Obserwatorzy

sobota, 31 maja 2025

Śpiące wróbelki Wszechświecie

 


Zieleń za oknem daje ulgę oczom, sercu i umysłowi. 

Łagodnie odgradza od pędu świata, jego namolnej chęci bycia zauważonym, jego pragnienia zagarnięcia mojej uwagi, jego narcystycznej potrzeby bycia jedynym co jest. Zieleń ma tę magiczną moc unieważnienia wszelkich iluzji: że coś trzeba, że coś muszę, że życie ma tylko wyznaczone, nieprzekraczalne ramki.
Siedząc na ławce, patrząc na liście czeremchy filtrujące miękkie światło poranka, na niebieskość niezapominajkową, jestem w miejscu doskonałego spokoju. Tak sobie wyobrażam niebo.
Kiedyś do niego trafię, na dłuuuuugą chwilę. Usiądę pod czeremchą, pozwolę zieleni i światłu się otulić i stanę się spokojem.
Odpocznę, chwilę, dwie, może kilka eonów...
Ale nie teraz...


Postanowiłam w tym roku nie zamykać karmnika. Cały czas przylatują wróble, sikorki , czasem inne ptaszki. Miło jest popatrzeć na zajęte swoim życiem skrzydlate maluchy. Wydaje mi się, że karmnik stał się miejscem na poranne spotkania przy śniadaniu. Wpada gromadka wróbli, grzebie w ziarnach aż pryskają na boki i gada cały czas:
- a jak tam nocka, spokojna była?
- u nas łaził kot w nocy, dobrze, że nasz żywopłot jest taki gęsty.
- dobre to czerwone proso,
- ano dobre, ale ja wolę słonecznik, nie rozumiem sikorek, te orzeszki wcale nie są smaczne,
- no tak, ale sikorki to świruski, zamiast spokojnie posiedzieć i pojeść, to latają jak wariatki z każdym        kęsem na gałąź,
- i jeszcze się panoszą, jakby karmnik był tylko ich, trzeba im się postawić, w kupie siła...!

I takie poranne rozmowy prowadzą wróble w trakcie jedzenia. Jednocześnie kicają po karmniku a ziarenka, które im nie pasują, rozrzucają bałaganiarsko wokół.


Adam Oehlers

Ostatnio przylatuje tata /wróbel z trójką młodych podlotów, mamy nie zaobserwowałam. Zapewne mieszkają niedaleko, bo dzieciaki jeszcze mają żółte kąciki dzióbków, skrzydełka mają mniejsze, piórka bardziej puchate. Tata jest smukły jak chart, te małe wyglądają przy nim jak mięciutkie, grubiutkie dyńki.
Siedzą w ziarnie po kolanka ale i tak otwierają dzióbki, przymykają oczka, trzepoczą skrzydełkami jak koliberki i krzyczą: daj, daj daj....
Tata na początku wpychał im trochę ziarenek, ale bez przesady, bo smarki są już równe z nim. I teraz, po kilku dniach, jedzą już same.
Któregoś dnia tak się objadły, że usiadły wygodnie w ziarenkach, oczka im się zaczęły zamykać i wszystkie trzy ucięły sobie pięciominutową drzemkę. 
Udało mi się zrobić zdjęcie, marne bo marne, ale musiałam być ostrożna, by nie spłoszyć smarkaczy.
Patrząc na nie, poczułam jakbym dotknęła tajemnicy istnienia...
Mojego nieba może nawet...
Może nawet jedynej prawdy jaka jest. Spokoju, ciszy, bycia.


Wariactwo wyborcze nie oszczędza nikogo. Jak zawsze.

Z biegiem lat moja perspektywa się poszerza i widzę powtarzalność coraz częściej. Te same schematy ogradzające nasze życie swoimi płotkami. Zaczęło już mnie śmieszyć odkrywanie każdej wiosny cudownych właściwości syropów z mniszka, sałatki z podagrycznika, zupy z pokrzywy, zakwasu z buraków, soku z aronii, smażonych kwiatów bzu czarnego i innych darów przyrody. 

Teraz wrócił schemat: oddaj głos i te same rozmowy co cztery lata temu. I poprzednie cztery lata i poprzednie i tak w dalej w mrok przeszłości. Identyczne, tylko aktorzy inni. 
Czemu dajemy się w to wkręcać ?
Może dlatego, że znajome bajorko jest bezpieczne. Tyle razy graliśmy tę sztukę, że znamy na pamięć i nie ma strachu, że się pomylimy :)

W pracy rozmawiam o tym, że maj zimny, że nic w ogródkach się nie uda, że owoców nie będzie, że kartofle się nie udadzą, że takiego maja to nie było (!) Serio?
W zeszłym roku moja koleżanka też mówiła, że owoców nie będzie, nic się nie uda, bo sucho było. 
A jeszcze wcześniej też to mówiła, bo deszczu było za dużo jej zdaniem. Burza za burzą szła.
Zawsze coś. Ale schemat ten sam.

Trzy lata temu mieliśmy siedzieć zimą przy świeczkach i ogrzewać się piecykami na drewno, choć zdaje się miały być nielegalne. Miały być przerwy w prądzie i generalnie prepersi górą. Węgiel był na przydziały, piece w mediach opluwano, a w realu wszyscy je chcieli mieć. Zdunowie mieli zamówienia na dwa lata do przodu. Nadal mają. Dużo było strachu, złości i niepewności.
Minęło i nic się nie stało.
Ba! nawet powstaje coraz więcej urządzeń na prąd. Sama kupiłam sobie air fryera, świetny :)

Teraz WOJNA. Idzie do nas wojna, tuż za progiem, już za chwilę wkroczy. Choć w sumie c19 miał nas zabić, a wojna dopiero potem. Nie wiem, dziwnie wyszło. Bo następne w kolejce do zabijania nas czeka ocieplenie klimatu. Od razu po tym, jak nas już ta wojna zabije...
Znów strach, złość i niepewność. Znane bajorko. I znów nasze umysły przylepiły się do tematu, jak mucha do lepu. Znany schemat.

Za chwilę jakiś inny lep nas przyciągnie i wpadniemy w kolejne bajorko, znane, niewygodne ale takie nasze.
Strach, złość, niepewność.
Bezpieczna powtarzalność. 

Zasilasz to, w czym siedzi twoja uwaga.
Czyli coraz więcej strachu, niepewności i lęku.
Mówisz i masz.

