Dziś był pierwszy poważny przymrozek.
Kiedy wyszłam o siódmej rano, wszystko było pokryte bielutkim szronem, a liście w sadzie spadały z drzew jak piórka, wirującym lotem. Cichutki deszcz zwiniętych, szarawych listków. Kiedy szłam pod drzewami moje stopy deptały kruchy, zamarznięty dywan, jakbym kruszyła bezę: chrup, chrup...
Z wielkiej sterty liści, które mój mąż przywiózł od teścia i wysypał w naszym sadzie, leniwie podniosła się Dziewczynka, moja suczka z sadu. Ona uwielbia liście, robi sobie w nich takie gniazdo i w nim sypia. Mimo tego, że w krzakach stoi ciepła buda, Dziewczynka długo korzysta z liści. Porozciągała się uśmiechnięta i poszła ze mną i Fasolą, suczką domową, na spacer kijkowy.
Na tych spacerach myśli mi różne przychodzą, przepływają, czasem zostawią po sobie przykry smak, czasem słodki. Czasem coś mi się przypomni z czasu, który już przeszedł, ale nadal jest.
Kiedy moi synowie byli mali, też chodziliśmy na spacery. Nad Bug, na błonia nadrzeczne, do Topoliny. Zawsze młodszy syn biegł przed nami, a starszy szedł za nami. Młodszy zawsze był szybki, chodził od dziewiątego miesiąca życia, szybko. Starszy miał cięższą doopkę i zaczął chodzić w jedenastym miesiącu życia, ostrożnie. I tak sobie szliśmy ulicami, a za płotami na podwórkach były psy. Młodszy mijał je w pędzie, nie zwracały uwagi, my przechodziliśmy, nie zwracały uwagi, a potem nagle za nami rozlegało się szczekanie...mijał psy starszy syn. I tak podwórko po podwórku, wszędzie tam gdzie biegały psy.
Działo się tak dlatego, że starszy się bał psów. Kiedy miał może ze cztery lata, pies sąsiadów dziabnął go w stopę. Nie było mnie przy tym, syn przybiegł do domu z płaczem i przerażony. Właściwie nie było śladu po dziabnięciu. Pewnie pies po prostu pokazał: odejdź i zostaw mnie. Inaczej lałaby się krew.
Utuliłam wtedy syna, pokazałam, że stopa cała i śladu nie ma. Popłakał, posmarkał i przeszło. Ale reperkusje trwają do dziś, syn ma już 33 lata i boi się psów, nie tylko się boi, on ich nie lubi i nie ufa im. Mimo tego, że długo próbowałam go przekonać, że psy są jednak fajne.
Jedno zdarzenie. Wcale nie bardzo dramatyczne, a skutki na całe życie.
Psy czują jego strach i niechęć. Czują chemię jego ciała, a ona mówi im, że to człowiek w strachu, przerażony i zły. A taki człowiek jest zdolny do wszystkiego, może zaatakować, jest niestabilny. Więc przy moim synu psy szczekają i nie ufają mu. Z wzajemnością. Kto kogo indukuje do reakcji?
Jednak syn psy. Bo gdyby zmienił nastawienie, przepracował ten lęk, stawił mu czoła, psy by odpuściły.
Ja z kolei wreszcie zauważyłam, że antropomorfizuję zwierzęta. Uważam je za takich małych ludzików. Dotarło do mnie, że to wcale nie ok. Kiedyś, właśnie w ramach oswajania starszego syna z psami, mieliśmy fajnego szczeniora zwanego Pędzlem. I jakaś taka wynikła zabawna rozmowa między mężem a mną, właśnie na temat jak psy rozumują. Ja uparłam się, że tak jak ludzie, mąż, że są głupkowate. Młodszy syn, wtedy przedszkolak, bawił się z Pędzlem i zapytałam go w żartach: synku, a pies to zwierzę czy człowiek?
Syn spoważniał, popatrzył na mnie, potem na męża i powiedział:
- Zwierzę, ale miłe...
Mogłabym uczyć się wtedy asertywności od własnego dziecka, ale jeszcze wtedy nie rozumiałam...
Młodszy ma świetny kontakt ze zwierzakami. Jego łóżko nazywamy w domu "kocią plażą". Każdy nowy zwierzak w domu, mimo, że ja karmię, dbam, ogarniam, leczę, każdy, zaprzyjaźnia się najpierw z Młodszym. Bo on je widzi takie, jakie są. Nic im nie dodaje, nic nie ujmuje. I stawia bardzo wyraźne granice, co można u niego w pokoju, a co nie można. I egzekwuje!
