Prowincjonalna Bibliotekarka w Podróży. Nieoczekiwanie znalazłam się w innej przestrzeni życia i świadomości. Uczę się. Wszystkiego. Ale najbardziej Siebie :-)
Obserwatorzy
sobota, 21 kwietnia 2018
ajajaj Wszechświecie...zielonooki potwór :-)
Wiosna pełną parą. Jak szalona nadrabia opóźnienia. Na blogach, które podczytuję, blogerki wstają w foteli, przeciągają się aż trzeszczą kości, wkładają robocze buty, wychodzą na dwór z mężami, psami, dziećmi i wędrują, grabią, kopią....Wklejają masę zdjęć z zielonym, mnóstwem zielonego, bo po brązowej zimie, zielone ciągnie jak magnes i doładowuje energią.
A pod moim oknem wybuchła czeremcha. Kocham czeremchy już od dzieciństwa. Na naszej ulicy rosło ich trzy. Wiosna nieodmiennie kojarzy mi się z ich słodkim zapachem. Moje dzieciństwo to ten czas, kiedy dzieciaki nie siedziały w domach. Na ulicy było nas trochę, wszyscy trzymaliśmy się razem, bawiąc się, kłócąc, bijąc czasem, a potem godząc. Podchody, gra w ziemię, łażenie po ogrodach i podkradanie słodkiego groszku, rzodkiewek, marchewek prosto z ziemi, siedzenie na ulubionym starym kasztanie i snucie nieprawdopodobnych historii, zabawy w Indian, czterech pancernych....Nie potrzebowaliśmy wirtualnej rzeczywistości, mieliśmy WYOBRAŹNIĘ. I książki oczywiście.
Teraz wiem, że każdy zwiewał z domu tak jak ja, w większości domów było nieciekawie. Alkohol, bicie, ciężka praca w polu i na gospodarce, o emocjach i potrzebach dziecka nikt nie słyszał. Takie czasy. Choć terapeutka Ewa zapewniała mnie, że były dobre rodziny, to nadal mam kłopot z uwierzeniem. No pewnie były....ale nie na naszej ulicy, na sąsiedniej chyba też nie. Radziliśmy sobie jak mogliśmy, na tyle, by cieszyć się zapachem czeremchy i smakiem jej jagód jak dojrzały. Słodko-cierpkie, fioletowe, soczyste...Dużo nie dało się zjeść, bo język i usta drętwiały, ale wszyscy to lubiliśmy...Słodko- cierpkie wspomnienia wiosenne Wszechświecie, tak jak wszystko.
A tym czasem na naszym zadupiu, jeszcze trochę zastałym po zimie, pojawił się promyk Kultury Wysokiej. Nie to, że pierwszy w ogóle. Pojawiają się. Czasem korzystam, czasem nie, ale tym razem WYDAWNICTWO, w postaci pani Prezes, która mieszka niedaleko, postanowiło zrobić u nas spotkanie autorskie. Dobrze czasem mieć takich mieszkańców z koneksjami i własnym Wydawnictwem. Kiedyś Daniel O. zafasowal naszej miejscowości premierę filmu "Pan Tadeusz". Kino omal nie pękło, można było otrzeć się o Kulturę Wysoką, choć tylko Żebrowski był trzeźwy. Ale było fajnie.
Więc przyjechały do nas Wielka Pisarka i Super Coach (trener znaczy), które razem napisały fajną książkę/poradnik jak zmienić życie. Napisały fajnie, lekko acz sensownie, lekko acz o trudnych spawach, do tego ilustratorka cudna. Wartościowa pozycja dla każdego, kto zechce skorzystać. Bo jak nie zechce, to nie.
Więc poszłam i pociągnęłam Mąża na spotkanie, bo lubię Panią Prezes, a w naszej dziurze frekwencja zawsze słaba na takich spotkaniach, dwie osoby robią różnicę. Okazało się jednak, że organizatorka o to też zadbała i przyjechało trochę jej znajomych, raczej takich biznesowych i wielkomiejskich. Dwa rzędy w kinie ubrane na czarno. Aż się zdziwiłam, co jest z tym czarnym? Bo ja nosiłam upierdliwie jak miałam depresję, latami. Musi oni wszyscy jednak potrzebują tego poradnika.