Adam Oehlers

I tak patrząc na to wszystko: rozmowy polityczne, pogodowe, zdrowotne, społeczne, religijne i inne cuda na kiju oferowane na tej planecie ludziom, tę sztukę teatralną odgrywaną wciąż i wciąż; widzę, że rola Pierwszej naiwnej/naiwnego jest rolą najbardziej popularną. Bardzo atrakcyjną.
Delikatni, niewinni, wrażliwi, czyści panienka albo chłopczyk. A świat taki straszny...
A ona/on tacy dzielni, umęczeni ale dzielni, skrzywdzeni ale kochający, zdradzeni ale wciąż ufający, upodleni, ale mający swoją godność...mogę tak długo, ale po co?

Ogromnie oblegana rola, świetne grana, wszyscy znamy :)
Brawa! Brawa, owacje na stojąco!

Jednak mam nieodparte wrażenie, że na tej planecie bardziej chodzi o śpiące wróble...

I to, co czujemy patrząc na nie...


Adam Oehlers


PS. Nie macie już ochoty na zmianę?

PS2. Ja wiem, że to mazurki, tak je przynajmniej nazywamy. Mówię o nich wróble bom przywykła. Alem najbardziej ciekawa, jak one same siebie nazywają...?



Pozdrawiam Wszechświecie, twoja zawsze, przyjaciółka wróbli, Prowincjonalna Bibliotekarka

niedziela, 4 maja 2025

Krew i ciało, Wszechświecie

 

Giotto

W sumie to taki spóźniony post, wszak już Joshuę powieszono na krzyżu, zdjęto, pochowano a on z martwych wstał. Ale jakoś temat do mnie wraca, więc zaczęłam mu się przyglądać. 
Bo czy ja w ogóle wierzę w tę opowieść? I tak, i nie.
Raczej traktuję to jako fragment folkloru, jakiejś bańki kulturowej w której żyję.
Może Joshua był naprawdę, a może nie był. Może to wszystko się zadziało, a może nie. Jest sporo różnych opcji. Każdy może coś sobie wybrać, albo stanąć z boku, co obecnie czynię.
Już dawno dotarło do mnie, że historia to rzecz niepewna, którą po prostu uzgodniliśmy wszyscy (jakoś tak nieświadomie) by uznać za prawdę. Ot jeszcze jeden powód do rozlewu krwi...
A właśnie ta krew nie daje mi pokoju.

William-Adolphe Bouguereau

Obejrzałam sobie na YT, na kanale Artura Wójtowicza cykl wykładów "Wieczorne Rozmowy".
Bardzo ciekawe informacje o tym, co mniej więcej wiemy o tamtej Jerozolimie i jak to wszystko działało. Opowiada Pani Sylwia Kleczkowska, do której chaotycznego stylu trzeba się przyzwyczaić, ale dowiedziałam się sporo o tym jak działało prawo, społeczeństwo, jakie mieli zwyczaje i jak świętowali. Przy okazji jak się w to wszystko wmieszał Joshua i jak wyszło, mniej więcej...

Ale największe wrażenie zrobiła na mnie opowieść o tym, jak obchodzony był Tydzień Paschalny.
To trochę jak u muzułmanów, trzeba iść. Muzułmanie chodzą do Mekki, żydzi do Jerozolimy. 
Znaczy wtedy chodzili, bo teraz nie wiem. Kiedy już byli w Jerozolimie szli do świątyni, w czasach Joshuy była to Świątynia Heroda. Ogromna, wielgachna, bo musiała pomieścić dziesiątki tysięcy pobożnych ludzi. No i wiadomo, władca musi się pokazać. Musi być dużo, bogato, złoto i najlepiej lekko straszno. Wtedy lud czuje siłę władzy i głowy za bardzo nie podniesie. W sumie nic nowego, działa nadal.
Pobożny pielgrzym szedł do świątyni i obowiązkiem było złożyć ofiarę za to, że z niewoli egipskiej pan ich wyciągnął, oswobodził i zaprowadził do ziemi obiecanej. Cóż...Każdy wie jak wyszło. 
Ale oni wtedy nie wiedzieli jeszcze jak będzie, więc wchodząc do świątyni kupowali tę ofiarę od handlarzy. Znając życie owi handlarze to była mocna klika, zapewne związana z wszystkimi krewnymi i znajomymi królików, znaczy kapłanów. Więc kupował pielgrzym gołąbka, jagniątko, kózkę, nie wiem co tam jeszcze, tylko patrzył by było idealne, bez skazy. Najlepsze dla pana. 
A potem szedł dalej i owo zwierzątko oddawał kapłanowi, który je zabijał w specjalny sposób, spuszczał krew, oddzielał tłuszcz od mięsa i robił jakieś swoje czary mary. A potem niesiono to ochłapy na miejsce gdzie się paliło ofiarę, co boskie bogu, a reszta dla kapłanów. Ktoś gdzieś wyczytał w biblii, że miły był panu zapach palonego tłuszczu i prośby wiernych wtedy łatwiej uwzględniał. Wierzę na słowo, nie czytałam biblii, bom nie dała rady. 

Świątynia Heroda

I w zasadzie załatwione, można jeszcze się pomodlić, pochodzić po straganach, zajść do tawerny, zwiedzić miasto, co kto lubi, wszak to i wycieczka.
Ale mnie przeraziła skala...
To, że budynek przeogromny to nic dziwnego, dziesiątki tysięcy ludzi codziennie się przez niego przewijały, potrzebny był.
Skala mordu mnie przeraziła. Tydzień obchodów.

Te wszystkie ofiary nieszczęsne, mordowane zwierzaki, dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy dziennie.
Ta krew, mięso, wnętrzności w ilościach przechodzących moje wyobrażenie. Plac na którym paliło się części zwierząt był wielki. Wokół stosu i na ołtarzu rozlewano krew. Z takiej ilości materiału organicznego dym musiał być czarny, duszący, śmierdzący ponad wszelkie miary. Zapewne wisiał nad całą Jerozolimą i okolicą. 
Ile lało się krwi? Hektolitry, gigalitry...Krew odprowadzano systemem dziur i kanałów za świątynię, bo musiała "dotknąć ziemi". Ale sprytni kapłani, by podnieść ładunek emocji, czasem zatykali odpływy i krew, specjalnie zmieszana z jakimś środkiem przeciwko krzepnięciu, zalewała świątynię, place, schody.
Tydzień mordów...
Nie wyobrażam sobie ile tam było much składających jaja, ile larw wokoło. Jaki odór, bo już nie zapach, unosił się wokół: spalenizna, padlina, wszechobecny rozkład i kadzidła.
Psychiatryk wszechświata, Wszechświecie. 

Może dlatego Joshua się wkurzył i zablokował ze swoimi wyznawcami handel na jeden dzień?
Musiał wiedzieć, że mu nie darują strat  finansowych, chyba nie był tak naiwny? A może był?
Może łatwiej było uzdrawiać chorych i wskrzeszać takiego Łazarza niż walczyć z chciwością i rządzą władzy?
Może dlatego jego ostatnie słowa brzmiały: czemuś mnie opuścił?

Zakładając, że ogólna narracja kościoła jest prawdziwa, bo dowiedziałam się również, że tak naprawdę nie wiadomo, kto napisał ewangelie. Konstantyn i spółka je sobie ponazywali i wybrali z wielu podobnych utworów, by im pasowało do historii jaką chcieli wdrożyć. Nie było żadnego Marka, Jana, Łukasza i Mateusza. Ups...
Im więcej człek się dowiaduje, tym bardziej zadziwia ilość tworzonych majaków, złud, bajek, legend, fantasmagorii. Wiem, że ma to wszystko jakieś swoje zadanie, społeczne najczęściej, kontrolujące jakiś aspekt naszego życia. I nie da się wszystkiego ogarnąć, bo to działa na wszystkich poziomach: cielesnym, duchowym, psychologicznym.
Ale muszę przyznać, że mam sporo frajdy rozbrajając te rzeczy, które mi włożono do głowy. 
Coraz luźniej się żyje.

Aczkolwiek, w świetle tego co powyższe, mogliby w kościele przestać gadać:
...oto ciało i krew, jedzcie i pijcie...




PS. Tylko, z powodu czasów w jakich żyjemy, tłumaczę: nic nie mam do muzułmanów, ani żydów, ani katolików, czy kogoś tam jeszcze. Wszyscy byliśmy wariatami i nadal nimi jesteśmy na tej planecie. Wszyscy na terapii, po równo :)
PSbis. Polecam ten kanał, bo opowiadają również o różnych objawieniach maryjnych, tam dopiero się się działo :)



Pozdrawiam Wszechświecie, twoja mocno obrzydzona, Prowincjonalna Bibliotekarka

niedziela, 30 marca 2025

Droga Bohatera Wszechświecie

 

Iris Ester

Gawrony wysiadują. 
Wiosna może nie szaleje, wciąż są przymrozki, ale nie ma na co czekać. Dni są ciepłe, słoneczne, można ogrzać kosteczki wyziębione nocą. W osiedlu gawronim zapanował spokój, a właściwie spokojne wyczekiwanie na pierwsze popiskiwania nowego pokolenia. Ogrzewa się jaja, poprawia gniazda, gada się z sąsiadami i żeruje. Tylko młodzież od czasu do czasu wszczyna burdy i bijatyki, ale głównie z nudów. Jak to młodzież każdego gatunku.
Dzikie tulipany dały radę. Projekt ich nie pokonał. O ile w zeszłym roku było ich mniej i nie wszystkie kwitły, tak w tym roku wygląda to bardzo dobrze. Jest ich o wiele więcej, pędzą do światła szybko i zdrowo. Już się cieszę na feerię barw dopieszczającą serce. Są też szafirki, krokusy i zawilce, z czego te ostatnie cieszą ogromnie, bo po ochronie bioróżnorodności jaka na nie spadła, uchowała się maleńka kępka. A teraz ładnie się rozrosły.. Nic tylko się cieszyć, że gminny Mordor odwrócił oko od Projektu i go olewa. Są ważniejsze sprawy, ot takie drogi gminne. One na pewno potrzebują uwagi i będą za nią wdzięczne.

Iris Esther

Życie płynie spokojnie, choć przedwiosenne wirusy, podrasowane durnymi posunięciami w w latach panikodemii, dokuczają i trzeba czasem poleżeć w łóżku z herbatką sosnową. Ale pochorowaliśmy z Mężem, posmarkaliśmy i idzie ku dobremu. W sumie zwolnienie jest formą odpoczynku od rutyny bibliotecznej. Nadgoniłam czytanie, seriale, pospałam. Są plusy dodatnie.
Teraz pojadę na zabiegi kręgosłupowe i będę gotowa na sezon wiosenno-letni. Sukienki już czekają w szafie, tylko sandałki jeszcze kupić, bo zeszłoroczne słabe były i się schodziły. Kupię w Łukbucie tym razem. Ich przejściowe trzewiki już trzecią zimę zaliczyły, a nie wyglądały. Porządna firma.
I tak życie płynie powoli, ale uparcie. Czasem szybciej, czasem wolniej, ale w jednym kierunku, do Wyjścia.


Iris Esther

Jednak pod tą cieniutką warstwą codzienności i rutyny są oceany niezmierzone innych, ciekawych, fascynujących rzeczy. Ukrytych przed naszym wzrokiem, schowanych w strumieniu czasu, w innych wymiarach naszej egzystencji, których niektórzy nawet nie podejrzewają o istnienie. 
Moja świadoma podróż przez te przestrzenie trwa dopiero 10 lat, ale nawet ten niewielki ułamek doświadczeń z nią związanych, zmienił na trwałe moje podejście do życia. Może dlatego mniej piszę, bo coraz mniej mnie dziwi, coraz więcej rozumiem, coraz bardziej jestem wyrozumiała dla siebie, nabyłam coś, co nazywam miłosierdziem. Bo my wszyscy na tej samej drodze.

Mojej mamie po śmierci ojca sen się przyśnił. 
Droga po horyzont wśród pięknych wzgórz porośniętych kolorowymi kwiatami. Błękitne niebo, słoneczny dzień. I tą drogą idą ludzie, mnóstwo ludzi, tak dużo, że zlewają się w jedną, barwną masę. Ale obok tego pochodu idzie ojciec. Jest młody, ma na sobie kolorową kamizelkę jakiej w życiu by nie założył. I jest uśmiechnięty od ucha do ucha. Macha do mamy ręką, widać radość, prawdziwą...
A potem dołącza do tej masy ludzi podążającej drogą w pięknych okolicznościach przyrody, w słoneczny dzień.
Podróż.

