Obserwatorzy

niedziela, 17 listopada 2024

Smutek nie boli Wszechświecie

 

Umarła Agatka. 

Miesiąc temu wybiegła jak zwykle wieczorem, po kolacji, na dwór. Lubiła spędzać noce na zewnątrz. 
Była dobrym, delikatnym duszkiem Sadu, Projektu i okolicznych chaszczy. Ostrożna, uważna i płochliwa. Nerwusik mój kochany. Pojawiała się i znikała bezszelestnie. Była i już jej nie było. Ze względu na migdałowe, skośne i ciemne oczy nazywałam ją Ufoczkiem. Zawsze czyściutka, bialutka, bardzo dbała o futerko. Miała prześliczny, lemurkowy ogonek. Uwielbiała mizianie po łebku i barkach, ale tylna część Agatki była niedotyklana, dostawałam pazurem i zębem kiedy o tym zapomniałam.
Była też ogromnie gadatliwa-
...miał kurmał nga nga garu gru, gru...
Agatkowe gadanie, towarzyszyło mi 12 lat.
Teraz cisza...
Mimo Funia, którego ryczenie jest donośne bardzo.
Cisza.
Nie przyszła na śniadanie. Wieczorem zaczęliśmy szukać. Sąsiadka powiedziała, że jakiś kot biały leży na poboczu szosy do Warszawy. Znaleźliśmy. Ktoś zdjął ją litościwie z szosy i położył na trawie.
Nawet nie wiedziałam, że tam chodziła.
Płakałam kilka dni na jej wspomnienie, przypominałam sobie jak do nas trafiła z bratem, jak długo chorowała, aż w końcu wyrosła na śliczną, kocią pannę.
Najczęstszym okrzykiem w domu było: AGATA NIE !!!!
Bo Agatka lubiła znaczyć dom moczem. Nie tylko dom, ale i wszystko co pachniało inaczej lubiła obsikać. Trzeba było się pilnować, ćwiczyła w nas uważność :)

Pochowaliśmy ją pod wierzbą, przy starym miejscu ogniskowym.
Dołączyła do innych naszych zwierząt. Przez kilka dni widziałam ją jeszcze obok mnie na spacerze, zbiegającą przede mną po schodach...Ale teraz już rzadko...Odchodzi.
Żegna się.

Nasze stare wideo zawsze Agatkę fascynowało...i ptaszki :)



Tu z Ósemką, znajdą, która teraz mieszka w stolicy.


 
Ostatnie zdjęcie
Do zobaczenia Agatuś Ufoczku

I był Florek.
13 lat temu schronisko miało kłopoty albo naprawdę, albo ściemniało, bo oni różne rzeczy robią by wyadoptować psy. W każdym razie na FB zobaczyłam Florka. Skulony, wystrachany, zwykły piesek, burek jakich wszędzie pełno. Chwycił mnie za serce mocno i zgodziłam się dać mu dom tymczasowy. Ostrzeżono mnie, że jest tak lękowy, że agresywny. Nie dogaduje się z psami, więc wypuszcza się go na pobieganie, gdy reszta skończy, bo inaczej go atakują. Kompletnie niedostosowany. No i nie wiadomo jak z kotami, a w domu 3. Postanowiłam zaryzykować. 
W trakcie transportu pogryzł wolontariuszkę, wniosły go do domu w klatce. Postawiły pod stołem w salonie i zwiały :) Dałam mu półgodziny na uspokojenie, otworzyłam klatkę i kazałam rodzinie udawać, że go tam nie ma. W nocy przeniósł się głęboko pod stół. Stół stoi w narożniku pokoju, więc wokół miał ściany, czuł się tam dobrze. I zaczęliśmy się oswajać, co wcale nie trwało to długo. Siedział pod stołem i obserwował nasze życie. Ja też z nim siedziałam pod stołem, rozmawialiśmy, czytałam mu książki, śpiewałam, czasem zasnęłam na materacu w nocy:) Kilka powolnych dotknięć, szelki, spacer, dobre jedzenie i smakołyki, i nic, nic na siłę. 
Po trzech tygodniach Florek zameldował się na stojącej niedaleko kanapie, podgarnął do siebie poduszeczki i został tam już. 
Stwierdził, że mnie kocha najbardziej. Lubił wszystkich, ale był tylko mój. 


Ale po trzech latach zachorował, nie był młody, nie wiem ile miał lat. Nasz weterynarz, który jest również naszym przyjacielem, pomylił się w diagnozie. Wyglądało jak niestrawność. Ja zbyt długo zwlekałam z wizytą u innej wet, lepszej może. A kiedy w końcu postanowiłam, że do niej pojadę z samego rana, było za późno. Florek umarł w nocy i nie była to lekka śmierć, ani dla niego, ani dla mnie.

Byłam z tym sama w domu.
Płakałam ogromnie, bolało mnie wszystko, obwiniałam się o każdą sekundę jego bólu.

I robiłam to przez 10 lat.

Ta noc tak wryła się w mój system nerwowy, w ciało, w umysł, że wracała we flashbackach gdy tylko czułam niepokój, bezradność, strach. Cokolwiek mnie zaniepokoiło, chorzy rodzice, problemy synów, choroby zwierząt, a czasem nie wiem czemu, Florek z tamtej nocy pojawiał się obok. I wszelkie emocje z tamtej nocy pojawiały się także. Nakładając się na te obecne. 
Nie miałam pojęcia czemu. Cierpiałam. Naprawdę.
Prosiłam go czasem: odejdź piesku...
Ale on wracał, w emocjach, w snach czasem...

To zabierało siły. Dopiero teraz to widzę. Może dlatego mało piszę od zeszłej wiosny? Może dlatego wróciły zawroty głowy, agorafobia, apatia i brak sił? 10 lat to bardzo długo...
Powoli, tak, że nie zauważyłam, cichutko, kropla po kropli wyciekało Życie.

Miesiąc temu chciałam zrobić tablicę marzeń i utknęłam. Nie widziałam nic do przodu. Nic.
Jakby przyszłości nie było. I w mojej głowie usłyszałam dzwon. Wielki i donośny.
Starczy. Florek musi odejść.

Dokładnie te słowa powiedziałam terapeucie, do którego umówiłam się na wizytę.
Florek musi odejść.

Wybrałam faceta tym razem, bo wiem, że samo gadanie to za mało i potrzebowałam solidnego, męskiego wsparcia. Wybrałam specjalistę od traumy, pracującego inaczej. Brainspotting i terapia czaszkowo-krzyżowa. Ciało i umysł razem. 
I jest lepiej, dużo lepiej.

W ostatnią środę  na sesji weszłam znów w tę noc do Florka (na tym polega terapia ale teraz to robię z kimś, kto mnie trzyma i wspiera). Było inaczej, ciało nie drgało walcząc z emocjami, czułam dziwny spokój i dezorientację. 
Na pytanie terapeuty: co czujesz, nie umiałam odpowiedzieć, bo nic nie było...
Nie było bólu, rozpaczy, ciężaru winy, pusto...
Pusta przestrzeń, biała, jasna, pusta, nie rozumiałam...

Powoli, rozejrzyj się, co czujesz?

Wsłuchałam się w ciało, które było dziwne, jak nie moje...
I nagle, delikatny jak muśnięcie skrzydłem motyla, poczułam Smutek.

Nie rozpoznałam go wcześniej, bo Smutek nie boli....

Ulubiony Miś :)


Kochał łóżeczko, odgrzebywał narzutę i jak widać ;)

Był Wielkim Nauczycielem, do zobaczenia Floruniu

Pozdrawiam Wszechświecie, twoja masochistyczna, ale już mniej, Prowincjonalna Bibliotekarka ;)

niedziela, 13 października 2024

W sprawie kupy Wszechświecie

 



Oczywiście Jesień.
Przyszła.
Bo niby czemu miałaby nie przyjść?

Na byłym miejscu ogniskowym, obecnie Projekcie, wyrosły powoje. Nigdzie indziej, tylko tam gdzie dwadzieścia lat paliliśmy ogniska, siedzieliśmy razem z synami rozmawiając, milcząc, piekąc kiełbaski, popijając oranżady i kwasy chlebowe a z czasem i piwo. W tym miejscu sięgałam do środka siebie i znalazłam Wszechświat. Zakotwiczyłam go w tym miejscu, bo umykał mi czasem a tam zawsze mogłam go znaleźć. 
Kiedy przyszedł Projekt i unijne pieniądze rozjechały i zniszczyły magię Sadu, myślałam, że na zawsze. 
A jednak nie. Ziemia ją zatrzymała, drzewa ją zatrzymały, zieloność ją zatrzymała i ochroniła. 
I kiedy wyrosły powoje, kiedy ujrzałam je otwarte w miękkim świetle poranka, wiedziałam, że nic nie odeszło. Kucnęłam i spojrzałam w głąb kielichów, świeciły ciepłym, białym światłem w środku, w tym środku, który nie miał końca. Mogłabym zsunąć się po ciepłym, aksamitnie szorstkim,  niebiesko-fiołkowym płatku w ten tunel i przenieść się do świata wróżek, driad, duszków przyrody, które wcześniej żyły w Sadzie, ale musiały stąd odejść.
Jednak wracają, powoje są portalami, które sobie otworzyły. Magia dobrych chwil, miłości i spokoju wplotła się w tkankę Wszechświata i zawsze już tam zostanie. 
Nic nie ginie.
A ja żyję :)
Byliśmy z Mężem na urlopie w Ustce. Dużo ludzi ale było fajnie. Łaziłam zachwycona brzegiem morza, pozwalając falom moczyć moją sukienkę, Maż zbierał kamyki i nigdzie się nie spieszyliśmy. Zwiedzaliśmy okolicę, jedliśmy pyszne rzeczy, patrzyliśmy na zachód słońca, pływaliśmy statkiem. 
I jedyne co mnie zmartwiło trochę to to, że ludzie z pieskami byli. Niby fajne, ale po pierwsze: pieski mają futro, w upale 30 stopni, na asfalcie i betonie, słabo im się spaceruje. A po drugie, pieski były rasowe, zapewne z kupna. Yorki, maltańczyki, owczarki i nowość: shiby. Zero kundelków.
Smutne.

Po powrocie pojechałam na zabiegi kręgosłupowe i teraz gotowa jestem na jesień i zimę :)

I tak sobie zakotwiczałam się w jesieni, ciesząc się coraz zimniejszymi nocami i porankami, nie pozwalając reszcie świata do mnie zaglądać, aż gdzieś na FB obejrzałam filmik jakiejś mamy młodej.
I dał mi on do myślenia więc się podzielę.
Otóż owa mama ma dwójkę małych, przedszkolnych dzieci. I pojechali do dziadków, którzy mieszkają na wsi. Dzieci lubią tam jeździć, dziadkowie się cieszą z wizyt i zawsze im ładują całe torby prezentów owocowo-warzywnych z własnego ogródka, co cieszy mamę. Bo ekologicznie i naturalnie ogródek jest prowadzony. I wszystko było pięknie dopóki dziadek nie wyjaśnił wnukom jak taki ogródek działa. Otóż zasila się go gównem. 
Niech to wybrzmi: GÓWNEM!
I na tym gównie rosną te piękne ogórki, pomidory, ulubiona fasolka szparagowa i dynie.
We wnuki jakby piorun strzelił.
Jak to? Gówno?!
Nieważne jakie, świńskie, krowie, kurze, ważne, że gówno...
I od tej pory dzieci nie tykają nic z ogródka dziadków, mama musi kłamać, że w markecie kupione pomidorki są. I na nic tłumaczenia, bo GÓWNO...
I śmieszno, i straszno....
Mam nadzieję, że młoda mama ogarnie temat, bo czuję, że gówniany problem jej dzieci wygenerowała osobiście sama.



A w czasie zabiegów kręgosłupowych poznałam dwie miłe kobietki, takie 60plus. Ponieważ po zabiegu trzeba spacerować, to sobie spacerowałyśmy we trzy. I gadałyśmy :)
Jedna z nich mieszka na wsi. Takiej wsi niedaleko miasta. Całe życie mieszkała w mieście i bardzo chcieli z mężem na emeryturze zamieszkać na wsi. Znaleźli dom z działką, kupili i są szczęśliwi. Mniej więcej, bo jednak...Gówno.
Zrobili sobie ładne ogrodzenie, z podmurówką, ten kawałek od ogrodzenia do drogi koszą i czyszczą, bo przecież taki jest obowiązek. Ale na wsi jak to na wsi, psy ludzie puszczają luzem. I te psy chodzą i kupy zostawiają gdzie je potrzeba napadnie. I sikają też, ale to gówno najgorsze. Na tym kawałku koszonym i na podmurówce czasem też zostawiają. I jak to wygląda????
Dla spokoju spacerków nie wypowiedziałam się :)

Pamiętam z dzieciństwa, kiedy jeszcze krowy były w prawie każdym gospodarstwie, jak rano i wieczorem wyprowadzało się je na łąki. Rano jak rano ale wieczorem po ich przejściu ulica była zawsze pokryta kupami. Trzeba było uważać żeby się nie pośliznąć. Kiedy słońce świeciło kupy schły, deszcze je zmywały, jakoś to wszystko ginęło z ulicy mimo uzupełniania przez krowy. A zapach? Był normalny. I psy też biegały luzem i kupy zostawiały. Ot życie na wiosce :)
Jakoś nie utonęliśmy w gównie. Przyroda je przerabiała i my o tym wiedzieliśmy.
Czyżbyśmy zapomnieli?
Co się stało?



Czasem gdzieś w internecie trafiałam na zażarte spory o kupy psie w miastach. Od dawna to trwa, dziesięciolecia wręcz. Teraz chyba są jakieś przepisy nakazujące zbieranie ich do torebek. Ale co się ludzie nakłócili, nagadali, nawściekali przez ten czas...
Choć chyba nadal nie wszyscy zbierają. Kiedy odwiedzam siostrę mieszkającą na Mokotowie w Warszawie, kupy pieskowe czasem leżą na trawnikach. 
A ja się zastanawiam, jak te kupy w tych workach plastikowych się utylizuje...?
Jak one tam leżą w śmietniku, w gorącu letnim, bez tlenu, hm....?
I o ile dłużej taka kupa w worku się rozkłada od tej na wolnym powietrzu, robił ktoś badania?
     
U nas w Miasteczku jest też ciut dziwnie. Większość ludzi ze wsi pochodzi więc temat kup u nich po wioskowemu: nie istnieje. Znaczy istnieje ale normalnie. Jest gówno, bo musi być i już.
Ale jest sporo przyjezdnych, turystów i tych, co kupili domy, by się osiedlić, głównie na emeryturze. I oni mają z gównem problem. I tak śmiesznie się to miksuje. Sąsiadka poszła na Projekt pochodzić ze swoimi dwoma mini-pieskami, jak codzień zresztą. I tam oberwała od jakiejś turystki, że kupy nie zebrała. Ale turystce wcale nie przeszkadzały torby po chipsach i butelki po wódce w krzaczkach róż. Jakby nie widziała, tylko to GÓWNO...
Na wsiach u nas zawiązała się nawet inicjatywa społeczna: nie sprzedawać nic warszawiakom!
Bo im gówno śmierdzi!
Znaczy oni sprawiają więcej problemów, ale gówno zawsze wypływa pierwsze...


I tak płynie życie. 

Wczoraj poszłam do Domu Kultury, bo przyjechał jakiś psycholog i chciał przeprowadzić event: Miasteczkowe Rozmowy. Napisał, że formuła spotkania pozwala na lepsze zrozumienie siebie i swoich poglądów oraz większe otwarcie się na punkty widzenia innych ludzi. 
Fajne, nie?
Poszłam.
I byłam TYLKO ja.





Pozdrawiam Wszechświecie, twoja skupiona Prowincjonalna Bibliotekarka ;)

niedziela, 11 sierpnia 2024

Śpiew gawronów Wszechświecie

 


Dwa miesiące temu, wieczorem, wyszłam nakarmić suczkę Podwórzową. Jest to czynność kończąca cały dzień i bez tego suczka Domowa nie zaśnie. Połączone jest to z jej ostatnim spacerkiem i kończy program dzienny. Pieski zdecydowanie lubą niezmienność programów. 
Było już lekko szaro, przyjemnie chłodno, gawrony jak to one, gadały coś tam do siebie, ale tak sennie. Pomrukiwały coś od niechcenia. 
Byłam już koło budy psiej kiedy usłyszałam, że jeden gawron skrzeknął jakoś głośniej, odezwał się drugi równie głośno, trzeci, czwarty...
Z różnych drzew odezwały się różne głosy, coraz więcej i nagle zrobił się hałas. Ale nie zrywały się do lotu, nie było trzepotu skrzydeł, po prostu wszystkie, jakby na zaproszenie pierwszego, zaczęły gadać.
Nic nowego, mieszkając z nimi jako najbliższymi sąsiadami, prawie ich nie słyszę. A kiedy cicho jest za długo, niepokoję się, że coś jest nie tak. Lubię zasypiać słuchając ich pochrapywań, mamrotań i świstów.|

Ale tym razem coś było inaczej. Poczułam ciarki na ciele, jakaś niewidzialna ale realna, fizyczna fala mnie  omyła. Jedna, druga, trzecia, coś przenikało przeze mnie, zakręciło mi się w głowie,  musiałam przytrzymać się budy...
Zaczęłam słuchać, słuch jakby się wyostrzył, a wzrok zamglił. 
Zaczęłam słyszeć gawrony ale inaczej. Słyszałam te starsze, ich chrapliwe, niższe, ostre tony, słyszałam te młodsze, miększe, łagodniejsze, stabilniejsze głosy, słyszałam młodzików i ich krótsze, pewne, mocne krzyki i maluchy piskliwe, ćwierkające, słabsze, ledwie słyszalne ale doskonale wpasowujące się w chór.

Ze zdumieniem, oszołomiona, zdałam sobie sprawę, że to Śpiew.
Słyszałam chór!
Każda frakcja zaczynała z malutkim opóźnieniem, fale dźwięku napływały jak fale przyboju. I czułam je, jedna, druga, trzecia, następna i następna. Słyszałam je wszystkie razem i każdą z osobna, i czułam jak energia Stada omywa mnie raz po raz.

I rozumiałam je: chwaliły Życie, wspólnotę, bycie razem, bycie sobą, pewność bycia na właściwym miejscu i tym kim są. Było im dobrze i chciały to wyrazić. Dobrostan. 
Stałam, trzymając się budy, pozwalając energii gawroniej wibrować we mnie, przenikać, oczyszczać. Słuchałam tej wielkiej Pieśni, którą usłyszałam pierwszy raz, a przecież one ją często śpiewały.

Tylko byłam głucha...


Dawno nie pisałam. Agatek ma rację, im dłużej nie piszesz, tym trudniej wrócić.
Łaziłam od czasu do czasu po znajomych blogach i patrzyłam co u kogo. Nie pisałam. Jakoś nie miałam nic do powiedzenia. Tylko czułam, myślałam ciepło o nas wszystkich, rozrzuconych po świecie, żyjących swoimi życiami, życząc wszystkim gawroniej siły, pewności i ukorzenienia.

Ostatnie trzy miesiące były trudne, bo SynNumerJeden przechodził trudne chwile. Rok temu opuściła go dziewczyna po 7 latach związku. Zrobiła to dość drastycznie: rano umawiali się na oglądanie sali weselnej, a po południu oddała pierścionek, wywaliła mu mnóstwo pretensji i odjechała z rodzicami i walizkami, które miała już spakowane. Syn został w pustym mieszkaniu, zszokowany i zdezorientowany.
Przez pół roku zbierał się do kupy. Ale to nie takie proste. Zaczął widzieć, to czego wcześniej nie widział, może nie chciał widzieć. Różne rzeczy, niełatwe. Powodujące zamęt, wywołujące emocje. Próbował żyć normalnie, ale stara normalność nie pasowała, a nowa nie przychodziła. 
Pojawiła się bezsenność, zmęczenie, lęki i bóle kręgosłupa, żołądka. 
W każdym razie, w końcu zgodził się przyjąć pomoc mój uparciuch. Poszedł na terapię, wziął leki.
Wziął zwolnienie i przyjechał na miesiąc do domu.
Powoli, powoli dochodzi do siebie.
Dziękuję sama sobie, że ja też postanowiłam sobie pomóc lata temu. Ogarnęłam własną depresję, ciężko pracowałam, by zrozumieć siebie, nauczyć się siebie od nowa. Dzięki temu mogłam dać wsparcie Synowi, a co najważniejsze: dać bezpieczną przestrzeń na jego złe samopoczucie, na wszelkie jego emocje. I nie próbować naprawiać. Tylko być obok.
Nie udało by się to dziesięć lat temu. A teraz wyszło zwyczajnie, spokojnie. 
Trochę dorosłam ;)


Teraz Syn wrócił do Lublina, wrócił do pracy, czuje się dużo lepiej, śpi normalnie, ma energię, wróciła radość i apetyt. Nadal chodzi na terapię i zadziwia mnie jak dobrze mu idzie. Dużo rozmawiamy,  ale nie  ingeruję w jego życie. Słucham dużo. Jest ok.

Wychynęłam więc z mojej bańki na zewnątrz, popatrzeć co na świecie. 
A tam Psychiatryk nadal. Igrzyska dzieją się we Francji i zamiast wina, i croissantów, mnóstwo penisów. Albo ich brak, albo są w domyśle. Butelki z nakrętkami uporczywymi ratują świat. Nadal trwa wojna, politycy nadal plotą głupoty, ludzie nadal dają się wkręcać, dietetycy namawiają do jedzenia jajek w dużych ilościach, a emeryci nagle mają niedobory B12. Bzdurne historie nadal się opowiadają i nie są to bynajmniej opowieści o Ufo, bo oni są już tu od dawna i czas się z tym pogodzić ;)

Pomacałam rzeczywistość wokół i stwierdziłam, że ogólnie ciekawa jest. W tym temacie też wyrobiłam sobie dystans, cierpliwość, ciekawość i nie denerwuje mnie już. Bawi raczej, interesuje jak to działa ale moja reaktywność spadła do niskiego poziomu. Jaka ulga...
Myślę, że gawrony miały w tym swój udział, ale zbieram też owoce mojej własnej pracy.

Teraz słyszę ich śpiew. Czuję też. Nie robią tego często. Czasem po prostu zwyczajnie gadają, przekomarzają się, marudzą, dyskutują.
A czasem dzieje się magia. 
I słyszę ją, bo już nie jestem głucha.



PS. Postanowiłam pisać częściej, bo to fajne jest :)


Pozdrawiam Wszechświecie, Twoja gawronia słuchaczka, Prowincjonalna Bibliotekarka

niedziela, 2 czerwca 2024

Kociołek rozmaitości Wszechświecie

 


Szturchnęła mię lekko Agniecha "co tam u mnie"...
Zebrałam się więc i piszę: żywam :)

Aczkolwiek przez kilka dni myślałam, że może już czas pisać testament.
Dziwne myśli przychodzą do głowy, gdy ma się wrażenie, że mózg zalany jest smarkami...

Mąż i ja pochorowaliśmy się. Najpierw on dwa tygodnie smarkał, kaszlał i gorączkował, a potem, gdy już myślałam, że nie załapię wirusa, padłam. Gorączka trzymała mnie 6 dni, do tej pory nigdy mi się to nie zdarzyło. LudwikMaria, lekarz mój, powiedział, że siły natury dadzą radę, ale nie dały, bo jakaś bakteria w zatokach skorzystała z okazji.  W oskrzelach znów zaczęła grać orkiestra i skończyło się na antybiotyku przez 10 dni. Słabam, ale żywam.
Jednak zatoki nadal cóś nietego...Jutro laryngolog w nie zajrzy.
Osobiście uważam, że obojgu nam odbiło się czkawką odchodzenie męża na emeryturę. Proces był długi, przewlekły i nerwowy, dokładnie jak nasza choroba. Ponieważ Bzikowy Mąż ma skłonność do wypierania emocji, bądź też do wyrzucania ich na zewnątrz, poszło mu lżej, ja zaś, no cóż, widzę więcej...i czuję.
Srogie grzyby Wszechświecie...

Niemoc twórcza też mię ogarnęła, razem ze słabością ciała. Czytałam cichutko blogi innych, ale udałam się tam, gdzie jest mi dobrze. W Kosmos ze Star Trekiem i innymi. Trzy tygodnie latałam po różnych planetach na zwolnieniu. Było fajnie, że aż wracać się nie chciało :) 
Ale wróciłam, bo wszak dorosła jestem i odpowiedzialna, tak jakby...


Kiedy człek ma dużo czasu na myślenie i jeszcze nauczył się słyszeć, a czasem nawet widzieć (da się, mózg czasem zamiast słów podsyła obrazy), to sporo odkryć można zrobić. 
Na przykład to jak jemy, czym konkretnie.
Znajomy podróżnik był w krajach wschodu: Indie, Bangladesz, Tajlandia. Oni tam jedzą rękoma. Uczył się jak złożyć palce, jak maczać jedzonko w sosie, jak zwijać warzywa itp. by zgrabnie donieść do ust. Jedzenie ma konsystencję: ziarnistość, gładkość, śliskość, twardość, miękkość, lepkość...
My dopiero w ustach możemy to poczuć, ale pozbawiliśmy się tych doznań, które niosą dłonie.
Podobno higieniczniej, ale niekoniecznie. Niekoniecznie....

 Ja już od jakiegoś czasu, w ramach szukania komfortu, najchętniej używam łyżki. Prawie do wszystkiego. Łyżka zbiera sosik razem z kartofelkami :) A widelec? No nie, nagarniasz, nagarniasz i spływa, ucieka i zostaje na talerzu. W domku wylizuję, w restauracjach też bym to zrobiła, ale po pierwsze: mąż by dostał zawału, a po drugie: jeszcze nie jestem tak odważna. Zgarniam kawałkiem chlebka jak mam, a jak nie mam, zostawiam, niestety...
Ale i tak mam radochę z łamania reguł...
Prośba o łyżkę do karkówki powoduje u kelnerów dysonans poznawczy.
Nie dziękujcie, nowa ścieżka neuronalna za darmo, ode mnie :)


Druga sprawa to coś, co mnie od kilku tygodni męczyło. Dokładnie od  kiedy przeczytałam u Taby ten wpis:
Film Familijny
Zwykli ludzie i zło. Zwykli ludzie i ich fantazje. Zwykli ludzie...
Mam wrażenie, że na planecie są sami zwykli ludzie. Bez względu na zajmowane stanowisko, ilość pieniędzy, czy sposób życia. Podejrzewam, że jest kilka osób, które ogarnęły naprawdę kim są.
Tak do bólu, tak w pełnym rozumieniu tego słowa. I niekoniecznie są to mnisi z Tybetu, papieże, Irena Sendlerowa, M. Kolbe i inni tego typu "święci" namaszczeni przez nasze łaknące światłości i dobra, zmęczone ego.
To trochę jak z piłką nożną, kibice, którzy sami nie potrafią kopać, siedząc na kanapie, wrzeszczą; co ty robisz idioto, komu podajesz, bałwan...
Kompensacja własnych, urojonych bądź nie, niedostatków: mieszanie idola z błotem...
Wszyscy to mamy. Tak czy inaczej.
Nie wiem co ja bym zrobiła, gdyby mój mąż dostał robotę w Auschwitz. Może nie mógłby odmówić? 
Może też bym starała się żyć w iluzji, chronić dzieci, relatywizowałam bym wszystko, byle przetrwać.
Może nawet bym przekonała samą siebie, że to dla dobra nas wszystkich.
Robiłam tak w swoim życiu.

W dzieciństwie na przykład
- moi rodzice nie mogą być źli, nie kochają mnie, bo to ze mną coś jest nie tak...
Muszę się tylko poprawić i będzie dobrze.

Auschwitz w mojej głowie, a za murem piękny ogród, na wyciągnięcie ręki...
Jedynym wyjściem z tej iluzji nie jest dążenie do "dobra".
Jedynym wyjściem jest spotkanie z własnym "szatanem".
Widzę cię, witaj...
Pogadamy?


Znam sporo ludzi, którzy mówią: wiem jaka jestem. 
Ajajaj...
Po pierwsze: często bierze się swoje mechanizmy obronne i wszelkie życzeniowości, za własną osobowość. 
Po drugie (i tu należy się trochę bać): to zaproszenie dla Wszechświata, by cię zweryfikować :D
Będzie bolało, bo iluzje czasem już przyrosły.
Ale to dobre dla nas, tak zweryfikować się...
Jeśli masz wrażenie, że coś się w twoim życiu powtarza, to właśnie trwa proces weryfikacji.
I nie ma co się kopać z Wszechświatem, bo on ma bezgraniczną cierpliwość i będzie weryfikował aż pojmiesz. 
 
Wiadomo, że szybkie zerwanie plastra jest lepsze ;)

 
PS. Oczywiście wszystkie obrazy są niezrównanej Andrei Kowch.



Pozdrawiam Wszechświecie, twoja zweryfikowana nie raz, Prowincjonalna Bibliotekarka.

piątek, 29 marca 2024

Jakoś będzie Wszechświecie

 

Jo Grundy, cudne te prace bardzo


No cóż, mąż na emeryturze. Już 4 tygodnie.
Jeju...

Wiosna zagląda do okien, za chwilę czeremcha zakwitnie. Jak zakwitnie, przestanę sypać ziarenka do karmnika i ptaszki przejdą na swoje utrzymanie. Mam nadzieję, że gile i reszta bandy wrócą jesienią. Już teraz jest mniej żarłoków, ale jeszcze przylatują, póki jest jedzonko, po co się wysilać :)

Odbyłam pogrzeb niechętnie, zmarła sąsiadka mojej mamy. Mama nie kolegowała się z nią wcale, ale tak trzeba, bo co ludzie powiedzą. No to podstawiliśmy się z samochodem, transport potrzebny. 
Jak zwykle na pogrzebach najweselszą osobą jest leżący w trumnie zmarły, reszta zgromadzonych no cóż...
A ksiądz wylewał ogólną frustrację, że nie chodzą, nie praktykują, a to obowiązek i do nieba prosta droga. Zmarła akurat chodziła, to dobrze.

Odbyłam przedwiosenne obniżenie nastroju bez strat wielkich. Cóż, jak co roku. Pogodziłam się z tą regularnością. Widocznie po coś jest.


Najgorzej z tą emeryturą mężowską.
Zaskoczył mnie problem. 

Od jesieni, tak powoli ogarnialiśmy, że to już, mąż staje się wolnym człowiekiem od lutego.
Styczeń i luty męczące były, bo zanim małżonek ogarnął wszystko, nauczył zastępcę, zdał inne obowiązki, wyciągnął korzonki, sporo było stresu i napięcia jednak. Bo on jest człek-orkiestra, odpowiedzialny i zdolny, dużo ogrania.
Potem jednak wydzwaniali z pracy, pytali, prosili o przyjazd i mełło się jeszcze czas jakiś. Ale się uspokoiło, mąż osiadł w domu jako człek prawdziwie wolny.

I fajnie- pomyślałam. 

Przedwcześnie.
 
Gdzieś mi zaginął masażer taki fajny. Nie korzystałam często, leżał sobie cichutko na stole nieużywanym i nagle znikł. Może gdzieś przełożyłam? Przeszukałam kilka miejsc, nie ma. 
Zapomniałam. Potem garnki w kuchni jakoś pozmieniały miejsce, zniknęły gromadzone słoiczki. Padła sugestia by halogen do pieczenia gdzieś schować, bo taki duży stoi na widoku. Dziwne prośby o wstawienie prania przed wyjściem do pracy, co mnie całkiem skołowało, bo pranie nigdy męża nie interesowało, chyba, że białe koszule były potrzebne.
Wczoraj zniknął stół...
No znalazł się, rozebrany i poklejony, z diagnozą, że kiwał się. No kiwał się od 10 lat.
Drobne rzeczy. Tak będzie lepiej, ustawniej, bardziej ergonomicznie. 

Nie powiem, miło jest mieć pozmywane w kuchni, odkurzony dom, pomyte okna, wywieszone pranie, ale coś zaczęło zgrzytać. 


Uświadomiłam sobie, że tak skupiłam się na mężu i jego procesie emerytalnym, że wcale nie zastanowiłam się, jak wpłynie to na mnie.
I dałam się zaskoczyć :)
Choć właściwie przewidywalne to było. Mąż Bzikowy jest perfekcjonistą, układaczem i zbieraczem. 
Ja uwielbiam małe, kolorowe notesy, z czystymi kartkami, gotowe do zapisania. Mam ich dużo za dużo.
A mąż nie może przejść spokojnie koło pudełek, skrzyneczek, organizerów itp. 
Uważa, że wszystko ma swoje miejsce. Ma być ułożone, schowane, zorganizowane.

No cóż, często o to ułożenie, schowanie i zorganizowanie się kłóciliśmy. 
Nie tak, nie tu i czemu wogóle...
Tylko, że była praca, gdzie mógł sobie wszystko ułożyć po swojemu.
A teraz pracy nie ma.
Jest dom.

A w domu ja. Ćwicząca luz, bałaganiarstwo, szukająca komfortu, spokoju i wolności od głupich, programów sprzątających. Łącznie z tym, żem beznadziejna, bo nieprzydatna, leniwa i niezdyscyplinowana. Ten akurat widzę, bo on często czkawką się odbija. Wraca jak bumerang.
O ile bumerangi wracają naprawdę.



Do tej pory przez prawie 25 lat, miałam wolne dni i noce. Mężowska strażacka praca mi to dawała. Służba trwa dobę, czyli miałam dla siebie dużo wolnego. Kiedyś na to narzekałam, ale dość szybko zorientowałam się, że mi to jednak pasuje.
Potrzebuję tych wieczorów tylko dla siebie, tych dni, kiedy mogę cały dzień łazić w piżamie, zjeść makaron z jajkiem a jak mi kapnie na piżamkę, to wytrzeć tylko i łazić z plamą, zdjąć spodnie razem z majtkami i skarpetkami i zostawić je na ziemi, pozmywać następnego dnia rano, pójść spać bez prysznica i nie myć zębów, wstać rano z wariacką fryzurą i nic sobie z tego nie robić. Rozmemłać się, popłakać, utulić się, głośno powiedzieć co mnie boli, pokląć, potańczyć, czasem znów popłakać. Różne rzeczy, naprawdę różne, wariackie rzeczy, które powoli odkrywałam, uczyłam się ich, uczyłam się z nich cieszyć. 
Mój czas, moje miejsce w naszym domu...
I ta cisza, spokojna, przytulna, tylko moja.
Brak na to miejsca. 
Znikło.




Mąż nie znosi słowa: jakoś.
Kojarzy mu się z bylejakością, niedoróbką, lenistwem. 
- To świadczy o słabym logistycznym przygotowaniu przedsięwzięcia- grzmi często!
Kontrola podstawą zaufania.

No cóż, ja bardzo lubię słowo: jakoś.
Ono oddaje całą niedorzeczność tego świata, ogarnia wszelkie możliwości, nie zamyka a wręcz uwalnia potencjały. Do celu można dojść wieloma, nawet absurdalnymi drogami. Nawet takimi o których nie wiemy, że istnieją. A nawet takimi, które faktycznie nie istniały dopiero my je stworzyliśmy.
JAKOŚ to cały Wszechświat i jeszcze więcej.

Więc jakoś popłynę z tematem, jakoś tak giętko i elastycznie, albo twardo i mocno, albo trochę tak a trochę tak, albo jeszcze inaczej, zadbam o swoje potrzeby i znajdę kątek dla tej mnie, która potrzebuje wolności, bylejakości, lenistwa i braku higieny ;)
Może nawet nie będzie to trudne, tak może być...



Więc drogi czytający mnie Wszechświecie, wszystko będzie JAKOŚ.
Dojdziemy tam, gdzie mamy dojść, jakoś. 
I to jest najlepsza, wielkanocna wiadomość :)


PS. W sumie ja tu w pracy sobie siedzę, nikogo nie ma, piszę posta, popijam kawkę, oglądam nowe książki a Bzikowy w domku zasuwa, no to są plusy dodatnie jakieś :)



Pozdrawiam Wszechświecie, twoja jakoś dziwnie spokojna o wszystko, co zapewne jest przejściowe jakoś, Prowincjonalna Bibliotekarka ;)


niedziela, 10 marca 2024

Obiekt troski Wszechświecie

 
Steve Hanks

Sprzątaczka nasza przyniosła informację:
Stał sobie burmistrz przed wielkim oknem w regionalnym sklepie i spoglądał przez nie na Projekt, na wszystkie plansze/durnostojki, na gołe połacie błota z rzadko posadzonym barwinkiem, na drzewa, które ostały się po wielkiej wycince, na ścieżki posypane jakimś żwirem, który wygląda jak gips, na generalnie bezsens cały ten...
I powiedział do naszej sprzątaczki: ładnie, prawda?
Boszesztymój...
Ja i on żyjemy w innych światach.



Życie wokół staje się wiosenniejsze. Czeremcha już za chwilę ma zamiar wypuścić listki. Nabrzmiałe, zielone pączki niecierpliwie powstrzymują się jeszcze, bo mróz, ale tylko patrzeć, będzie świetliście zielono.

Ptaki nadal dokarmiam, bo przylatują.  Mazurki, czyżyki, wróble, sikorki, jery, no i oczywiście gile.
Gawrony już od stycznia działają. Przyjechała straż pożarna i strąciła im gniazda dwa tygodnie temu. 
Odbudowały w tydzień. Głupców nie brakuje...

A ja? Ja się rehabilituję, chodzę do pracy, kupuję książki, opracowuję i płynę. 
Mąż robi imprezę pożegnalną w robocie. Emerytura. To będą ciężkie dwa dni, bo impreza w sobotę i niedzielę, żeby wszystkie zmiany mogły przyjść. Alkazelcer kupiony, będzie dobrze.
Ostatnie 2-3 miesiące były trudne. Takie pod znakiem mężowskiego odchodzenia na emeryturę, porządkowania, trudnych emocji, godzenia się, złości, dezorientacji i wszystkiego, co z takimi rzeczami się wiąże.

Steve Hanks

I tak zastanawiam się...
Pośliznęłam się, to już wiesz Wszechświecie. Mocno się pośliznęłam, aż pękła kość ramieniowa.
Choć bolało jak cholera i aż gwiazdki zobaczyłam, poleżałam, wstałam i polazłam do pracy.
Tak sobie układałam w głowie: będzie dobrze, obiłam się, ale przejdzie, nie będzie źle. SynNumerDwa miał druty w barku po upadku, widziałam jego zdjęcia rentgenowskie i przerażało mnie to, więc tę myśl odsuwałam. Nic mi nie będzie, tylko się obiłam.
W pracy jednak nie dało się nic robić, poddałam się po godzinie i poszłam do domu. W domu położyłam się, owinęłam kocem i spałam dwie godziny. Obudziłam się spokojniejsza. Ale gdy się poruszałam, okazało się, że wcale nie jest lepiej.
I tak zawisłam...
Nie zadzwoniłam po męża, nie poszłam do lekarza, nic...
Siadłam na kanapie, włączyłam serial i tak przesiedziałam do popołudnia, aż do powrotu męża.
Zero łez. Zero działania i wyparcie. Odcięłam się od ciała.

Steve Hanks



Mąż wszedł, zdziwił się, więc mu powiedziałam, że upadłam i bark mnie boli. Wypytał o szczegóły i wybuchł jak petarda:
- jak to rano?!!! czemu nie zadzwoniłaś?!!! a jak ci się coś stało poważnego?!!! i tak tu siedzisz cały dzień?!!! Co ty sobie myślisz, trzeba jechać do szpitala!!!
Dopiero teraz poleciały mi łzy, ale nie dlatego, że bolało, ale dlatego, że poczułam się jak głupia, odrzucona, niezaopiekowana, no i winna, winna kłopotu...
Bo przecież czas niedobry, emerytura i to wszystko, a ja robię kłopot.
Pojechaliśmy do szpitala, ale przez całą drogę męża nosiło. A mnie ciągle chciało się płakać.

Potem przez dwa tygodnie słyszałam: ale numer wywinęłaś; jak tak można; nie ufasz mi, mówiłem: chodź po śniegu, omijaj lód, nie łaź na skróty...itd.
Synowie dobili mnie tym samym: matka, naprawdę? A po co lazłaś na skróty? Czemu nie poszłaś chodnikiem? Ale sobie wybrałaś moment...
I cmyknięcia zębem i spojrzenie z dezaprobatą, i westchnienia ciężkie.
Ech...

S.H.


Bark bolał, pomocy dużo potrzebowałam przy ubieraniu itd. Zaciskałam zęby, przełykałam łzy, czułam się opuszczona, winna. Czasem ogarniała mnie złość, ale nie miałam na nią siły...
Leżałam na łóżku, patrzyłam na ptaki, na moje gile, które cały czas przylatywały.
To pomagało, dużo spałam. 

Jednak nie utonęłam w tych uczuciach. Malutka część mnie obserwowała wszystko. 
Co się dzieje, czemu tak się czujesz, czemu chłopaki tak mówią, czemu nikt nie przytulił zwyczajnie i nie powiedział: pomogę, będzie dobrze. Dlaczego ja tego oczekuję i dlaczego nic nie mówię?
Skąd powchodzi to uczucie winy, wszak naprawdę wypadek to był...
A może jednak nie?

I tak dalej...

Miałam przebłyski wspomnień: znów popychałam wózek i malutka siostra wypadała z wózka w pokrzywy, mama krzyczała na mnie i rzucała we mnie miotłą, wróciła opowieść jak wyjęłam z łóżka siostrę, bo płakała, miałam 3 latka a ona 4 miesiące, wystraszyłam mamę, przedszkole i panie przedszkolanki każące mi odejść od siostry na leżakowaniu a ona płacze i prosi: zostań, nie idź, nie zostawiaj...
To szarpanie w środku: muszę zostać/muszę odejść,  a mam tylko 5 lat...
Za dużo.
A bark boli...

S.H.

Zawsze kiedy zapytasz Wszechświat, on odpowie.
Ale moją decyzją jest czy odpowiedzi przyjmę czy odrzucę.

Kiedy jest za dużo, najlepszym schowankiem jest bezradność.
Powiedz sobie: nie poradzę, musi mi ktoś pomóc, jestem bezsilna. 
Wejdź w poczucie winy, wejdź we wstyd, wejdź w smutek, osamotnienie i żal.

Takie znajome, takie wygodne, takie moje...
Złość schowaj, ona wszystko zepsuje.

Ta malutka dziewczynka, mała Ania, nauczyła się tego dość szybko chyba.
To chroniło. I nadal chroni usilnie, choć już nie potrzebne.

Po ogarnięciu tematu, poskładaniu wszystkich wspomnień do kupy, medytacjach z gilami,  postanowiłam.
W ciemności, w cieple i przytulności flaneli, wtulona w mężowskie ramię, powiedziałam:
- mężu, ciężko mi być obiektem twojej troski.

S.H.

Słowa nie popłynęły łatwo, czułam szorstkość w gardle, suchość i drżenie. Ścisnęło w głowie.
Zabolał brzuch i kręgosłup. Zabolał bark.
Ale powiedziałam.

O ileż łatwiej zatrzymać wszystko w środku, przełknąć, schować w brzuchu, w kręgosłupie, wepchnąć w mięśnie i zapomnieć.
Schować wszystko w szkatułce ciała i odejść.

A jak boli, łyknąć tabletkę, pójść do lekarza, zrobić kolejne badania, chorować.
Planeta Wiecznej Choroby.

Boli głowa, to na pewno ciśnienie się zmienia, deszcz idzie ;)





S.H.

Pozdrawiam Wszechświecie, twoja gadająca bezradna niemowa, Prowincjonalna Bibliotekarka

sobota, 10 lutego 2024

Giligiligili Wszechświecie

 


Na wstępnie serdecznie przepraszam za to, że nie odpisałam na komentarze niektóre pod poprzednim postem. 
Ja się zawsze z każdego komentarza cieszę jak dziecko, ale tym razem, no cóż, karmnik postawiłam na oknie dla ptaszków...
Fajna sikorka, prawda?

Karmnik zrobił Mąż kochany, mieszkamy na pierwszym piętrze, więc okno w sypialni bezpieczne. Naprzeciw czeremcha, gałązki do siadania dla skrzydlatych biesiadników. Podeszłam do sprawy fachowo, poczytałam co sypać i nabyłam karmę Tłusty Kąsek. Na zachętę dosypałam jeszcze łuskanego słonecznika i po dwóch dniach karmnik stał się obleganą stołówką.

Sikorki bogatki, modre i ubogie, mazurki i wróble, sójki i zięby, jery, dzwońce i czyże. Dokształciłam się z naszego ptactwa. Pojawił się też grubodziób. Jeden, nie wiem czemu taki pojedynczy.

ciężko im zrobić zdjęcie...

Rano sypię świeże ziarna i mam w czasie szykowania się do pracy, telewizję śniadaniową.
Nie tylko ja zresztą...


Funio lubi pooglądać zwierzynę

Ptaki przyzwyczaiły się do kotów i nic sobie z nich nie robią. Z resztą, to najczęściej wygląda tak...


I tak sobie oglądam te ptaszki, cieszę się, ale pracuję od 9 do 17, zanim ściągnę się do domku, już ciemno i karmnik pusty. Mogę tylko z rana popatrzeć godzinkę na karmnikowe życie w międzyczasie.
I jeszcze jedno: gili nie było. Lubię gile od dzieciństwa, bardzo. Te ptaszki z czerwonym brzuszkiem jakoś mi utkwiły bardzo w pamięci. Na wsi zawsze gdzieś można dojeść sobie, u kur na przykład. Pamiętam całe gromady gili jedzących wspólnie z kurami sypane ziarno. Ale potem całe dekady ich nie widziałam. Nawet przez dwadzieścia lat spacerów po Sadzie, ani jednego gila.
I patrząc na karmnik żałowałam, że nie ma gili i, że nie mam więcej czasu na oglądanie afer karmnikowych, bo tam się działo a działo. Czasem koegzystencja, czasem awanturki :)
A Wszechświat słuchał uważnie..


Dwa tygodnie temu wybrałam się do pracy trochę za późno, więc się lekko śpieszyłam. Było jeszcze ślisko, ale bez przesady, dało się spokojnie iść. I nagle świat zawirował, noga trafiła na placek lodu i wylądowałam na ziemi. Bolało. 
No i mam pęknięte coś w barku. Cztery tygodnie zwolnienia. Ograniczona ruchomość i ból. Generalnie inwalidka. Dopiero teraz jakoś się ogarniam, sklejam się zdrowo, wszystko na dobrej drodze.
Ale, otóż...
Po upadku wróciłam do domku, żeby poczekać na męża i transport do służby zdrowia. 
Pokręcona, skulona i obolała, wchodzę do sypialni i kombinuję, jak tu zdjąć kurtkę, rzucam okiem na karmnik...
A tam...
Gile proszę ja was...





Stanęłam lekko oniemiała. Jakto?
Teraz?
Trzeba było pęknąć obojczyk żeby gile przyleciały?

U ortopedy dostałam 4 tygodnie zwolnienia. 
Więc mam gile do obserwacji, aż trzy pary, mężowie i żony, oraz czas, duuuużo czasu.
Całe dnie :)
Zamówiono, dostarczono.

Chyba jednak trzeba ostrożniej i bardziej przemyślanie z Wszechświatem konwersować. 



Grubodzioba polubiłam od razu, bo nawiązywał komunikację. Wpadał do karmnika, najadał się a potem zaglądał do pokoju przechylając łepek to w prawo to w lewo, usiłował dojrzeć co jest za tą niewidzialną ale twardą przesłoną. Opukiwał szybę badając cóż to za dziwo. Nie bał się kotów ani mnie. Był tylko jeden, wszystkich innych ptaków jest dużo, ale on pojedynczy.
Nagle w zeszłym tygodniu zniknął. Zmartwiłam się, bo po dwóch miesiącach, właściwie stał się członkiem rodziny. 
Dwa dni go nie widziałam, aż trzeciego dnia rano poszłam inną drogą z suczką przez Projekt na spacer i go znalazłam. Leżał martwy pod wielką lipą. Nie było widać uszkodzeń, po prostu leżał.
Zrobiło mi się bardzo smutno, naprawdę 
Iskierka życia jaka w nim była, znikła. To było widać. Zostawiłam go tam, Natura ma sposoby zagospodarowania opuszczonych przez Życie skorupek. 
Jednak kiedy po dwóch dniach ciągle tam leżał, zakopałam go, tak mi jest lżej. 
Koło Życia na planecie Ziemia. 

I tak zastanowiłam się, ptaków jest mnóstwo, naprawdę mnóstwo.  W gawronim osiedlu mieszka pewnie z setka ptaków. Wokół nas mnóstwo innych, tysiące, setki tysięcy. 
A nigdzie nie widać martwych ptaków. Czasem sporadycznie się zdarzają, ale przy tej ilości powinno być więcej ptasich trupków. Nie wydaje się wam?
Przeciętny wróbel żyje 3 lata, sikorka około 10 i więcej, gawrony do 20 lat, bocian kilkanaście lat. To jednak krótko.
Gdzie są ciała?
Jakoś mnie to zastanowiło i nie umiem odpowiedzieć. 
Hm...?

Czasem też robię kotom tak :)




Pozdrawiam Wszechświecie, twoja sklejająca się ornitolożka, Prowincjonalna Bibliotekarka