, bo nie pije a powinien :) A przecież zdrowo!



I tak spokojnie żyjemy, mniej więcej.

A tymczasem niedawno umarła sąsiadka mojej mamy, Jaśka.
Taka sąsiadka niespecjalnie miła i zaprzyjaźniona. Wiecznie skrzywiona, mało kontaktowa, nietowarzyska. Mama jej nie lubiła za bardzo. Ot pogadały przez płot, ale tylko tak z obowiązku społecznego. Niby się pouśmiechały, niby o pogodzie i warzywach, ale bez przesady...
Mama często w rozmowach z nami ją obgadywała: a, że Jaśka to czy tamto... I tak sobie żyły, aż Jaśka umarła. Każdy umrze, to jest pewne. Jakoś mnie to bardzo nie obeszło, bo i czemu miałoby? 
Ale przyjeżdżam do mamy no i muszę jednak wysłuchać całego dramatu jak to z tą śmiercią Jaśki było. 
I co ja słyszę? 
-Jasia to, Jasia tamto....
Jasia????

Dobra, nagła zmiana frontu, spokojnie. Moja mama nie raz mnie zadziwiła.
Do rutynowych składników odwiedzin należy wizyta na cmentarzu i obchodzenie grobów rodziny. Porządkowanie ewentualne i zniczyk. I co się okazuje? "Jasi"  grób wszedł do programu wycieczki...
Muszę powiedzieć, że zastanawiające. Aczkolwiek znajome. 
Bo przecież w naszym  społeczeństwie źle się o zmarłych nie mówi...
Tak czasem by człek chciał, ale gryzie się w język, bo wszak świętej pamięci...

Ale Wszechświat czasem człeka zamiecie i postawi w sytuacji, gdzie jakby to powiedzieć, własną hipokryzję człek zobaczy, albo raczej własną niemożność i strach, przed byciem prawdziwym. Oczywiście można to pomalować, dodać aureolę i postawić zniczyk. Ta opcja zawsze istnieje.

Ale mnie Star vel Marylka te lekcję dała i postanowiłam jednak uszanować tę dość trudną dla mnie przygodę. 
Dodam tylko, jeśli ktoś jeszcze nie wie, ja tu swoje opinie piszę. Autorskie. I stanowczo nie odpowiadam za to co one budzą w ludziach, bo każdy inny jest, a ja nie wiem jaki ;)

Więc Marylka pojawiła się na moim blogu trochę przed covidozą. Sama, z torbą pełną pochwał, zachwytów, miłych słów. A ja na to jak lep jestem. I to było takie miłe, zawstydzające, ale jednocześnie tak mile łechtało to tu, to tam. I wydawało mi się, że taka dusza podobna do mnie trafiła, jak wiele innych przed nią. Dostałam zaproszenie do zamkniętego bloga z uwagą, że tam tylko najulubieńsi Marylki są (znaczy ja też). Ach jak miło, bo i moi ulubieńcy tam byli. Było fajnie, pomogłyśmy sobie przetrwać pandemiczny idiotyzm wspierając się i podając sobie informacje z różnych źródeł, co pomagało jeszcze bardziej, bo świat zwariował. Jedyną rzeczą, która wtedy zwróciła moją uwagę, było to, że jedna z nas była trochę nie z tej bajki. My nie chciałyśmy zastrzyków, ona była w pełni za nimi.
I zauważyłam, że Marylka strasznie po niej jedzie. Tak niby nic, ale robiła dziurki. Spore. Zastanawiałam się, kiedy ta dziewczyna odejdzie, bo więcej już nie zniesie. I tak długo to znosiła. 
W końcu odeszła, wybuchła z tego powodu awantura, że zdrajczyni. Całe przedstawienie skrzywdzonej i oszukanej Marylki. 
I wtedy coś mnie tknęło. Ale nie za mocno. Bo ja w domu rodzinnym przywykłam do dramatów, cierpienia niewinnego ofiar, wielkich przedstawień bycia nieszczęśliwym. Dla mnie to normalka. 
Jednak w czasie choroby Wspaniałego otworzyły mi się oczy szeroko. 
...nawet lekarze mówią, że takiej miłości jak nasza to nigdy nie widzieli....
To wszystko jest o Marylce. Ta scena należy do jedynej królowej dramatu.
Tu nie ma miejsca na nikogo innego. 
Moje ciało od dawna mnie już informowało o tym, nie mogłam wchodzić na bloga, czułam niechęć, opór przed kliknięciem. Ale nic nie docierało, bo przecież ona w takim trudnym momencie życia, żałoba, sama chora, a niby przyjaciółka...Ach hipokryzjo moja kochana. Zasłoniłaś mi oczy przed prawdą bardzo skutecznie.
W końcu przestałam pisać. Przestałam zaglądać. Gdy czasem zajrzałam kolejny dramat się przetaczał i wyrzucał mnie z bloga, aż w końcu Maryla zauważywszy, że nie komentuję i nie zaglądam, wyrzuciła mnie bez słowa na stałe. Nie karmiłam...byłam zbędna. 
Najpierw pomyślałam, że mogłaby napisać choć do widzenia, ale potem stwierdziłam, że dobrze się stało, bez dramatu :)

Właściwie czemu piszę o tym, można pomyśleć, że szkaluję osobę, która już się nie obroni. Nie, wcale nie, piszę co Ja widziałam. Co czułam, jak odebrałam całą przygodę z Gwiazdą. To tylko moje. 
Znałam ją tylko internetowo i nie aspiruję do nieomylności. 

Kiedy zastanawiałam się, czy powyższe napisać, Oleg Pawliszcze napisał u siebie na FB:
Miej zaufanie do swojej omylności. 

Toteż postanowiłam mieć. 
Widzę co widzę, czuję co czuję, nawet jeśli z dystansu potem wyda mi się to inne, to w tym momencie, tak jest dla mnie i już.
Maryla często siała wiatr, bo lubiła zbierać burze. 
A ja lubię patrzeć na burze z bezpiecznego miejsca.






Pozdrawiam Wszechświecie, twoja omylna  całkiem, Prowincjonalna Bibliotekarka