Tak troszkę dziwnie było, bo prawie wszyscy się znali z Wielką Autorką i Super Coachem. Ale nie powiem dostaliśmy prezenty, nagrody. Dwa rzędy z tyłu były autochtonów i to pocieszające. Że im się chciało. Może przypełzną do biblioteki, bo rzuciłam okiem i kart w bibliotece to oni nie mają. Będzie może i zysk dla mnie :-)
Spotkanie leci, panie fajnie opowiadają, znają się, lubią, jest wesoło. Profesjonalnie. Takie jakby kółko wzajemnie adoracji. Publiczność reaguje. Lecą opowieści pozytywne, o mapie marzeń, o Dubaju, o refleksjach w basenie w Wietnamie, o Hongkongu, o zmianie pracy, bo ta jest okropna, o szczęśliwych przypadkach, o synchroniczności, o wygranej walce z nadwagą. Sam pozytyw.
A ja siedzę i coraz bardziej czuję się jakoś nie tak, jakoś nie fajnie. Coś nie gra. No niby publiczność się śmieje, ja niby też...ale coś uwiera.
Za ładnie, za grzecznie, za....
Przyszłam do domu zmęczona. Poirytowana generalnie. Ciężki dzień. Kamyk w bucie.
Następny dzień wcale mnie nie uwolnił od kamyka w kapciu. Ani czeremcha za oknem nie pomogła.
Aż przy zmywaniu OLŚNIŁO! Tak mam, zmywanie albo prysznic. Woda jakoś mi pomaga się ogarnąć.
Cóż mię uwiera? ZAZDROŚĆ. Potwór o zielonych oczach- jak pisał Szekspir
Tak im fajnie się układa, kasa, podróże, schudły, kosmos z nimi gada pozytywnie, rozwijają się, realizują potencjały, mają kółko adoracji, w pracy aż płaczą ze szczęścia tak im tam dobrze...NOSZ!
A ja nadal w procesie. Nie schudłam, nie wiem gdzie droga moja, nie mogę znaleźć pomysłu na życie, obrazy malują się powoli, a mogłabym częściej, bloga piszę rzadko, a mogłabym częściej, a praca osiadła i wcale czasem nie chce mi się do niej iść, choć niby lubię. Wszechświat do mnie gada rzadko, raczej mi wytyka niż głaszcze.....i tej fali kwantowej złapać nie mogę...i w ogóle dno. I kilometr mułu.
No tak. Tak stałam przy zlewie i ten muł mnie otulił. No cóż. Postałam.
Kto lubi być zazdrosny? Nikt. Nikt się nawet nie przyzna. A jak coś tam bąknie, to żartem, że niby nic. Nie lubimy. I ja nie lubię. Bo jak moje kompleksy mi pokazały mnie, w ich blasku nie spodobałam się sobie. To oczywiście zaraz dokopałam sobie, za bycie zazdrosną. Bo nie można. Nie ładnie. Wstyd.
Ale, kochany Wszechświecie, ja taka całkiem do de. nie jestem :-) Ja postałam w tym mule, ale powoli się przejaśniło, bo muł opada jak stoisz spokojnie (no, w miarę spokojnie, troszku dłużej wtedy opada).
I zrozumiałam, jeszcze raz, to co już wiem od jakiegoś czasu (ale jak już pisałam, potrzebuję powtórzeń żeby załapać), można być zazdrosnym i to nic nie zmienia. Pobędziesz i już. Tylko to zobacz. Popatrz na to. Pobądź i puść. Proste, czasem trudne.
Więc byłam zazdrosna :-) I moje kompleksy przez chwilę mi po oczach poświeciły. Nic nowego Wszechświecie. Nic nowego pod słońcem.
I zobaczyłam, że ta czeremch śliczna jest, że sad jest świetliście zielony, że tulipany rozkwitły, a gawrony na gniazdach już młode wysiadują, a syn już po udanej artroskopii, a ten obraz, który zaczęłam, rokuje...a w bibliotece remont się dzieje, odkładany od lat, a mąż taki fajny i dzieci udane i pies śmieszny, a koty to już całkiem...i tak lekko bokiem popłynęłam jednak na fali kwantowej.
I jestem WDZIĘCZNA. Sobie i tobie, Wszechświecie.
A Mąż, wychodząc ze spotkania szepnął: zauważyłaś, jak ta Couch bardzo się pilnowała, żeby nie użyć słowa: ENERGIA?
Zielonego dnia Wszechświecie :-)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz