Obserwatorzy

czwartek, 13 marca 2025

Pierogi ze śmietaną i cukrem Wszechświecie

 

To nie ja robiłam te pierogi, z internetu są.
Po prostu smakowicie wyglądają.

Ale zanim o pierogach to Wiosna przyszła.

Jakoś tak dziwnie przyszła, bo ja czekałam na zimę. I tak czekałam, czekałam aż przyszła wiosna a zimy ani widu, ani słychu. Do karmnika nie przyleciały ani gile, ani zięby, ani dzwońce ani cała reszta bandy, która w tamtym roku rządziła w nim. Dokarmiały się sikorki wszelkiej maści, wróble, mazurki i jeden zawzięty rozrabiaka, kowalik. Jak on wpadał do karmnika, to wszyscy wont i to już!
Nastawiał się do bitki i skrzeczał złowrogo. No trochę świr, ale co zrobisz :)

Zaliczyliśmy już marcową grypkę więc wiosna zaklepana. Choć nie wiem czemu, ale moja czeremcha się nie śpieszy. Powinna mieć już nabrzmiałe pączki z listkami, ale nie ma, może coś wie? 
Zobaczymy.
Gawrony są bardzo aktywne, gniazda poprawione, powiększone, gotowe na przyjęcie następnego pokolenia. Gody odbywały się radośnie i intensywnie, co obserwowałam załzawionymi oczyma leżąc zasmarkana z gorączką w łóżku. Akurat mam widok na największe gniazdo w kolonii. Młodziaki, podniecone ruchem w kolonii, co raz dokuczały starszym usiłując wyciągać z gniazda patyki, które ci tam właśnie z pieczołowitością umieścili. Sporo awantur. Ale po pracy i żerowaniu, wieczorem, zapadał spokój. Siadały gawrony na drzewach, lekko się kołysały na gałęziach. Czyściły piórka, przeciągały się, przytulały się coś tam do siebie gardłowo gruchając. Wiosna.
 
10 kwiatów na dwóch badylkach moja mama wyhodowała

Projekt i Reszta Ocalała daje radę. Zwłaszcza Projekt. Po ochronnej anihilacji bioróżnorodności, owa bioróżnorodność powolutku, jakby mimowolnie i przypadkiem, wpełza na unijne tereny. Sprytnie kryje się między kolczastymi krzakami dzikiej róży nasadzonej w dużej ilości. Certyfikowanej zapewne. Zarasta obrzeża trawników, włazi do piaskownicy, przepycha się miedzy barwinkiem i bluszczem. Obrasta Pijacką Chatkę (zwaną wiatą edukacyjną w papierach), próbując ukryć fakt, że wiosna do Chatki zajrzała już i zostawia tam sporo śmieci segregowalnych, zwłaszcza szkła i metali.
No i spadają budki dla ptaków, zapewne również certyfikowane unijną pieczątką. Rozsychają się, czasem gniją, nieczyszczone od 3 lat, spadają i leżą, dając świadectwo...
Że wszystko ok, jak mniemam, wszystko idzie do dobrego :)

Kotka Milutka i poranne rozmowy przy karmniku

I tak to, bez zimy mamy wiosnę. 
A wiosną ludzie zaczynają zerkać ile im przybyło ciałka przez zimę i rozpoczyna się pęd do... sama nie wiem. To się nazywa odchudzanie, ale ja nie wiem, czy o to chodzi. I jak to nazwać tak naprawdę.

Tu dodam w celu wyjaśnienia: nie jest to wredny post hejtujący odchudzanie i kogokolwiek, kto się odchudza. Wręcz przeciwnie, trzymam kciuki za powodzenie :)

Więc spojrzawszy na wagę, stwierdziłam, że może by coś zmienić w diecie, hm... Błąd.
Jak tylko boty w internecie się zorientowały, że oto podjęłam temat jedzenia "zdrowego" rozpoczął się atak cybernetyczny. Na Facebooku i YouTube nagle jacyś dietetycy, zielarze, lekarze, wit. D, suplementy, ćwiczenia, to jeść, to nie jeść, to badać, to badać jeszcze bardziej, otyłość, choroba, cholesterol, cukier, zadbaj o siebie, zrób to, zrób tamto a to cię wyzwoli i uzdrowi, tylko rób to i rób to, i jedz to.
Wszystko zbadane, naukowcy już wiedzą, są artykuły, są badania, niepodważane! Medycyna dobra, medycyna zła, a właściwie to jajka cię uratują tylko wyrzuć chleb, bo to trucizna. No i jedz awokado, duuużo awokado. Cukier cię zabija, sól cię zabija, mąka cię zabija...
Właściwie, cały przemysł spożywczy cię zabija...
Ze zdumieniem odkryłam, że otyłość zaliczono do "chorób". Że trzeba leczyć. Zapewne objawowo :)
Cóż za pole do popisu dla Big Farmy, tyle nieprawidłowości do naprawienia w człowieku. Za pomocą chemii oczywiście. Tylu chorych ludzi, biedacy...pomożemy! 

kartacze ze skwareczkami

Muszę się przyznać, że popłynęłam. Zaczęłam robić notatki, co zbadać, zastanawiać się czy mam objawy insulinooporności, a może wątroba, tarczyca, a może trzustka? Co jeść? W lodówce same trujące rzeczy, awokado nie ma, olej zwykły. Ale jajka mam, prawdziwe, tylko na samych jajkach się nie da. Chleb zły a właśnie znalazłam panie, które pieką taki dobry, swojski chlebek, szkoda....
Ale przecież jestem gruba i właściwie już umieram, według tego co czytam, już po mnie, tylko patrzeć jak padnę na ulicy na zator, zawał, śpiączkę cukrzycową, wylew, ciśnienie...
I tak zakisłam w tym szukaniu dobrych rad i jedynej dobrej drogi do mitycznego zdrowia, które tuż na wyciągnięcie ręki a jednak takie nieosiągalne, że dopiero pani Brodzik, aktorka taka, mię uratowała.

zaguby ze skwareczkami

Otóż na YouTube gdzieś klikłam jakiś wykład o "zdrowym jedzeniu"  i tam był fragment wywiadu z Joanną Brodzik. Zapytano ją jak jej się udaje utrzymać taką ładną sylwetkę mimo lat 53 (bo w mediach to już wiek schyłkowy). 
I cóż słyszę w odpowiedzi? P. Brodzik mówi, że już była na równi pochyłej i staczała się, bo menopauza. I ją to bardzo posunęło w objętości. Ale miała wokół siebie mądrych ludzi (czyżby sama się do nich nie zaliczała?).
I ci mądrzy ludzie powiedzieli jej, że pierogi ze śmietaną i cukrem to jest comfort food.
(tzn. ogólna nazwa ulubionych potraw, po które sięgamy pod wpływem emocji (dobrych lub złych).
I należy ich się pozbyć, pierogów znaczy, nie emocji. Plus oczywiście inne comfort foody też, wont!
Tylko zdrowe, warzywne, organiczne, bez żadnego comfortu jeść należy. 