Czemu ja o tym dzisiaj Wszechświecie?
Bo wiosną, kiedy panika napadła cały świat i zamknęliśmy się w domach, zauważyłam coś. I to we mnie nadal pracuje, zauważam to w sobie. Po pierwszych tygodniach strachu, kiedy wreszcie zauważyłam, że magicznie sprzedawczynie w sklepach nie chorują, kiedy zaczęłam skupiać się na własnych obserwacjach, a nie na tym, co serwują media i inni ludzie wokół, dostrzegłam poniedziałki.
Biblioteka była zamknięta. Osiem godzin siedziałyśmy i liczyłyśmy książki. Marudna, męcząca robota, bibliotekarki wiedzą, skontrum. Potem nadchodził weekend i można było spokojnie posiedzieć w domu. Luzowałam, paliliśmy ogniska w sadzie, chodziliśmy na spacery, ale ja już w niedzielę po południu zaczynałam się źle czuć. Jakieś zawroty głowy, słabość w nogach, ból kręgosłupa, coś pod żebrem, bolące szczęki, sztywny tył głowy. Jeden weekend, drugi weekend...i załapałam.
Boję się poniedziałku!
Nie chcę wychodzić z domu. Nie chcę iść do pracy, boję się iść do sklepu.
Ale nie, w pracy spokój przecież, nikt nie przychodzi. W sklepach sprzedawczynie nie chorują...o co biega? Zaczęłam się baczniej obserwować, co ja znów przed sobą ukrywam?
I wyszło szydło z worka, boję się ludzi. Nie dlatego, że mogę się zarazić. Tu już rozumiałam, że nie mam na to wpływu. Ale bałam się LUDZI.
Tych przerażonych oczu, tych pokulonych sylwetek, tych zaciśniętych szczęk pod maskami, tych rąk za mocno zaciśniętych na rączkach wózków, tych nagłych odskoków, gdy podeszłam zbyt blisko. Bo ja wiem, co strach może zrobić z ludźmi.
Widziałam to w dzieciństwie u rodziców.
Sama mnóstwo rzeczy, których się wstydzę i żałuję, zrobiłam pod wpływem mojego własnego STRACHU.
Strach maskowany złością.
Złość zmieszana ze strachem.
Szary opar w którym poruszamy się od wiosny.
A psy szczekają na nasz widok.
PS. I nie chodzi o to by przegonić strach, nie czuć go, wyprzeć...
Chodzi o to by się do niego przyznać, jako do swojego własnego wytworu. I zabrać mu lejce ;)
Pozdrawiam Wszechświecie, twoja kreatorka własnych strachów, Prowincjonalna Bibliotekarka.
Na mnie psy nie szczekają.
OdpowiedzUsuńChociaż lęk, który opisujesz w końcówce, jest mi znajomy.
Skoro konie nie uciekają od ciebie, to znaczy, że wsio dobrze ;)
UsuńCo innego się bać i żyć, a co innego się bać i strzelać do wszystkiego co się rusza. Będzie dobrze Agniecha, wspomnisz moje słowa za rok o tej samej porze ;)
No chciałoby się, żeby było tak , jak piszesz.
UsuńKunie mnie tolerują. Chyba na więcej nie można liczyć w kontekście uczuć międzygatunkowych. Chociaż, była taka sytuacja, że przez kilka dni nie widzieliśmy się, i jak nastąpiło spotkanie, to ja oczywiście radosne okrzyki, a przewodniczka stada wydała taki rodzaj rżenia, które wydaje klacz, wołając swego źrebaka gdy się oddali. Nie powiem, zrobiło na mnie wrażenie. Wtedy stwierdziłam, że jednak sobie nie tylko wyobrażam, że mnie lubią.
Wszystkie zwierzaki wyczuwają nasz strach. Podejrzewam, że nawet węże i mrówki.Mam wrażenie, że wszyscy mamy jakieś własne lęki, często zupełnie bezzasadne i często są to lęki powstałe jeszcze w dzieciństwie.Boję się miejsc "przeludnionych" i dlatego nigdy nie byłam na jakimś wielkim koncercie stadionowym, czy w jakiejś wielkiej hali. Z trudem znoszę tu świąteczne jarmarki, choć na ogół można się po nich swobodnie poruszać i nie są na zamkniętej ogrodzeniem przestrzeni.No ale skoro dla mnie 6 osób przy jednym stole to już tłum ? No cóż, każdy z nas ma swego świra i nawet nie mam ochoty tego przepracowywać.
OdpowiedzUsuńMiłego;)
P.S.
Sunia mądra, wie, że zwiędłe liście dają ciepło, chyba podpatrzyła jeże, które zimują właśnie w stertach liści zgarniętych pod krzaki.
No pewnie, że każdy ma swojego wariata ;)
UsuńJa też nie lubię tłoku, nie wchodzę. Ale wiesz, ja to wiem. Ty też to wiesz. Nie pytam już oburzona: nie rozumiem ludzi, którzy lubią taki tłok, jakby nie można było spokojnie w domku posiedzieć :D Rozumiem, że każdy jest inny. Najgorzej jest kiedy nasz lęk powoduje, że zaczynamy innych ustawiać pod siebie. Co robiłam długo, usiłując kontrolować innych, zamiast zająć się sobą.
No nie było miło, kiedy do mnie dotarło, że jestem takim nerwicowcem, a myślałam, że jestem spokojna i opanowana ;)
A teraz widzę, że nie byłam w tym sama. Sporo ludzi tam zostało nadal. I są szarzy. W tym sensie nawet, że widzę taką szarość wokół nich, w ich aurze.
I tylko oni sami mogą to zmienić.
smutne to nasze życie w strachu, pod presją... z tymi obawami dookoła..
OdpowiedzUsuńpozdrawiam niedzielnie...
Wiesz Ala, nie koniecznie. Ja piszę o strachu, bo go widzę, czuję. Ale całe życie z nim jestem, znam go. Nie lubię się bać, ale jakiś czas temu zrozumiałam, że daję radę. To już nie jest potwór. To jest plecak który tacham, czasem coś w tym plecaku mi się przyda nawet. Strach zawsze będzie, ale już mnie nie paraliżuje tak jak dawniej. Spotkałam znajomą, której mama ze strachu przestała wychodzić z domu kompletnie. I jej słowa do mamy: mamo! trzeba żyć, chodzić na spacery, do koleżanek, cieszyć się!
UsuńI to jest wybór, siedzieć w złości i strachu, czy po prostu żyć ;)
Strach ma wielkie oczy, jak mawiał mój ojciec. No ma, czasem wielkie jak spodki. Coś o tym wiem:)
OdpowiedzUsuńDwukrotnie dotkliwie pogryziona przez psy, przestałam się ich bać kiedy w naszym domu pojawił się nasz własny piesek, którego wychowałam od maleńkości. Poznając psa i jego zachowania wiele zrozumiałam. Zdobyłam doświadczenie jak się zachowywać żeby nie prowokować psiego strachu i tym samym chronić siebie i zmniejszyć własny strach.
Tak myślę, że najlepszym lekarstwem na obłaskawienie strachu jest nasza świadoma z nim konfrontacja. Ale musimy to zrobić sami, z własnej woli. Jakiekolwiek popychanie wystraszonego człowieka w kierunku rozpoznania własnego strachu nie tylko często nic nie da, a może nawet zwiększyć jego strach. O tym też coś wiem z własnego doświadczenia, stąd myślę, że nie należy tego robić drugiemu człowiekowi.
Jak większość ludzi mam swoje własne strachy, które staram się obłaskawić i jakoś z nimi żyć. Niektóre już odeszły w niebyt, a te nowe na początku mają wielkie oczy jak spodki. Z czasem trochę normalnieją, a może ja się do nich przyzwyczajam, godzę się na to, że się pojawiły? Nie wiem...
Raczej godzisz się ze strachem jako składową życia ;)Godzę się i ja, a przynajmniej rozumiem, że tak jest. I po prostu działam dalej. Kiedyś zamierałam, jak oślepiona sarna. Teraz popłaczę, pokombinuję, pozłoszczę się i do przodu. Boisz się? Tak. To dobrze i dalej rób swoje ;)
UsuńI jest lżej trochę. I zdecydowanie mniej się czepiam ludzi, nie zrzucam winy na nikogo za własne strachy.
Z jednej strony rozumiem, że wielu ludzi tak jak ja kiedyś zamiera. Z drugiej strony wiem, że są inne opcje. I wiem też, że każdy musi samodzielnie. Widzisz, polubiłaś i zrozumiałaś psiuki. Mam nadzieję, ze mój syn kiedyś też to ogarnie. Albo nie...zobaczymy.
A wiesz, tez złapałam się kiedyś na tym, że nie chce mi się już chodzić do pracy, bo epidemia tak osadziła mnie w przytulnym grajdole, że z obawa myślałam, jak zacząć jakby od nowa. Potem były wakacje, trochę mi przeszło, galimatias podręcznikowy i zrobił się październik, teraz znowu lockdown.
OdpowiedzUsuńNa szczęście blisko do emerytury, bo jakoś nawet praca nie jest już tą, co kiedyś, może nawet odzwyczaimy się od czytelników?
Wielu ludzi tak ma. Nie jesteśmy same. Z drugiej strony zrozumiałam, że praca to nie wszystko. Że mogę zostawić bibliotekę i pójść na emeryturę i nie będzie dramatu. Bo myślałam trochę, że będzie :)
UsuńJednak sporo rzeczy odpuściłam i okazało się, że świat się nie zawalił. Takie nauki od kowida. Nauczył mnie bardziej dbać o siebie, nie w sensie zdrowia, a raczej w kwestii zbyt dużych wymagań od siebie. Pokazał, gdzie jeszcze coś można wyluzować.Raczej się nie odzwyczaimy. Jestem pewna, że wróci wszystko do jakiej takiej normy. Za rok już będzie spokojnie. Będą oczywiście inne problemy, zawsze są.
Ale Jotko, nie padaj duchem, będzie dobrze. Jak wyłączysz telewizor i internet, normalne życie się toczy. Wokół nas, a my ślepi :)
Każdy z nas ma w sobie teraz więcej albo mniej tych strachów i w różny sposób próbujemy sobie z nim radzić, raz lepiej raz gorzej. Czasem pomaga samo mówienie o tym strachu, zwierzenie się, wypłakanie, wykrzyczenie, chwilowe choćby oczyszczenie duszy z jego ciężaru. Bo takie własne otwarcie się, budzi też otwarcie innych. I wówczas samo zdanie sobie sprawy z tego, że nie jesteśmy jacyś dziwni i wyobcowani w swych odczuciach, ale jakże podobni do innych - pomaga. Nieraz też czyjaś werbalna umiejętność nazwania swoich uczuć pobudza nas byśmy umieli nazwać swoje a przez to jakoś je oswoić albo chociaż stępic pazury lękom...
OdpowiedzUsuńI jeszcze o tych poniedziałkach...Nigdy ich nie lubiłam. Niezależnie od tego, jakie były czasy. Nie lubiłam tego wyjścia ze strefy domowego komfortu w świat pełen różnych postaw ludzkich, wyzwań, oczekiwań, animozji i stresów. Teraz, gdy jestem tu, gdzie jestem, ten dzień tygodnia stracił swe negatywne konotacje. Jednak wiem, że każdy dzień może stać się poniedziałkiem - bo ni stąd ni zowąd moze zdarzyć sie coś nieprzyjemnego, coś nad czym nie mam kontroli i czego nie mogę zatrzymać. Każdy dzień moze też byc niedzielą, czasem dobra, spokoju, bezpieczeństwa. I oby tych niedziel było jak najwiecej. Czego i sobie i Tobie Aniu z całego serca życzę!:-)*
I ja Olu życzę nam wszystkim byśmy wybierali życie bardziej niedzielne :)
UsuńBo ono nie znikło, tylko my się wyprowadziliśmy z tej przestrzeni. Dobrowolnie. Być może w celu nauki, doświadczenia, zobaczenia własnych demonów. To akurat korzystna opcja. Zobaczymy.
Kiedyś nie umiałam mówić o uczuciach. Kiedyś nawet nie bardzo rozumiałam, że je mam. Kiedy zaczęłam się uczyć jak je uruchamiać i zrozumieć, wraz tym przyszły słowa. Używam tych słów, mego ciała, mojego serca do komunikacji. I nagle, tak jak piszesz, wszyscy inni też zaczynają mówić. To cudne jest. Wszyscy tego potrzebujemy. Będzie dobrze, mimo wszystko jasną widzę przyszłość.
Lubię psy i one mnie lubią, ale doskonale rozumie Twojego syna
OdpowiedzUsuńA strach towarzyszy mi od lat. Strach który bardzo skrzywdził mnie, a ja innych. Dopiero tej jesieni próbuję to rozgryźć. Jako gówniary, mimo mojego strachu wybrałyśmy się na cmentarz. Strach mnie paraliżował ale poszłam z grupą. Dlaczego? Teraz myślę, że zawsze chciałam mieć przyjaciół- tak za wszelką cenę. Na cmentarzu się zgubiliśmy, nie potrafiłyśmy znaleźć drogi. Nasza grupa się rozłączyła. Strach się potęgował. Późnym wieczorem doszliśmy do domu. Ja i moje przyjaciółki z podstawówki Dorota i Małgosia. Mieszkaliśmy w głębi podwórka . Bałam się tam wejść. Dziewczyny zrobiły żart - zobacz tam ktoś stoi pod twoimi oknami - wycofałam się na ulicę a one uciekły do domu. Nie wiem ile tam stałam . Wołałam mamo, mamo a ona nie przyszła. Nie przyszła bo mnie nie słyszała Usłyszała Małgosi mama. Wyszła i zaprowadziła mnie do domu . A w domu nikt mnie nie prztulił, raczej zrobiono sobie żarty, że się boję a nie ma czego. Nie, nie mam pretensji do mojej mamy. Wiem, że inaczej nie potrafiła. Do tej pory a mam 55 lat - krzywdzę ludzi. Wybacz Aniu za brak składu, ale była taka potrzeba wyrzucenia tego. Może byłoby mi łatwiej gdybym pisała u siebie na blogu. Ale tam czyta mnie miasteczko, Wojtka rodzice a ja chyba nie wszystkim chcę o tym opowiadać
Bardzo dziękuję Ci za ten tekst
Wiesz, bardzo dobrze znam uczucie, że jestem niewłaściwa. Że powinnam być lepsza. Znam też potrzebę przynależności. By mnie akceptowano. Być "normalną", cokolwiek to znaczy. U mnie znaczyło między innymi: nie popełniać błędów, być idealną mamą, żoną, córką itd. Nie przyszło mi do głowy, że tego się trzeba uczyć, myślałam, że to po prostu powinnam wiedzieć instynktownie, czy jakoś tak. A skoro nie wychodziło, znaczy głupia i nic nie warta. Biedna ja ;)Postawiłam sobie poprzeczki, hen, hen wysoko.
UsuńTo zdarzenie z koleżankami...piszesz o strachu, nie piszesz o wstydzie. Wstyd tam jest głęboko schowany. Wstyd jest gorszy niż strach. Chowamy go najgłębiej jak można. I wiem, że mała Graszka miała pretensje do mamy. Powinna mieć. To jej prawo.
Nikt jej nie pomógł. I ona ma prawo się złościć z tego powodu. I ty teraz też masz to prawo. Bo jedną z rzeczy jakie zrozumiałam na swojej drodze jest to, że można kochać i nienawidzić razem. Można złościć się i kochać na raz. I to wszystko jest ok. A poczucie winy...Weź przeczytaj mój stary post:D
https://rozmowyzwszechswiatem.blogspot.com/2018/10/ach-jak-sie-pieknie-garbie-wszechswiecie.html
Zastanowilam sie czy boje sie psow lub ludzi. Psow sie balam w dziecinstwie bo poznalam kilka groznych tzw.zlych i wiedzialam, ze moga zrobic krzywde. Zrozumialam, ze zwierzeta sa rozne, tak jak i ludzie, i ze nalezy je/ich respektowac, czasem ominac, czasem zachowac dystans a innym razem poglaskac lub przytulic.
OdpowiedzUsuńPrzytulam serdecznie :)
Witaj Prowincjonalna Bibliotekarko:))
OdpowiedzUsuńZ wielką przyjemnością przeczytałam.:))
Gdy moją trzyletnią córeczkę dziabnął szczeniaczek w usta ,też wystraszyłam się ,że będzie miałam traumę na całe życie. Okazuje się jednak ,że każda reguła ma wyjątek. Tamto zajście nie zostawiło śladu. Gdy moja córka miała 6 lat przyprowadziła znajdę z podwórka. Znajda to wielorasowy Misiek był u nas 17 lat. Może nam też się uda. Pozdrawiam serdecznie :))
Dobrze rozumiem Starszego, mnie psy pogryzły w Turcji, wcześnie rano, z daleka od hotelu. Byłam sama, krzyczałam, płakałam, nie mogłam sie ruszyć. rozwścieczały się z każdą kroplą krwi na moich nogach. Uratował mnie futerał z dużego aparatu foto i obszerna długa spódnica. Minęło już prawie 20 lat, chodzę na spacery i zaprzyjaźniam się z psami siostry ale niech tylko wielki, czarny pies zjawi się na horyzoncie moje ciało spina się, sztywnieję i na nic się zda powtarzanie, że jestem bezpieczna i że to było dawno. Da się z tym żyć ale nie da się mieć swojego psa w domu.
OdpowiedzUsuńWitaj mglistym piątkiem Aniu
OdpowiedzUsuńPodobnie jak Jotka przyzwyczaiłam się do życia domowego
A do emerytury jeszcze trochę..... Mam nadzieję, że nic nowego nie wymyślą
Pozdrawiam końcówką listopada
Pozdrawiam słonecznie i czekam na kolejne opowieści
OdpowiedzUsuń❤❤❤
OdpowiedzUsuń