I mię zastopowało. Tak jakbym biegła 100km/h i nagle zatrzymała się.
Poczułam taką niezgodę i złość, że aż wybiło mnie z zakisłej rzeki "zdrowego trybu życia".
Pierogi? Pierogi?

Bo ona przestała jeść te pierogi z zabójczym cukrem i tą ohydną śmietaną. I ma teraz smukłą sylwetkę i jest zdrowa. I wszystko się naprawiło. 

babka ziemniaczana z kiełbaską

Dopiero do mnie dotarło jak pozwoliłam zmanipulować swój umysł. Niby nie wchodzę tam gdzie nie chcę, ale korzystam z kilku rzeczy w internecie. A to wszystko jest połączone i cały czas czujne, cybernetyczne oczy śledzą treści, które oglądam. Szukają dziurki w mojej głowie, którędy wśliznąć się po cichutku i na moich strachach i deficytach uwić sobie wygodne gniazdko. Ach moja nerwico... 
Pozwoliłam. Cóż...

placki ziemniaczane

W niedzielę mąż pojechał sędziować zawody, a ja ugotowałam sobie 12 pierogów z truskawkami. 
6 szt. posmarowałam sobie na bogato śmietanką kwaśną, posypałam cukrem trzcinowym i zjadłam powoli, delektując się każdym kęsem. Następne 6 szt. zjadłam wieczorkiem, polane rozpuszczonym masełkiem i posypane znów cukrem.
Jakie były dobre, jak nigdy chyba :)

Więc zakończyłam odchudzanie, zdrowe odżywianie i inne cuda na kiju. 
Postanowiłam zdać się na siebie w tym przypadku, bo ja w przeciwieństwie do P. Brodzik mam własny rozum. Nawet jeśli w grubym ciele :)

wiadomo, szarlotka ;)



 Pozdrawiam Wszechświecie, Twoja fanka pierogów i potraw podlaskich, Prowincjonalna Bibliotekarka

sobota, 8 lutego 2025

Samodzielność w działaniu Wszechświecie

 

Łukasz Sobkowiak


Łukasz Sobkowiak

Zima. 
Brązowa zima. 
Brązowo-zielona zima.
Na spacerach podziwiam paletę wszelkich brązów i zieleni. I mnogość życia w tych kolorach.
Grzyby, mchy, pleśnie, jakieś drobne, małe roślinki przytulone do ziemi, schowane pod uschniętymi liśćmi. Jabłka gnijące na ziemi, niektóre jeszcze czerwone i różowe, dodają koloru mokrej, śliskiej, gąbczastej metamorfozie wszystkiego co latem było błyszczące, sprężyste i ciepłe od słońca.
Uwielbiam patrzeć na korony drzew, są jak czarne koronki na tle szaroburego nieba; wyrafinowane, eleganckie, skomplikowane wzory w których zapisana jest tajemnica Życia. 
Gdybyśmy umieli ją odczytać...
A może umiemy?

Codzienność jest jak ciepły kożuch, trochę ciężki, ale taki przytulny, przesiąknięty zapachem domu: spokojnych śniadań, ciepłych herbat, chlebka z masłem i dżemem z czarnych porzeczek. 
Wieczorem, gdy wychodzimy z mężem na ostatni spacer przed snem, pod drzwiami ustawia się grupa spacerowa: suczka i trzy koty. I tak spacerujemy w ciemnościach, my i one. Dziwna grupa, ale nasza, swojska, rodzinna. Tam dom twój, gdzie serce twoje.
Tu moje Serce.
Coraz spokojniejsze...

Jakoś nie umiem i nie chcę pisać o rzeczach nieważnych, oczywiście nieważnych dla mnie. Bo dla innych ważnych może. Ale chyba odłączenie od telewizji, mediów, szeroko pojętego życia społecznego, politycznego i innej maści płytkich nurtów rzeczywistości naszej spowodowało, że patrzę w inne obszary rzeczywistości.
Nie jest trudno pływać po tej kolorowej, ekscytującej ale nie za głębokiej rzece.
Afery, kłótnie, zachwyty, zabawy, bóg, diabeł, anioły, miłość, arcydzieła, kicz, nienawiść, taniec, muzyka, jedzenie, śmiech, wojny, dramaty, kłamstwa, narodziny, śmierć, znów narodziny, władza, sex, pieniądze, jędrne ciała, chcę/ nie chcę, fotki na instagram, botox, złość, smutek, żałoba, niezgoda, szybko, szybko, szybko....
Wszystko na niby.
Marudzę, bo to wszystko w pakiecie all inclusive na Ziemi. 
Bufet taki.

Łukasz Sobkowiak

W bibliotece ruch. Zima jest trudna, bo robić nie ma co. Ogródki nie działają. Długie wieczory. Ludzie zaczynają słyszeć swoje myśli i to trochę straszne jest. Trzeba czymś się zająć, żeby głowa tak nie gadała. I czytelnictwo rośnie.

Ostatnio przyszła PaniW:
- te trzy książki co pani dała, były bardzo ciekawe, ale nie przyniosłam tej czwartej, bo jakaś nieciekawa i wolno idzie.
Nawet nie bardzo zdziwiona, bo zaznajomiona jestem z takimi czytelnikami, mówię:
- to niech pani przyniesie, toż nie ma obowiązku czytać tego, co się nie podoba.
PaniW jednak ma inny pogląd na to:
- no cóż pani mówi, ja bym sobie nie darowała, gdybym nie przeczytała wziętej książki. Zaczęłam, skończę.

Ten sam dzień, przychodzi PaniS:
- jedna mi została, ale ciężko się czyta. Może się rozkręci, ale słaba.
To odpowiadam:
- niech pani rzuci czytanie i odda. Po co się męczyć? Nieciekawa, nudna, czasu szkoda.
PaniS ma jednak inne zdanie:
- nie mogę, bo jak to? Ludzie powiedzą: nosi te książki torbami, upycha do szafki i nie czyta. Taka inteligentka udawana. Przyniosę następnym razem, powinnam skończyć.

Ten sam dzień, przychodzi PaniK:
- jeszcze zostawiłam jedną , bo słabo mi idzie. Nudna jakaś i dziwnie napisana.
Zdziwiona ogarniam, że to już trzecia czytelniczka taka dzisiaj, więc moja pierwsza myśl to:
- O co chodzi Wszechświecie????? 
Ale mówię: -
- A brała pani pod uwagę nieczytanie nudnej książki? Można nie czytać, można oddać, bo się nie podoba. Dam pani coś fajnego.
PaniK patrzy na mnie jakbym spadła z księżyca, widzę, po prostu widzę, że tej opcji nie było w niej do tej pory. Mówi jednak:
- Ale jak już zaczęłam, to muszę skończyć przecież. Przeczytam i oddam.
Widzę jednak coś w oczach, jakąś niepewność, jest nadzieja...

Trzy biedaczki w jeden dzień. Pamiętam siebie taką. Nie, nie książki. Nie czytam nudnych, nawet lektur niektórych nie przeczytałam, ot takiego Pana Tadeusza na przykład. Beznadziejny :)
Ale nie dawałam sobie prawa do zmiany zdania, nie dawałam sobie prawa do odmowy, gdy mi coś nie pasowało, zmuszałam się do robienia rzeczy, które, jak mi się wydawało, powinnam robić.
Według innych oczywiście.
I szeptały mi do ucha pokolenia kobiet z rodziny: jak się zacznie, to trzeba skończyć, jak cię widzą, tak cię piszą...
Nie pozwalaj sobie...
To nie pozwalałam.
I nie wybaczałam.
Sobie.

I one, te trzy, też sobie nie pozwalają. A mogłyby pozwolić. I wybaczyć.
Samodzielnie nie pozwalają, samodzielnie by pozwoliły. Wszystko w ich rękach.
Mogą sobie pozwolić na dużo!
Samodzielność w działaniu mają, choć myślą, że nie mają.

Łukasz Sobkowiak

I tak sobie podsumowawszy ten dziwny dzień, spokojnie wlazłam do łóżka, przytuliłam się do męża, poczułam jak na nogi kładzie nam się ośmiokilowy kot Funio, na parapet wskoczyła i ułożyła się kotka Mała, suczka Fasola pochrapywała lekko w śpidełku, kotka Milutka ułożyła się obok mojej poduszki.
Mąż stękając przesunął Funia z naszych nóg, coś tam mamrocząc złowrogo w jego kierunku. 
W końcu zapadła cisza pełna spokojnych oddechów.
W przytulnej ciemności zmorzył nas sen.


Poszłam do pracy następnego dnia. Spokojnie piję kawę poranną i przeglądam nowości wydawnicze. Miły rytuał biblioteczny. 
Wpada czytelniczka PaniA:
- Ania (bo jesteśmy na ty) masz coś tej no, czekaj.. (odpala komórkę) zaraz, zaraz, O! Tokarczuk?
Zdziwiona odpowiadam:
- mam, ale to wcale nie w twoim typie książki, nie spodobają ci się.
I słyszę w odpowiedzi:
- no weź, to WSTYD nie znać noblistki, dawaj.

OŻesz ty Wszechświecie...

Łukasz Sobkowiak

PS. Obrazy, które wstawiłam, maluje podlaski artysta mieszkający niedaleko Miasteczka Łukasz Sobkowiak. Świetnie ilustrują zielono-brązową zimę. Ale też uwielbiam kolory jego prac, cudo :)


Pozdrawiam Wszechświecie, twoja trochę już bezwstydna, dająca sobie prawo i wybaczająca
Prowincjonalna Bibliotekarka.

niedziela, 5 stycznia 2025

Ćwiczenia z utraty Wszechświecie


Dziewczynka
Rok 2024 przećwiczył mnie z utraty...
Straciłam wiele miłych, puchatych i pachnących, wieloletnich iluzji: że kochałam, że nie kochałam...
Że coś było moje, a przecież nie było. Albo myślałam, że nie moje, a było moje cały czas...
Odeszła Agatka i myślałam, że koniec, bo dość, ale nie.

Odeszła Dziewczynka....

Kiedy sprowadziliśmy się 25 lat temu do bloku, do nowego mieszkania, do Starego Sadu, do zieloności poza Sadem czułam, że to moje miejsce.  Pokochałam je jak swoje, choć moje nie było. Wtopiłam się w cienie Sadu, stawałam się zapachem jabłek i ziół, iskrzyłam poranną rosą, szeptałam sekrety z dzikimi tulipanami, biegałam z wiewiórkami z gałęzi na gałąź, razem z jeżami szukałam pędraków, latałam z gawronami wysoko.

Teraz wiem, że Sad był mi potrzebny do zdrowienia, potrzebowałam schronienia, by wylizać i wygoić rany, uspokoić serce, oczyścić umysł. I Wszechświat mi to podarował, tak poprostu.

Za Sadem była targowica, całkiem spora, zaniedbana. Na jej najdalszym kawałku gmina od lat składowała gruz, który poprzerastał zielonością, tworząc groty, jaskinie i podziemne tunele.
I tam któregoś dnia, 18 lat temu, jakiś patałach wyrzucił dwie małe, rude suczki. Matkę i córkę.
Były bardzo płochliwe, nie dawały do siebie podejść, kiedy przechodziłam tamtędy widziałam tylko rude uszy, błyszczące ślepka i czarne noski wystające z trawy. Jakoś sobie radziły, dokarmiały je dwie panie, które mieszkały niedaleko. Ale natura to natura, odbyły się gody i pojawiły się szczenięta. To były dobre matki, szczenięta z wiosennych i jesiennych miotów rosły jak na drożdżach i powstało tam całkiem spore stado. Szczeniaki nie bały się ludzi, dzieci z Miasteczka przychodziły bawić się z nimi, w poniedziałki odbywały się targi, więc sporo szczeniąt wzięli ludzie, bo były śliczne. Ale było wiadomo, że to nie potrwa długo,  choć Mordor gminny dwa lata udawał, że nie widzi problemu. 
Ja też dokarmiałam to stadko, nosiłam szczeniaczkom mleko z żółtkiem, by wspomóc mamy w wychowaniu pędraków. I wtedy poznałam Dziewczynkę.

Dziewczynka druga od prawej :)


Dziewczynka z mamą i bratem, biegnie pierwsza.

Była bardzo nieufna. Od maleńkości. Kiedy wszystkie maluchy radośnie przybiegały by je pogłaskać, ona jedna trzymała dystans. Machała ogonkiem z daleka. Gdy podrosła śledziła mnie gdy wracałam do domu przez Sad, ale nie było mowy o dotykaniu. Znikała jak leśny duszek w zakamarkach Sadu, który znała doskonale.

I kiedy już była prawie dorosła Mordor gminny postanowił zrobić porządek. Przyjechał hycel i wyłapał prawie całe stadko. Prawie, bo Dziewczynka i jej młodszy Brat nie dali się.  Nie nabrali się na żadne kiełbasy w klatkach-łapkach, nie dali do siebie podejść. Hycel próbował kilka dni, w końcu odjechał. Losy rodziny Dziewczynki nie są mi znane, ale hycel był przestępcą, wiadomo było, że zabija psy albo wyrzuca w innych gminach gdzie ma umowy, by złapać jeszcze raz i znów zarobić. Gmina o tym wiedziała.

W każdym razie została Dziewczynka i Brat.
Brat był dużym, nieporadnym strachulcem, z wyglądu podobnym do wilka. Był oswojony, dawał się głaskać, więc Mąż znalazł mu dom u kolegi strażaka, gdzie Brat jeszcze spokojnie dożywa starości.
Dziewczynka została, przeniosła się do Sadu i zniknęła ludziom z oczu. Ufała tylko mi i dwu innym paniom. Wiedziałam, że za chwilę będą szczenięta więc zaczęłam ją oswajać, by dała się złapać na sterylizację. Szło opornie, pojawiły się jednak szczenięta, aż 8!
Szczęśliwie jakoś ludzie je wzięli do domów a mi udało się złapać Dziewczynkę i wysterylizować. Potem dłuuugo mi to pamiętała i nie podchodziła do mnie. Ale jakoś znów się dogadałyśmy. 
I tak zaczęła się nasza wspólna droga.


Maż zrobił budę, postawiliśmy ją w chaszczach śnieguliczkowych przy naszym ognisku. Dziewczynka w ciepłe miesiące wolała chłód i cień śnieguliczki, jesienią uwielbiała kupy liści do spania ale zimą przenosiła się do ciepłej rezydencji. Buda, pełna miska, pomoc w razie choroby i wolność, to miała od nas.



Znała zwyczaje mieszkańców bloku lepiej od nas samych. Towarzyszyła nam w spacerach, odprowadzała dzieci do autobusu, odprowadzała mnie do pracy. Po sterylce, z powodu powikłań, został jej jeden jajnik, więc miała pseudo-cieczki. Dwa razy do roku w Sadzie rozgrywały się gorące sceny, ale i tu umiała się schować z kawalerami tak, by nie wchodzić ludziom w oczy.



Przysparzało to Dziewczynce sporo kolegów, którzy ją odwiedzali też z czystej przyjaźni przez cały rok. Miała super charakter, niekonfliktowa, przyjacielska, łagodna, ale gdy było trzeba, umiała postawić granice. Niektórych kolegów odwiedzała w ich domach, pobawiła się z nimi i wracała do siebie. Opatrzyła się ludziom więc przestali na nią zwracać uwagę, traktowali jak coś stałego i niegroźnego. Przynajmniej część ludzi, bo zawsze znajdą się tacy, co im wszystko przeszkadza.

Latem chodziła do Bugu się kąpać, wracała mokra, pachnąc wodą z mułem i ziołami w których się suszyła. Zimą uwielbiała śnieg, tarzała się w nim z lubością, czyszcząc grube furto, aż stawało się mięciutkie i błyszczące. 



Nigdy nikogo nie zaatakowała, nigdy nikogo nie zaczepiała, kiedy czuła się niekomfortowo, znikała.

Po latach pozwoliła mi się głaskać najpierw jedną ręką, potem dwoma. Kilka ostatnich lat pozwalała już głaskać brzuszek. Nigdy na nią nie naciskałam w tej materii, chciałam by była wolna i czuła się bezpieczna. Zaufała mi. 
Ostatni wolny pies. Przynajmniej znany mi...
Miałam zaszczyt być objęta jej przyjaźnią.


Pomagała mi na wiele sposobów, najczęściej była przy mnie gdy nieświatło, łzy, strach i smutek ze mnie wychodziły. Chowałam się wtedy w Sadzie a ona była obok. Czasem trącała mnie mokrym, zimnym nosem i patrząc w oczy mówiła; jestem tu, słucham, nie jesteś samotna...
Czasem robiła coś co mnie rozśmieszało, czasem jej radość była tak zaraźliwa, że nie dało się smucić.
Kiedy unia i Mordor gminny rozjechały Sad dla niej też to było szokiem. Znikła na kilka dni, ale wróciła. I zaadaptowała się. Oswoiła Projekt, znalazła w nim luki, które przegapiła unijna "ochrona", dostosowała się. I pomogła mi się przystosować, choć u mnie tak łatwo nie szło :) 


Niestety ten jeden zostawiony jajnik i produkowane przez niego hormony spowodowały raka sutków. Dwie operacje przedłużyły jej życie o jakieś 4 lata. Ale rak wrócił i 13 grudnia miła, zasmucona pani weterynarz pomogła Dziewczynce opuścić ten świat, zanim stał się on dla niej bólem.

16 lat dobrego życia to dużo. Odejście bez bólu, bezcenne.
Tyle dostała ode mnie na pożegnanie. 

Tęsknię.


Za jednym tylko nie będę tęsknić. Za niepokojem i martwieniem się o bezpieczeństwo Dziewczynki. 
Bo była wolna, ale mieszkała w środku Miasteczka. Biegała gdzie chciała i choć była uważna i ostrożna, rozpracowała samochody i nigdy nie miała wypadku, to wszędzie ludzie...
A ludzie to największe niebezpieczeństwo. 
Bo się boją, bo nie rozumieją, bo są zwyczajnie głupi lub okrutni.
Było kilka nieprzyjemności wcale nie sprowokowanych przez Dziewczynkę. Ona sobie gdzieś szła, albo spała na trawniku, zajmowała się swoimi sprawami. Ale czasem trafiają się osoby, które się boją. 
I te osoby są najgorsze. 
Z własnego doświadczenia wiem, że najgorsze, najgłupsze, najobrzydliwsze i najokrutniejsze rzeczy zrobiłam powodowana strachem. Takim strachem z przeszłości, który dotarł ze mną aż do teraz...
Nie jest dla mnie wytłumaczeniem: boję się psów, bo mnie jeden w dzieciństwie ugryzł.
Dorośnij człeku...
 
Boisz się, to się bój i omijaj je, albo się bój i coś z tym zrób i nie odmawiaj im praw do życia w spokoju. Jeśli chodzi o psy, nie wiem dlaczego, ale siedzimy jeszcze w mrokach średniowiecza na ich temat. Nawet osoby mające psy nie ogarniają ich potrzeb, o czym świadczył deptak w Ustce w ponad  30stopniowym upale. Mnóstwo psich biedaków na rozpalonym asfalcie przypiekało sobie łapki i roztapiało się pod futerkiem. A pan i pani w leciutkich ubiorach, w kapeluszach i klapeczkach z lodami w dłoniach. Ech...no i i same rasowce w dodatku, zero kundelków.

Więc pomyślawszy jakie tu życzenia na Nowy Rok wysłać do Wszechświata, wyszło mi tak:
 

"Nie wolno się bać, strach zabija duszę.

Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie.

Stawię mu czoło.

Niech przejdzie po mnie i przeze mnie.

A kiedy przejdzie, odwrócę oko swej jaźni na jego drogę.

Którędy przeszedł strach, tam nie ma nic.

Jestem tylko ja."

Frank Herbert "Diuna"
   

Dla tych co nie załapali, strach nic nam nie zrobi, bo to my go tworzymy. Nasze dziecko :)


Więc pozdrawiam Drogi Wszechświecie, twoja tańcząca ze strachami,  Prowincjonalna Bibliotekarka

niedziela, 17 listopada 2024

Smutek nie boli Wszechświecie

 

Umarła Agatka. 

Miesiąc temu wybiegła jak zwykle wieczorem, po kolacji, na dwór. Lubiła spędzać noce na zewnątrz. 
Była dobrym, delikatnym duszkiem Sadu, Projektu i okolicznych chaszczy. Ostrożna, uważna i płochliwa. Nerwusik mój kochany. Pojawiała się i znikała bezszelestnie. Była i już jej nie było. Ze względu na migdałowe, skośne i ciemne oczy nazywałam ją Ufoczkiem. Zawsze czyściutka, bialutka, bardzo dbała o futerko. Miała prześliczny, lemurkowy ogonek. Uwielbiała mizianie po łebku i barkach, ale tylna część Agatki była niedotyklana, dostawałam pazurem i zębem kiedy o tym zapomniałam.
Była też ogromnie gadatliwa-
...miał kurmał nga nga garu gru, gru...
Agatkowe gadanie, towarzyszyło mi 12 lat.
Teraz cisza...
Mimo Funia, którego ryczenie jest donośne bardzo.
Cisza.
Nie przyszła na śniadanie. Wieczorem zaczęliśmy szukać. Sąsiadka powiedziała, że jakiś kot biały leży na poboczu szosy do Warszawy. Znaleźliśmy. Ktoś zdjął ją litościwie z szosy i położył na trawie.
Nawet nie wiedziałam, że tam chodziła.
Płakałam kilka dni na jej wspomnienie, przypominałam sobie jak do nas trafiła z bratem, jak długo chorowała, aż w końcu wyrosła na śliczną, kocią pannę.
Najczęstszym okrzykiem w domu było: AGATA NIE !!!!
Bo Agatka lubiła znaczyć dom moczem. Nie tylko dom, ale i wszystko co pachniało inaczej lubiła obsikać. Trzeba było się pilnować, ćwiczyła w nas uważność :)

Pochowaliśmy ją pod wierzbą, przy starym miejscu ogniskowym.
Dołączyła do innych naszych zwierząt. Przez kilka dni widziałam ją jeszcze obok mnie na spacerze, zbiegającą przede mną po schodach...Ale teraz już rzadko...Odchodzi.
Żegna się.

Nasze stare wideo zawsze Agatkę fascynowało...i ptaszki :)



Tu z Ósemką, znajdą, która teraz mieszka w stolicy.


 
Ostatnie zdjęcie
Do zobaczenia Agatuś Ufoczku

I był Florek.
13 lat temu schronisko miało kłopoty albo naprawdę, albo ściemniało, bo oni różne rzeczy robią by wyadoptować psy. W każdym razie na FB zobaczyłam Florka. Skulony, wystrachany, zwykły piesek, burek jakich wszędzie pełno. Chwycił mnie za serce mocno i zgodziłam się dać mu dom tymczasowy. Ostrzeżono mnie, że jest tak lękowy, że agresywny. Nie dogaduje się z psami, więc wypuszcza się go na pobieganie, gdy reszta skończy, bo inaczej go atakują. Kompletnie niedostosowany. No i nie wiadomo jak z kotami, a w domu 3. Postanowiłam zaryzykować. 
W trakcie transportu pogryzł wolontariuszkę, wniosły go do domu w klatce. Postawiły pod stołem w salonie i zwiały :) Dałam mu półgodziny na uspokojenie, otworzyłam klatkę i kazałam rodzinie udawać, że go tam nie ma. W nocy przeniósł się głęboko pod stół. Stół stoi w narożniku pokoju, więc wokół miał ściany, czuł się tam dobrze. I zaczęliśmy się oswajać, co wcale nie trwało to długo. Siedział pod stołem i obserwował nasze życie. Ja też z nim siedziałam pod stołem, rozmawialiśmy, czytałam mu książki, śpiewałam, czasem zasnęłam na materacu w nocy:) Kilka powolnych dotknięć, szelki, spacer, dobre jedzenie i smakołyki, i nic, nic na siłę. 
Po trzech tygodniach Florek zameldował się na stojącej niedaleko kanapie, podgarnął do siebie poduszeczki i został tam już. 
Stwierdził, że mnie kocha najbardziej. Lubił wszystkich, ale był tylko mój. 


Ale po trzech latach zachorował, nie był młody, nie wiem ile miał lat. Nasz weterynarz, który jest również naszym przyjacielem, pomylił się w diagnozie. Wyglądało jak niestrawność. Ja zbyt długo zwlekałam z wizytą u innej wet, lepszej może. A kiedy w końcu postanowiłam, że do niej pojadę z samego rana, było za późno. Florek umarł w nocy i nie była to lekka śmierć, ani dla niego, ani dla mnie.

Byłam z tym sama w domu.
Płakałam ogromnie, bolało mnie wszystko, obwiniałam się o każdą sekundę jego bólu.

I robiłam to przez 10 lat.

Ta noc tak wryła się w mój system nerwowy, w ciało, w umysł, że wracała we flashbackach gdy tylko czułam niepokój, bezradność, strach. Cokolwiek mnie zaniepokoiło, chorzy rodzice, problemy synów, choroby zwierząt, a czasem nie wiem czemu, Florek z tamtej nocy pojawiał się obok. I wszelkie emocje z tamtej nocy pojawiały się także. Nakładając się na te obecne. 
Nie miałam pojęcia czemu. Cierpiałam. Naprawdę.
Prosiłam go czasem: odejdź piesku...
Ale on wracał, w emocjach, w snach czasem...

To zabierało siły. Dopiero teraz to widzę. Może dlatego mało piszę od zeszłej wiosny? Może dlatego wróciły zawroty głowy, agorafobia, apatia i brak sił? 10 lat to bardzo długo...
Powoli, tak, że nie zauważyłam, cichutko, kropla po kropli wyciekało Życie.

Miesiąc temu chciałam zrobić tablicę marzeń i utknęłam. Nie widziałam nic do przodu. Nic.
Jakby przyszłości nie było. I w mojej głowie usłyszałam dzwon. Wielki i donośny.
Starczy. Florek musi odejść.

Dokładnie te słowa powiedziałam terapeucie, do którego umówiłam się na wizytę.
Florek musi odejść.

Wybrałam faceta tym razem, bo wiem, że samo gadanie to za mało i potrzebowałam solidnego, męskiego wsparcia. Wybrałam specjalistę od traumy, pracującego inaczej. Brainspotting i terapia czaszkowo-krzyżowa. Ciało i umysł razem. 
I jest lepiej, dużo lepiej.

W ostatnią środę  na sesji weszłam znów w tę noc do Florka (na tym polega terapia ale teraz to robię z kimś, kto mnie trzyma i wspiera). Było inaczej, ciało nie drgało walcząc z emocjami, czułam dziwny spokój i dezorientację. 
Na pytanie terapeuty: co czujesz, nie umiałam odpowiedzieć, bo nic nie było...
Nie było bólu, rozpaczy, ciężaru winy, pusto...
Pusta przestrzeń, biała, jasna, pusta, nie rozumiałam...

Powoli, rozejrzyj się, co czujesz?

Wsłuchałam się w ciało, które było dziwne, jak nie moje...
I nagle, delikatny jak muśnięcie skrzydłem motyla, poczułam Smutek.

Nie rozpoznałam go wcześniej, bo Smutek nie boli....

Ulubiony Miś :)


Kochał łóżeczko, odgrzebywał narzutę i jak widać ;)

Był Wielkim Nauczycielem, do zobaczenia Floruniu

Pozdrawiam Wszechświecie, twoja masochistyczna, ale już mniej, Prowincjonalna Bibliotekarka ;)

niedziela, 13 października 2024

W sprawie kupy Wszechświecie

 



Oczywiście Jesień.
Przyszła.
Bo niby czemu miałaby nie przyjść?

Na byłym miejscu ogniskowym, obecnie Projekcie, wyrosły powoje. Nigdzie indziej, tylko tam gdzie dwadzieścia lat paliliśmy ogniska, siedzieliśmy razem z synami rozmawiając, milcząc, piekąc kiełbaski, popijając oranżady i kwasy chlebowe a z czasem i piwo. W tym miejscu sięgałam do środka siebie i znalazłam Wszechświat. Zakotwiczyłam go w tym miejscu, bo umykał mi czasem a tam zawsze mogłam go znaleźć. 
Kiedy przyszedł Projekt i unijne pieniądze rozjechały i zniszczyły magię Sadu, myślałam, że na zawsze. 
A jednak nie. Ziemia ją zatrzymała, drzewa ją zatrzymały, zieloność ją zatrzymała i ochroniła. 
I kiedy wyrosły powoje, kiedy ujrzałam je otwarte w miękkim świetle poranka, wiedziałam, że nic nie odeszło. Kucnęłam i spojrzałam w głąb kielichów, świeciły ciepłym, białym światłem w środku, w tym środku, który nie miał końca. Mogłabym zsunąć się po ciepłym, aksamitnie szorstkim,  niebiesko-fiołkowym płatku w ten tunel i przenieść się do świata wróżek, driad, duszków przyrody, które wcześniej żyły w Sadzie, ale musiały stąd odejść.
Jednak wracają, powoje są portalami, które sobie otworzyły. Magia dobrych chwil, miłości i spokoju wplotła się w tkankę Wszechświata i zawsze już tam zostanie. 
Nic nie ginie.
A ja żyję :)
Byliśmy z Mężem na urlopie w Ustce. Dużo ludzi ale było fajnie. Łaziłam zachwycona brzegiem morza, pozwalając falom moczyć moją sukienkę, Maż zbierał kamyki i nigdzie się nie spieszyliśmy. Zwiedzaliśmy okolicę, jedliśmy pyszne rzeczy, patrzyliśmy na zachód słońca, pływaliśmy statkiem. 
I jedyne co mnie zmartwiło trochę to to, że ludzie z pieskami byli. Niby fajne, ale po pierwsze: pieski mają futro, w upale 30 stopni, na asfalcie i betonie, słabo im się spaceruje. A po drugie, pieski były rasowe, zapewne z kupna. Yorki, maltańczyki, owczarki i nowość: shiby. Zero kundelków.
Smutne.

Po powrocie pojechałam na zabiegi kręgosłupowe i teraz gotowa jestem na jesień i zimę :)

I tak sobie zakotwiczałam się w jesieni, ciesząc się coraz zimniejszymi nocami i porankami, nie pozwalając reszcie świata do mnie zaglądać, aż gdzieś na FB obejrzałam filmik jakiejś mamy młodej.
I dał mi on do myślenia więc się podzielę.
Otóż owa mama ma dwójkę małych, przedszkolnych dzieci. I pojechali do dziadków, którzy mieszkają na wsi. Dzieci lubią tam jeździć, dziadkowie się cieszą z wizyt i zawsze im ładują całe torby prezentów owocowo-warzywnych z własnego ogródka, co cieszy mamę. Bo ekologicznie i naturalnie ogródek jest prowadzony. I wszystko było pięknie dopóki dziadek nie wyjaśnił wnukom jak taki ogródek działa. Otóż zasila się go gównem. 
Niech to wybrzmi: GÓWNEM!
I na tym gównie rosną te piękne ogórki, pomidory, ulubiona fasolka szparagowa i dynie.
We wnuki jakby piorun strzelił.
Jak to? Gówno?!
Nieważne jakie, świńskie, krowie, kurze, ważne, że gówno...
I od tej pory dzieci nie tykają nic z ogródka dziadków, mama musi kłamać, że w markecie kupione pomidorki są. I na nic tłumaczenia, bo GÓWNO...
I śmieszno, i straszno....
Mam nadzieję, że młoda mama ogarnie temat, bo czuję, że gówniany problem jej dzieci wygenerowała osobiście sama.



A w czasie zabiegów kręgosłupowych poznałam dwie miłe kobietki, takie 60plus. Ponieważ po zabiegu trzeba spacerować, to sobie spacerowałyśmy we trzy. I gadałyśmy :)
Jedna z nich mieszka na wsi. Takiej wsi niedaleko miasta. Całe życie mieszkała w mieście i bardzo chcieli z mężem na emeryturze zamieszkać na wsi. Znaleźli dom z działką, kupili i są szczęśliwi. Mniej więcej, bo jednak...Gówno.
Zrobili sobie ładne ogrodzenie, z podmurówką, ten kawałek od ogrodzenia do drogi koszą i czyszczą, bo przecież taki jest obowiązek. Ale na wsi jak to na wsi, psy ludzie puszczają luzem. I te psy chodzą i kupy zostawiają gdzie je potrzeba napadnie. I sikają też, ale to gówno najgorsze. Na tym kawałku koszonym i na podmurówce czasem też zostawiają. I jak to wygląda????
Dla spokoju spacerków nie wypowiedziałam się :)

Pamiętam z dzieciństwa, kiedy jeszcze krowy były w prawie każdym gospodarstwie, jak rano i wieczorem wyprowadzało się je na łąki. Rano jak rano ale wieczorem po ich przejściu ulica była zawsze pokryta kupami. Trzeba było uważać żeby się nie pośliznąć. Kiedy słońce świeciło kupy schły, deszcze je zmywały, jakoś to wszystko ginęło z ulicy mimo uzupełniania przez krowy. A zapach? Był normalny. I psy też biegały luzem i kupy zostawiały. Ot życie na wiosce :)
Jakoś nie utonęliśmy w gównie. Przyroda je przerabiała i my o tym wiedzieliśmy.
Czyżbyśmy zapomnieli?
Co się stało?



Czasem gdzieś w internecie trafiałam na zażarte spory o kupy psie w miastach. Od dawna to trwa, dziesięciolecia wręcz. Teraz chyba są jakieś przepisy nakazujące zbieranie ich do torebek. Ale co się ludzie nakłócili, nagadali, nawściekali przez ten czas...
Choć chyba nadal nie wszyscy zbierają. Kiedy odwiedzam siostrę mieszkającą na Mokotowie w Warszawie, kupy pieskowe czasem leżą na trawnikach. 
A ja się zastanawiam, jak te kupy w tych workach plastikowych się utylizuje...?
Jak one tam leżą w śmietniku, w gorącu letnim, bez tlenu, hm....?
I o ile dłużej taka kupa w worku się rozkłada od tej na wolnym powietrzu, robił ktoś badania?
     
U nas w Miasteczku jest też ciut dziwnie. Większość ludzi ze wsi pochodzi więc temat kup u nich po wioskowemu: nie istnieje. Znaczy istnieje ale normalnie. Jest gówno, bo musi być i już.
Ale jest sporo przyjezdnych, turystów i tych, co kupili domy, by się osiedlić, głównie na emeryturze. I oni mają z gównem problem. I tak śmiesznie się to miksuje. Sąsiadka poszła na Projekt pochodzić ze swoimi dwoma mini-pieskami, jak codzień zresztą. I tam oberwała od jakiejś turystki, że kupy nie zebrała. Ale turystce wcale nie przeszkadzały torby po chipsach i butelki po wódce w krzaczkach róż. Jakby nie widziała, tylko to GÓWNO...
Na wsiach u nas zawiązała się nawet inicjatywa społeczna: nie sprzedawać nic warszawiakom!
Bo im gówno śmierdzi!
Znaczy oni sprawiają więcej problemów, ale gówno zawsze wypływa pierwsze...


I tak płynie życie. 

Wczoraj poszłam do Domu Kultury, bo przyjechał jakiś psycholog i chciał przeprowadzić event: Miasteczkowe Rozmowy. Napisał, że formuła spotkania pozwala na lepsze zrozumienie siebie i swoich poglądów oraz większe otwarcie się na punkty widzenia innych ludzi. 
Fajne, nie?
Poszłam.
I byłam TYLKO ja.





Pozdrawiam Wszechświecie, twoja skupiona Prowincjonalna Bibliotekarka ;)

niedziela, 11 sierpnia 2024

Śpiew gawronów Wszechświecie

 


Dwa miesiące temu, wieczorem, wyszłam nakarmić suczkę Podwórzową. Jest to czynność kończąca cały dzień i bez tego suczka Domowa nie zaśnie. Połączone jest to z jej ostatnim spacerkiem i kończy program dzienny. Pieski zdecydowanie lubą niezmienność programów. 
Było już lekko szaro, przyjemnie chłodno, gawrony jak to one, gadały coś tam do siebie, ale tak sennie. Pomrukiwały coś od niechcenia. 
Byłam już koło budy psiej kiedy usłyszałam, że jeden gawron skrzeknął jakoś głośniej, odezwał się drugi równie głośno, trzeci, czwarty...
Z różnych drzew odezwały się różne głosy, coraz więcej i nagle zrobił się hałas. Ale nie zrywały się do lotu, nie było trzepotu skrzydeł, po prostu wszystkie, jakby na zaproszenie pierwszego, zaczęły gadać.
Nic nowego, mieszkając z nimi jako najbliższymi sąsiadami, prawie ich nie słyszę. A kiedy cicho jest za długo, niepokoję się, że coś jest nie tak. Lubię zasypiać słuchając ich pochrapywań, mamrotań i świstów.|

Ale tym razem coś było inaczej. Poczułam ciarki na ciele, jakaś niewidzialna ale realna, fizyczna fala mnie  omyła. Jedna, druga, trzecia, coś przenikało przeze mnie, zakręciło mi się w głowie,  musiałam przytrzymać się budy...
Zaczęłam słuchać, słuch jakby się wyostrzył, a wzrok zamglił. 
Zaczęłam słyszeć gawrony ale inaczej. Słyszałam te starsze, ich chrapliwe, niższe, ostre tony, słyszałam te młodsze, miększe, łagodniejsze, stabilniejsze głosy, słyszałam młodzików i ich krótsze, pewne, mocne krzyki i maluchy piskliwe, ćwierkające, słabsze, ledwie słyszalne ale doskonale wpasowujące się w chór.

Ze zdumieniem, oszołomiona, zdałam sobie sprawę, że to Śpiew.
Słyszałam chór!
Każda frakcja zaczynała z malutkim opóźnieniem, fale dźwięku napływały jak fale przyboju. I czułam je, jedna, druga, trzecia, następna i następna. Słyszałam je wszystkie razem i każdą z osobna, i czułam jak energia Stada omywa mnie raz po raz.

I rozumiałam je: chwaliły Życie, wspólnotę, bycie razem, bycie sobą, pewność bycia na właściwym miejscu i tym kim są. Było im dobrze i chciały to wyrazić. Dobrostan. 
Stałam, trzymając się budy, pozwalając energii gawroniej wibrować we mnie, przenikać, oczyszczać. Słuchałam tej wielkiej Pieśni, którą usłyszałam pierwszy raz, a przecież one ją często śpiewały.

Tylko byłam głucha...


Dawno nie pisałam. Agatek ma rację, im dłużej nie piszesz, tym trudniej wrócić.
Łaziłam od czasu do czasu po znajomych blogach i patrzyłam co u kogo. Nie pisałam. Jakoś nie miałam nic do powiedzenia. Tylko czułam, myślałam ciepło o nas wszystkich, rozrzuconych po świecie, żyjących swoimi życiami, życząc wszystkim gawroniej siły, pewności i ukorzenienia.

Ostatnie trzy miesiące były trudne, bo SynNumerJeden przechodził trudne chwile. Rok temu opuściła go dziewczyna po 7 latach związku. Zrobiła to dość drastycznie: rano umawiali się na oglądanie sali weselnej, a po południu oddała pierścionek, wywaliła mu mnóstwo pretensji i odjechała z rodzicami i walizkami, które miała już spakowane. Syn został w pustym mieszkaniu, zszokowany i zdezorientowany.
Przez pół roku zbierał się do kupy. Ale to nie takie proste. Zaczął widzieć, to czego wcześniej nie widział, może nie chciał widzieć. Różne rzeczy, niełatwe. Powodujące zamęt, wywołujące emocje. Próbował żyć normalnie, ale stara normalność nie pasowała, a nowa nie przychodziła. 
Pojawiła się bezsenność, zmęczenie, lęki i bóle kręgosłupa, żołądka. 
W każdym razie, w końcu zgodził się przyjąć pomoc mój uparciuch. Poszedł na terapię, wziął leki.
Wziął zwolnienie i przyjechał na miesiąc do domu.
Powoli, powoli dochodzi do siebie.
Dziękuję sama sobie, że ja też postanowiłam sobie pomóc lata temu. Ogarnęłam własną depresję, ciężko pracowałam, by zrozumieć siebie, nauczyć się siebie od nowa. Dzięki temu mogłam dać wsparcie Synowi, a co najważniejsze: dać bezpieczną przestrzeń na jego złe samopoczucie, na wszelkie jego emocje. I nie próbować naprawiać. Tylko być obok.
Nie udało by się to dziesięć lat temu. A teraz wyszło zwyczajnie, spokojnie. 
Trochę dorosłam ;)


Teraz Syn wrócił do Lublina, wrócił do pracy, czuje się dużo lepiej, śpi normalnie, ma energię, wróciła radość i apetyt. Nadal chodzi na terapię i zadziwia mnie jak dobrze mu idzie. Dużo rozmawiamy,  ale nie  ingeruję w jego życie. Słucham dużo. Jest ok.

Wychynęłam więc z mojej bańki na zewnątrz, popatrzeć co na świecie. 
A tam Psychiatryk nadal. Igrzyska dzieją się we Francji i zamiast wina, i croissantów, mnóstwo penisów. Albo ich brak, albo są w domyśle. Butelki z nakrętkami uporczywymi ratują świat. Nadal trwa wojna, politycy nadal plotą głupoty, ludzie nadal dają się wkręcać, dietetycy namawiają do jedzenia jajek w dużych ilościach, a emeryci nagle mają niedobory B12. Bzdurne historie nadal się opowiadają i nie są to bynajmniej opowieści o Ufo, bo oni są już tu od dawna i czas się z tym pogodzić ;)

Pomacałam rzeczywistość wokół i stwierdziłam, że ogólnie ciekawa jest. W tym temacie też wyrobiłam sobie dystans, cierpliwość, ciekawość i nie denerwuje mnie już. Bawi raczej, interesuje jak to działa ale moja reaktywność spadła do niskiego poziomu. Jaka ulga...
Myślę, że gawrony miały w tym swój udział, ale zbieram też owoce mojej własnej pracy.

Teraz słyszę ich śpiew. Czuję też. Nie robią tego często. Czasem po prostu zwyczajnie gadają, przekomarzają się, marudzą, dyskutują.
A czasem dzieje się magia. 
I słyszę ją, bo już nie jestem głucha.



PS. Postanowiłam pisać częściej, bo to fajne jest :)


Pozdrawiam Wszechświecie, Twoja gawronia słuchaczka, Prowincjonalna Bibliotekarka

niedziela, 2 czerwca 2024

Kociołek rozmaitości Wszechświecie

 


Szturchnęła mię lekko Agniecha "co tam u mnie"...
Zebrałam się więc i piszę: żywam :)

Aczkolwiek przez kilka dni myślałam, że może już czas pisać testament.
Dziwne myśli przychodzą do głowy, gdy ma się wrażenie, że mózg zalany jest smarkami...

Mąż i ja pochorowaliśmy się. Najpierw on dwa tygodnie smarkał, kaszlał i gorączkował, a potem, gdy już myślałam, że nie załapię wirusa, padłam. Gorączka trzymała mnie 6 dni, do tej pory nigdy mi się to nie zdarzyło. LudwikMaria, lekarz mój, powiedział, że siły natury dadzą radę, ale nie dały, bo jakaś bakteria w zatokach skorzystała z okazji.  W oskrzelach znów zaczęła grać orkiestra i skończyło się na antybiotyku przez 10 dni. Słabam, ale żywam.
Jednak zatoki nadal cóś nietego...Jutro laryngolog w nie zajrzy.
Osobiście uważam, że obojgu nam odbiło się czkawką odchodzenie męża na emeryturę. Proces był długi, przewlekły i nerwowy, dokładnie jak nasza choroba. Ponieważ Bzikowy Mąż ma skłonność do wypierania emocji, bądź też do wyrzucania ich na zewnątrz, poszło mu lżej, ja zaś, no cóż, widzę więcej...i czuję.
Srogie grzyby Wszechświecie...

Niemoc twórcza też mię ogarnęła, razem ze słabością ciała. Czytałam cichutko blogi innych, ale udałam się tam, gdzie jest mi dobrze. W Kosmos ze Star Trekiem i innymi. Trzy tygodnie latałam po różnych planetach na zwolnieniu. Było fajnie, że aż wracać się nie chciało :) 
Ale wróciłam, bo wszak dorosła jestem i odpowiedzialna, tak jakby...


Kiedy człek ma dużo czasu na myślenie i jeszcze nauczył się słyszeć, a czasem nawet widzieć (da się, mózg czasem zamiast słów podsyła obrazy), to sporo odkryć można zrobić. 
Na przykład to jak jemy, czym konkretnie.
Znajomy podróżnik był w krajach wschodu: Indie, Bangladesz, Tajlandia. Oni tam jedzą rękoma. Uczył się jak złożyć palce, jak maczać jedzonko w sosie, jak zwijać warzywa itp. by zgrabnie donieść do ust. Jedzenie ma konsystencję: ziarnistość, gładkość, śliskość, twardość, miękkość, lepkość...
My dopiero w ustach możemy to poczuć, ale pozbawiliśmy się tych doznań, które niosą dłonie.
Podobno higieniczniej, ale niekoniecznie. Niekoniecznie....

 Ja już od jakiegoś czasu, w ramach szukania komfortu, najchętniej używam łyżki. Prawie do wszystkiego. Łyżka zbiera sosik razem z kartofelkami :) A widelec? No nie, nagarniasz, nagarniasz i spływa, ucieka i zostaje na talerzu. W domku wylizuję, w restauracjach też bym to zrobiła, ale po pierwsze: mąż by dostał zawału, a po drugie: jeszcze nie jestem tak odważna. Zgarniam kawałkiem chlebka jak mam, a jak nie mam, zostawiam, niestety...
Ale i tak mam radochę z łamania reguł...
Prośba o łyżkę do karkówki powoduje u kelnerów dysonans poznawczy.
Nie dziękujcie, nowa ścieżka neuronalna za darmo, ode mnie :)


Druga sprawa to coś, co mnie od kilku tygodni męczyło. Dokładnie od  kiedy przeczytałam u Taby ten wpis:
Film Familijny
Zwykli ludzie i zło. Zwykli ludzie i ich fantazje. Zwykli ludzie...
Mam wrażenie, że na planecie są sami zwykli ludzie. Bez względu na zajmowane stanowisko, ilość pieniędzy, czy sposób życia. Podejrzewam, że jest kilka osób, które ogarnęły naprawdę kim są.
Tak do bólu, tak w pełnym rozumieniu tego słowa. I niekoniecznie są to mnisi z Tybetu, papieże, Irena Sendlerowa, M. Kolbe i inni tego typu "święci" namaszczeni przez nasze łaknące światłości i dobra, zmęczone ego.
To trochę jak z piłką nożną, kibice, którzy sami nie potrafią kopać, siedząc na kanapie, wrzeszczą; co ty robisz idioto, komu podajesz, bałwan...
Kompensacja własnych, urojonych bądź nie, niedostatków: mieszanie idola z błotem...
Wszyscy to mamy. Tak czy inaczej.
Nie wiem co ja bym zrobiła, gdyby mój mąż dostał robotę w Auschwitz. Może nie mógłby odmówić? 
Może też bym starała się żyć w iluzji, chronić dzieci, relatywizowałam bym wszystko, byle przetrwać.
Może nawet bym przekonała samą siebie, że to dla dobra nas wszystkich.
Robiłam tak w swoim życiu.

W dzieciństwie na przykład
- moi rodzice nie mogą być źli, nie kochają mnie, bo to ze mną coś jest nie tak...
Muszę się tylko poprawić i będzie dobrze.

Auschwitz w mojej głowie, a za murem piękny ogród, na wyciągnięcie ręki...
Jedynym wyjściem z tej iluzji nie jest dążenie do "dobra".
Jedynym wyjściem jest spotkanie z własnym "szatanem".
Widzę cię, witaj...
Pogadamy?


Znam sporo ludzi, którzy mówią: wiem jaka jestem. 
Ajajaj...
Po pierwsze: często bierze się swoje mechanizmy obronne i wszelkie życzeniowości, za własną osobowość. 
Po drugie (i tu należy się trochę bać): to zaproszenie dla Wszechświata, by cię zweryfikować :D
Będzie bolało, bo iluzje czasem już przyrosły.
Ale to dobre dla nas, tak zweryfikować się...
Jeśli masz wrażenie, że coś się w twoim życiu powtarza, to właśnie trwa proces weryfikacji.
I nie ma co się kopać z Wszechświatem, bo on ma bezgraniczną cierpliwość i będzie weryfikował aż pojmiesz. 
 
Wiadomo, że szybkie zerwanie plastra jest lepsze ;)

 
PS. Oczywiście wszystkie obrazy są niezrównanej Andrei Kowch.



Pozdrawiam Wszechświecie, twoja zweryfikowana nie raz, Prowincjonalna Bibliotekarka.