Iris Esther

Jest taki schemat, zwany monomitem Campbella.
Najczęściej ma zastosowanie w literaturze i kinie. Typowy przykład to Władca pierścieni Tolkiena.
Jest to typ opowieści, w której bohater wyrusza w podróż, przeżywa kryzysy, pokonuje przeciwności, spotyka się z własnym cieniem, zwycięża wroga, po czym powraca do domu odmieniony.
I tak zastanowiwszy się stwierdzam, że to może właśnie tak jest. 
Ania która wyruszyła w podróż 10 lat temu, zmieniła się. Choć nadal jest sobą. Jednak wrócić do tego co było już się nie uda. 
I wcale nie potrzeba. 
Tylko wydaje mi się, że owa podróż bohatera nie jest do załatwienia w jednym życiu. Za dużo na raz. Myślę, że sprawa jest większa, szersza, głębsza i rozłożona na wiele, wiele żyć. Wiele planów filmowych, z różnymi scenariuszami i statystami. Przechodzimy przez kolejne etapy podróży, dokładamy doświadczenia do doświadczeń, wyciągamy wnioski, refleksje i dopiero gdzieś na końcu właściwej drogi ułożymy Całość. Nie widać tego z obecnego punktu siedzenia, ale to nie oznacza, że to nie nastąpi. Czasem dobrze jest nie wiedzieć, to otwiera drzwi do kolejnego etapu.



Post nie miał być taki filozoficzny, ale sam się napisał, więc taki miał jednak być :)

Właściwie chciałam napisać o tym, że ciągle coś odkrywam, ciągle mnie coś zaskakuje i to jest takie smaczne, cieszące i fascynujące. 

Najbardziej lubię, gdy dzień się kończy i noc zapadnie za oknami. Mąż, ja, suczka i nasze koty wychodzimy na ostatni spacer. Jest cicho, gawrony coś pomrukują, w krzakach świecą oczy innych zwierzęcych gości, czasem słychać sowy. Niebo nad nami jest ogromne, pełne gwiazd, otwarte. Idziemy w ciszy, uspokajając wewnętrzny dzienny szum, zmieniając tę rzekę w szemrzący strumyk. Potem, już otuleni mięciutką kołdrą w łóżku, z posapującą w śpidełku suczką i mruczącymi kotami ułożonymi w naszych nogach, w dobrostanie, czasem jeszcze rozmawiamy. 
I ja opowiedziałam ostatnio co odkryłam.
- bo wiesz mężu, takiego podcastu słucham "O Zmierzchu". Fajna kobitka, nie owija wełny w bawełnę. I wiesz, ja taka już oczytana, osłuchana, a ona mi udowodniła, że jeszcze dużo przede mną.
Powiedziała, że mylimy samoocenę z poczuciem własnej wartości. I mnie tak zastopowało, bo mi się zdawało, że to to samo, ale okazało się, że nie. Samoocena to coś, co wypracowujemy sobie z tego, jak nam w życiu co wychodzi. Czy odnosimy sukcesy w pracy, czy dobrze się sprawdzamy w rolach społecznych, ile mamy na koncie, jaki samochód, czy jesteśmy ważni i szanowani. 
A poczucie własnej wartości to jest to, czy czujemy, że jesteśmy na swoim miejscu, że mamy prawo TU być i siedzieć w pierwszym rzędzie, czy jesteśmy pewni i ugruntowani w swoim życiu.
I okazuje się, że dobre poczucie własnej wartości wpływa na dobrą samoocenę, ale dobra samoocena niekoniecznie wpływa na dobre poczucie własnej wartości, no i masz...

Mąż chwilę pomilczał i pomyślał, bo to ja dużo gadam w tym związku. I sennym głosem odpowiedział:
- no tak, zgoda, bo każdy kwadraty jest prostokątem, ale nie każdy prostokąt jest kwadratem.

Hm... znalazłam się nagle w głębokim kosmosie, gdzie ciepłą i wibrującą, atramentowo-czarną próżnię odrobinkę tylko rozświetlało kilka bardzo dalekich gwiazd. Bardzo dalekich. 
Zawirowały mi kwadraty i prostokąty w tej próżni i chwilę tentegowałam, dłuższą chwilę. 
A potem usłyszałam lekkie chrapnięcie obok.
Mąż zasnął. 
To i ja zasnęłam.

Iris Esther

Wielkanoc się zbliża, dlatego te śliczne ilustracje. Urzekły mię :)




Pozdrawiam Wszechświecie, twoja geometryczna Prowincjonalna Bibliotekarka

czwartek, 13 marca 2025

Pierogi ze śmietaną i cukrem Wszechświecie

 

To nie ja robiłam te pierogi, z internetu są.
Po prostu smakowicie wyglądają.

Ale zanim o pierogach to Wiosna przyszła.

Jakoś tak dziwnie przyszła, bo ja czekałam na zimę. I tak czekałam, czekałam aż przyszła wiosna a zimy ani widu, ani słychu. Do karmnika nie przyleciały ani gile, ani zięby, ani dzwońce ani cała reszta bandy, która w tamtym roku rządziła w nim. Dokarmiały się sikorki wszelkiej maści, wróble, mazurki i jeden zawzięty rozrabiaka, kowalik. Jak on wpadał do karmnika, to wszyscy wont i to już!
Nastawiał się do bitki i skrzeczał złowrogo. No trochę świr, ale co zrobisz :)

Zaliczyliśmy już marcową grypkę więc wiosna zaklepana. Choć nie wiem czemu, ale moja czeremcha się nie śpieszy. Powinna mieć już nabrzmiałe pączki z listkami, ale nie ma, może coś wie? 
Zobaczymy.
Gawrony są bardzo aktywne, gniazda poprawione, powiększone, gotowe na przyjęcie następnego pokolenia. Gody odbywały się radośnie i intensywnie, co obserwowałam załzawionymi oczyma leżąc zasmarkana z gorączką w łóżku. Akurat mam widok na największe gniazdo w kolonii. Młodziaki, podniecone ruchem w kolonii, co raz dokuczały starszym usiłując wyciągać z gniazda patyki, które ci tam właśnie z pieczołowitością umieścili. Sporo awantur. Ale po pracy i żerowaniu, wieczorem, zapadał spokój. Siadały gawrony na drzewach, lekko się kołysały na gałęziach. Czyściły piórka, przeciągały się, przytulały się coś tam do siebie gardłowo gruchając. Wiosna.
 
10 kwiatów na dwóch badylkach moja mama wyhodowała

Projekt i Reszta Ocalała daje radę. Zwłaszcza Projekt. Po ochronnej anihilacji bioróżnorodności, owa bioróżnorodność powolutku, jakby mimowolnie i przypadkiem, wpełza na unijne tereny. Sprytnie kryje się między kolczastymi krzakami dzikiej róży nasadzonej w dużej ilości. Certyfikowanej zapewne. Zarasta obrzeża trawników, włazi do piaskownicy, przepycha się miedzy barwinkiem i bluszczem. Obrasta Pijacką Chatkę (zwaną wiatą edukacyjną w papierach), próbując ukryć fakt, że wiosna do Chatki zajrzała już i zostawia tam sporo śmieci segregowalnych, zwłaszcza szkła i metali.
No i spadają budki dla ptaków, zapewne również certyfikowane unijną pieczątką. Rozsychają się, czasem gniją, nieczyszczone od 3 lat, spadają i leżą, dając świadectwo...
Że wszystko ok, jak mniemam, wszystko idzie do dobrego :)

Kotka Milutka i poranne rozmowy przy karmniku

I tak to, bez zimy mamy wiosnę. 
A wiosną ludzie zaczynają zerkać ile im przybyło ciałka przez zimę i rozpoczyna się pęd do... sama nie wiem. To się nazywa odchudzanie, ale ja nie wiem, czy o to chodzi. I jak to nazwać tak naprawdę.

Tu dodam w celu wyjaśnienia: nie jest to wredny post hejtujący odchudzanie i kogokolwiek, kto się odchudza. Wręcz przeciwnie, trzymam kciuki za powodzenie :)

Więc spojrzawszy na wagę, stwierdziłam, że może by coś zmienić w diecie, hm... Błąd.
Jak tylko boty w internecie się zorientowały, że oto podjęłam temat jedzenia "zdrowego" rozpoczął się atak cybernetyczny. Na Facebooku i YouTube nagle jacyś dietetycy, zielarze, lekarze, wit. D, suplementy, ćwiczenia, to jeść, to nie jeść, to badać, to badać jeszcze bardziej, otyłość, choroba, cholesterol, cukier, zadbaj o siebie, zrób to, zrób tamto a to cię wyzwoli i uzdrowi, tylko rób to i rób to, i jedz to.
Wszystko zbadane, naukowcy już wiedzą, są artykuły, są badania, niepodważane! Medycyna dobra, medycyna zła, a właściwie to jajka cię uratują tylko wyrzuć chleb, bo to trucizna. No i jedz awokado, duuużo awokado. Cukier cię zabija, sól cię zabija, mąka cię zabija...
Właściwie, cały przemysł spożywczy cię zabija...
Ze zdumieniem odkryłam, że otyłość zaliczono do "chorób". Że trzeba leczyć. Zapewne objawowo :)
Cóż za pole do popisu dla Big Farmy, tyle nieprawidłowości do naprawienia w człowieku. Za pomocą chemii oczywiście. Tylu chorych ludzi, biedacy...pomożemy! 

kartacze ze skwareczkami

Muszę się przyznać, że popłynęłam. Zaczęłam robić notatki, co zbadać, zastanawiać się czy mam objawy insulinooporności, a może wątroba, tarczyca, a może trzustka? Co jeść? W lodówce same trujące rzeczy, awokado nie ma, olej zwykły. Ale jajka mam, prawdziwe, tylko na samych jajkach się nie da. Chleb zły a właśnie znalazłam panie, które pieką taki dobry, swojski chlebek, szkoda....
Ale przecież jestem gruba i właściwie już umieram, według tego co czytam, już po mnie, tylko patrzeć jak padnę na ulicy na zator, zawał, śpiączkę cukrzycową, wylew, ciśnienie...
I tak zakisłam w tym szukaniu dobrych rad i jedynej dobrej drogi do mitycznego zdrowia, które tuż na wyciągnięcie ręki a jednak takie nieosiągalne, że dopiero pani Brodzik, aktorka taka, mię uratowała.

zaguby ze skwareczkami

Otóż na YouTube gdzieś klikłam jakiś wykład o "zdrowym jedzeniu"  i tam był fragment wywiadu z Joanną Brodzik. Zapytano ją jak jej się udaje utrzymać taką ładną sylwetkę mimo lat 53 (bo w mediach to już wiek schyłkowy). 
I cóż słyszę w odpowiedzi? P. Brodzik mówi, że już była na równi pochyłej i staczała się, bo menopauza. I ją to bardzo posunęło w objętości. Ale miała wokół siebie mądrych ludzi (czyżby sama się do nich nie zaliczała?).
I ci mądrzy ludzie powiedzieli jej, że pierogi ze śmietaną i cukrem to jest comfort food.
(tzn. ogólna nazwa ulubionych potraw, po które sięgamy pod wpływem emocji (dobrych lub złych).
I należy ich się pozbyć, pierogów znaczy, nie emocji. Plus oczywiście inne comfort foody też, wont!
Tylko zdrowe, warzywne, organiczne, bez żadnego comfortu jeść należy. 

I mię zastopowało. Tak jakbym biegła 100km/h i nagle zatrzymała się.
Poczułam taką niezgodę i złość, że aż wybiło mnie z zakisłej rzeki "zdrowego trybu życia".
Pierogi? Pierogi?

Bo ona przestała jeść te pierogi z zabójczym cukrem i tą ohydną śmietaną. I ma teraz smukłą sylwetkę i jest zdrowa. I wszystko się naprawiło. 

babka ziemniaczana z kiełbaską

Dopiero do mnie dotarło jak pozwoliłam zmanipulować swój umysł. Niby nie wchodzę tam gdzie nie chcę, ale korzystam z kilku rzeczy w internecie. A to wszystko jest połączone i cały czas czujne, cybernetyczne oczy śledzą treści, które oglądam. Szukają dziurki w mojej głowie, którędy wśliznąć się po cichutku i na moich strachach i deficytach uwić sobie wygodne gniazdko. Ach moja nerwico... 
Pozwoliłam. Cóż...

placki ziemniaczane

W niedzielę mąż pojechał sędziować zawody, a ja ugotowałam sobie 12 pierogów z truskawkami. 
6 szt. posmarowałam sobie na bogato śmietanką kwaśną, posypałam cukrem trzcinowym i zjadłam powoli, delektując się każdym kęsem. Następne 6 szt. zjadłam wieczorkiem, polane rozpuszczonym masełkiem i posypane znów cukrem.
Jakie były dobre, jak nigdy chyba :)

Więc zakończyłam odchudzanie, zdrowe odżywianie i inne cuda na kiju. 
Postanowiłam zdać się na siebie w tym przypadku, bo ja w przeciwieństwie do P. Brodzik mam własny rozum. Nawet jeśli w grubym ciele :)

wiadomo, szarlotka ;)



 Pozdrawiam Wszechświecie, Twoja fanka pierogów i potraw podlaskich, Prowincjonalna Bibliotekarka

sobota, 8 lutego 2025

Samodzielność w działaniu Wszechświecie

 

Łukasz Sobkowiak


Łukasz Sobkowiak

Zima. 
Brązowa zima. 
Brązowo-zielona zima.
Na spacerach podziwiam paletę wszelkich brązów i zieleni. I mnogość życia w tych kolorach.
Grzyby, mchy, pleśnie, jakieś drobne, małe roślinki przytulone do ziemi, schowane pod uschniętymi liśćmi. Jabłka gnijące na ziemi, niektóre jeszcze czerwone i różowe, dodają koloru mokrej, śliskiej, gąbczastej metamorfozie wszystkiego co latem było błyszczące, sprężyste i ciepłe od słońca.
Uwielbiam patrzeć na korony drzew, są jak czarne koronki na tle szaroburego nieba; wyrafinowane, eleganckie, skomplikowane wzory w których zapisana jest tajemnica Życia. 
Gdybyśmy umieli ją odczytać...
A może umiemy?

Codzienność jest jak ciepły kożuch, trochę ciężki, ale taki przytulny, przesiąknięty zapachem domu: spokojnych śniadań, ciepłych herbat, chlebka z masłem i dżemem z czarnych porzeczek. 
Wieczorem, gdy wychodzimy z mężem na ostatni spacer przed snem, pod drzwiami ustawia się grupa spacerowa: suczka i trzy koty. I tak spacerujemy w ciemnościach, my i one. Dziwna grupa, ale nasza, swojska, rodzinna. Tam dom twój, gdzie serce twoje.
Tu moje Serce.
Coraz spokojniejsze...

Jakoś nie umiem i nie chcę pisać o rzeczach nieważnych, oczywiście nieważnych dla mnie. Bo dla innych ważnych może. Ale chyba odłączenie od telewizji, mediów, szeroko pojętego życia społecznego, politycznego i innej maści płytkich nurtów rzeczywistości naszej spowodowało, że patrzę w inne obszary rzeczywistości.
Nie jest trudno pływać po tej kolorowej, ekscytującej ale nie za głębokiej rzece.
Afery, kłótnie, zachwyty, zabawy, bóg, diabeł, anioły, miłość, arcydzieła, kicz, nienawiść, taniec, muzyka, jedzenie, śmiech, wojny, dramaty, kłamstwa, narodziny, śmierć, znów narodziny, władza, sex, pieniądze, jędrne ciała, chcę/ nie chcę, fotki na instagram, botox, złość, smutek, żałoba, niezgoda, szybko, szybko, szybko....
Wszystko na niby.
Marudzę, bo to wszystko w pakiecie all inclusive na Ziemi. 
Bufet taki.

Łukasz Sobkowiak

W bibliotece ruch. Zima jest trudna, bo robić nie ma co. Ogródki nie działają. Długie wieczory. Ludzie zaczynają słyszeć swoje myśli i to trochę straszne jest. Trzeba czymś się zająć, żeby głowa tak nie gadała. I czytelnictwo rośnie.

Ostatnio przyszła PaniW:
- te trzy książki co pani dała, były bardzo ciekawe, ale nie przyniosłam tej czwartej, bo jakaś nieciekawa i wolno idzie.
Nawet nie bardzo zdziwiona, bo zaznajomiona jestem z takimi czytelnikami, mówię:
- to niech pani przyniesie, toż nie ma obowiązku czytać tego, co się nie podoba.
PaniW jednak ma inny pogląd na to:
- no cóż pani mówi, ja bym sobie nie darowała, gdybym nie przeczytała wziętej książki. Zaczęłam, skończę.

Ten sam dzień, przychodzi PaniS:
- jedna mi została, ale ciężko się czyta. Może się rozkręci, ale słaba.
To odpowiadam:
- niech pani rzuci czytanie i odda. Po co się męczyć? Nieciekawa, nudna, czasu szkoda.
PaniS ma jednak inne zdanie:
- nie mogę, bo jak to? Ludzie powiedzą: nosi te książki torbami, upycha do szafki i nie czyta. Taka inteligentka udawana. Przyniosę następnym razem, powinnam skończyć.

Ten sam dzień, przychodzi PaniK:
- jeszcze zostawiłam jedną , bo słabo mi idzie. Nudna jakaś i dziwnie napisana.
Zdziwiona ogarniam, że to już trzecia czytelniczka taka dzisiaj, więc moja pierwsza myśl to:
- O co chodzi Wszechświecie????? 
Ale mówię: -
- A brała pani pod uwagę nieczytanie nudnej książki? Można nie czytać, można oddać, bo się nie podoba. Dam pani coś fajnego.
PaniK patrzy na mnie jakbym spadła z księżyca, widzę, po prostu widzę, że tej opcji nie było w niej do tej pory. Mówi jednak:
- Ale jak już zaczęłam, to muszę skończyć przecież. Przeczytam i oddam.
Widzę jednak coś w oczach, jakąś niepewność, jest nadzieja...

Trzy biedaczki w jeden dzień. Pamiętam siebie taką. Nie, nie książki. Nie czytam nudnych, nawet lektur niektórych nie przeczytałam, ot takiego Pana Tadeusza na przykład. Beznadziejny :)
Ale nie dawałam sobie prawa do zmiany zdania, nie dawałam sobie prawa do odmowy, gdy mi coś nie pasowało, zmuszałam się do robienia rzeczy, które, jak mi się wydawało, powinnam robić.
Według innych oczywiście.
I szeptały mi do ucha pokolenia kobiet z rodziny: jak się zacznie, to trzeba skończyć, jak cię widzą, tak cię piszą...
Nie pozwalaj sobie...
To nie pozwalałam.
I nie wybaczałam.
Sobie.

I one, te trzy, też sobie nie pozwalają. A mogłyby pozwolić. I wybaczyć.
Samodzielnie nie pozwalają, samodzielnie by pozwoliły. Wszystko w ich rękach.
Mogą sobie pozwolić na dużo!
Samodzielność w działaniu mają, choć myślą, że nie mają.

Łukasz Sobkowiak

I tak sobie podsumowawszy ten dziwny dzień, spokojnie wlazłam do łóżka, przytuliłam się do męża, poczułam jak na nogi kładzie nam się ośmiokilowy kot Funio, na parapet wskoczyła i ułożyła się kotka Mała, suczka Fasola pochrapywała lekko w śpidełku, kotka Milutka ułożyła się obok mojej poduszki.
Mąż stękając przesunął Funia z naszych nóg, coś tam mamrocząc złowrogo w jego kierunku. 
W końcu zapadła cisza pełna spokojnych oddechów.
W przytulnej ciemności zmorzył nas sen.


Poszłam do pracy następnego dnia. Spokojnie piję kawę poranną i przeglądam nowości wydawnicze. Miły rytuał biblioteczny. 
Wpada czytelniczka PaniA:
- Ania (bo jesteśmy na ty) masz coś tej no, czekaj.. (odpala komórkę) zaraz, zaraz, O! Tokarczuk?
Zdziwiona odpowiadam:
- mam, ale to wcale nie w twoim typie książki, nie spodobają ci się.
I słyszę w odpowiedzi:
- no weź, to WSTYD nie znać noblistki, dawaj.

OŻesz ty Wszechświecie...

Łukasz Sobkowiak

PS. Obrazy, które wstawiłam, maluje podlaski artysta mieszkający niedaleko Miasteczka Łukasz Sobkowiak. Świetnie ilustrują zielono-brązową zimę. Ale też uwielbiam kolory jego prac, cudo :)


Pozdrawiam Wszechświecie, twoja trochę już bezwstydna, dająca sobie prawo i wybaczająca
Prowincjonalna Bibliotekarka.

niedziela, 5 stycznia 2025

Ćwiczenia z utraty Wszechświecie


Dziewczynka
Rok 2024 przećwiczył mnie z utraty...
Straciłam wiele miłych, puchatych i pachnących, wieloletnich iluzji: że kochałam, że nie kochałam...
Że coś było moje, a przecież nie było. Albo myślałam, że nie moje, a było moje cały czas...
Odeszła Agatka i myślałam, że koniec, bo dość, ale nie.

Odeszła Dziewczynka....

Kiedy sprowadziliśmy się 25 lat temu do bloku, do nowego mieszkania, do Starego Sadu, do zieloności poza Sadem czułam, że to moje miejsce.  Pokochałam je jak swoje, choć moje nie było. Wtopiłam się w cienie Sadu, stawałam się zapachem jabłek i ziół, iskrzyłam poranną rosą, szeptałam sekrety z dzikimi tulipanami, biegałam z wiewiórkami z gałęzi na gałąź, razem z jeżami szukałam pędraków, latałam z gawronami wysoko.

Teraz wiem, że Sad był mi potrzebny do zdrowienia, potrzebowałam schronienia, by wylizać i wygoić rany, uspokoić serce, oczyścić umysł. I Wszechświat mi to podarował, tak poprostu.

Za Sadem była targowica, całkiem spora, zaniedbana. Na jej najdalszym kawałku gmina od lat składowała gruz, który poprzerastał zielonością, tworząc groty, jaskinie i podziemne tunele.
I tam któregoś dnia, 18 lat temu, jakiś patałach wyrzucił dwie małe, rude suczki. Matkę i córkę.
Były bardzo płochliwe, nie dawały do siebie podejść, kiedy przechodziłam tamtędy widziałam tylko rude uszy, błyszczące ślepka i czarne noski wystające z trawy. Jakoś sobie radziły, dokarmiały je dwie panie, które mieszkały niedaleko. Ale natura to natura, odbyły się gody i pojawiły się szczenięta. To były dobre matki, szczenięta z wiosennych i jesiennych miotów rosły jak na drożdżach i powstało tam całkiem spore stado. Szczeniaki nie bały się ludzi, dzieci z Miasteczka przychodziły bawić się z nimi, w poniedziałki odbywały się targi, więc sporo szczeniąt wzięli ludzie, bo były śliczne. Ale było wiadomo, że to nie potrwa długo,  choć Mordor gminny dwa lata udawał, że nie widzi problemu. 
Ja też dokarmiałam to stadko, nosiłam szczeniaczkom mleko z żółtkiem, by wspomóc mamy w wychowaniu pędraków. I wtedy poznałam Dziewczynkę.

Dziewczynka druga od prawej :)


Dziewczynka z mamą i bratem, biegnie pierwsza.

Była bardzo nieufna. Od maleńkości. Kiedy wszystkie maluchy radośnie przybiegały by je pogłaskać, ona jedna trzymała dystans. Machała ogonkiem z daleka. Gdy podrosła śledziła mnie gdy wracałam do domu przez Sad, ale nie było mowy o dotykaniu. Znikała jak leśny duszek w zakamarkach Sadu, który znała doskonale.

I kiedy już była prawie dorosła Mordor gminny postanowił zrobić porządek. Przyjechał hycel i wyłapał prawie całe stadko. Prawie, bo Dziewczynka i jej młodszy Brat nie dali się.  Nie nabrali się na żadne kiełbasy w klatkach-łapkach, nie dali do siebie podejść. Hycel próbował kilka dni, w końcu odjechał. Losy rodziny Dziewczynki nie są mi znane, ale hycel był przestępcą, wiadomo było, że zabija psy albo wyrzuca w innych gminach gdzie ma umowy, by złapać jeszcze raz i znów zarobić. Gmina o tym wiedziała.

W każdym razie została Dziewczynka i Brat.
Brat był dużym, nieporadnym strachulcem, z wyglądu podobnym do wilka. Był oswojony, dawał się głaskać, więc Mąż znalazł mu dom u kolegi strażaka, gdzie Brat jeszcze spokojnie dożywa starości.
Dziewczynka została, przeniosła się do Sadu i zniknęła ludziom z oczu. Ufała tylko mi i dwu innym paniom. Wiedziałam, że za chwilę będą szczenięta więc zaczęłam ją oswajać, by dała się złapać na sterylizację. Szło opornie, pojawiły się jednak szczenięta, aż 8!
Szczęśliwie jakoś ludzie je wzięli do domów a mi udało się złapać Dziewczynkę i wysterylizować. Potem dłuuugo mi to pamiętała i nie podchodziła do mnie. Ale jakoś znów się dogadałyśmy. 
I tak zaczęła się nasza wspólna droga.


Maż zrobił budę, postawiliśmy ją w chaszczach śnieguliczkowych przy naszym ognisku. Dziewczynka w ciepłe miesiące wolała chłód i cień śnieguliczki, jesienią uwielbiała kupy liści do spania ale zimą przenosiła się do ciepłej rezydencji. Buda, pełna miska, pomoc w razie choroby i wolność, to miała od nas.



Znała zwyczaje mieszkańców bloku lepiej od nas samych. Towarzyszyła nam w spacerach, odprowadzała dzieci do autobusu, odprowadzała mnie do pracy. Po sterylce, z powodu powikłań, został jej jeden jajnik, więc miała pseudo-cieczki. Dwa razy do roku w Sadzie rozgrywały się gorące sceny, ale i tu umiała się schować z kawalerami tak, by nie wchodzić ludziom w oczy.



Przysparzało to Dziewczynce sporo kolegów, którzy ją odwiedzali też z czystej przyjaźni przez cały rok. Miała super charakter, niekonfliktowa, przyjacielska, łagodna, ale gdy było trzeba, umiała postawić granice. Niektórych kolegów odwiedzała w ich domach, pobawiła się z nimi i wracała do siebie. Opatrzyła się ludziom więc przestali na nią zwracać uwagę, traktowali jak coś stałego i niegroźnego. Przynajmniej część ludzi, bo zawsze znajdą się tacy, co im wszystko przeszkadza.

Latem chodziła do Bugu się kąpać, wracała mokra, pachnąc wodą z mułem i ziołami w których się suszyła. Zimą uwielbiała śnieg, tarzała się w nim z lubością, czyszcząc grube furto, aż stawało się mięciutkie i błyszczące. 



Nigdy nikogo nie zaatakowała, nigdy nikogo nie zaczepiała, kiedy czuła się niekomfortowo, znikała.

Po latach pozwoliła mi się głaskać najpierw jedną ręką, potem dwoma. Kilka ostatnich lat pozwalała już głaskać brzuszek. Nigdy na nią nie naciskałam w tej materii, chciałam by była wolna i czuła się bezpieczna. Zaufała mi. 
Ostatni wolny pies. Przynajmniej znany mi...
Miałam zaszczyt być objęta jej przyjaźnią.


Pomagała mi na wiele sposobów, najczęściej była przy mnie gdy nieświatło, łzy, strach i smutek ze mnie wychodziły. Chowałam się wtedy w Sadzie a ona była obok. Czasem trącała mnie mokrym, zimnym nosem i patrząc w oczy mówiła; jestem tu, słucham, nie jesteś samotna...
Czasem robiła coś co mnie rozśmieszało, czasem jej radość była tak zaraźliwa, że nie dało się smucić.
Kiedy unia i Mordor gminny rozjechały Sad dla niej też to było szokiem. Znikła na kilka dni, ale wróciła. I zaadaptowała się. Oswoiła Projekt, znalazła w nim luki, które przegapiła unijna "ochrona", dostosowała się. I pomogła mi się przystosować, choć u mnie tak łatwo nie szło :) 


Niestety ten jeden zostawiony jajnik i produkowane przez niego hormony spowodowały raka sutków. Dwie operacje przedłużyły jej życie o jakieś 4 lata. Ale rak wrócił i 13 grudnia miła, zasmucona pani weterynarz pomogła Dziewczynce opuścić ten świat, zanim stał się on dla niej bólem.

16 lat dobrego życia to dużo. Odejście bez bólu, bezcenne.
Tyle dostała ode mnie na pożegnanie. 

Tęsknię.


Za jednym tylko nie będę tęsknić. Za niepokojem i martwieniem się o bezpieczeństwo Dziewczynki. 
Bo była wolna, ale mieszkała w środku Miasteczka. Biegała gdzie chciała i choć była uważna i ostrożna, rozpracowała samochody i nigdy nie miała wypadku, to wszędzie ludzie...
A ludzie to największe niebezpieczeństwo. 
Bo się boją, bo nie rozumieją, bo są zwyczajnie głupi lub okrutni.
Było kilka nieprzyjemności wcale nie sprowokowanych przez Dziewczynkę. Ona sobie gdzieś szła, albo spała na trawniku, zajmowała się swoimi sprawami. Ale czasem trafiają się osoby, które się boją. 
I te osoby są najgorsze. 
Z własnego doświadczenia wiem, że najgorsze, najgłupsze, najobrzydliwsze i najokrutniejsze rzeczy zrobiłam powodowana strachem. Takim strachem z przeszłości, który dotarł ze mną aż do teraz...
Nie jest dla mnie wytłumaczeniem: boję się psów, bo mnie jeden w dzieciństwie ugryzł.
Dorośnij człeku...
 
Boisz się, to się bój i omijaj je, albo się bój i coś z tym zrób i nie odmawiaj im praw do życia w spokoju. Jeśli chodzi o psy, nie wiem dlaczego, ale siedzimy jeszcze w mrokach średniowiecza na ich temat. Nawet osoby mające psy nie ogarniają ich potrzeb, o czym świadczył deptak w Ustce w ponad  30stopniowym upale. Mnóstwo psich biedaków na rozpalonym asfalcie przypiekało sobie łapki i roztapiało się pod futerkiem. A pan i pani w leciutkich ubiorach, w kapeluszach i klapeczkach z lodami w dłoniach. Ech...no i i same rasowce w dodatku, zero kundelków.

Więc pomyślawszy jakie tu życzenia na Nowy Rok wysłać do Wszechświata, wyszło mi tak:
 

"Nie wolno się bać, strach zabija duszę.

Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie.

Stawię mu czoło.

Niech przejdzie po mnie i przeze mnie.

A kiedy przejdzie, odwrócę oko swej jaźni na jego drogę.

Którędy przeszedł strach, tam nie ma nic.

Jestem tylko ja."

Frank Herbert "Diuna"
   

Dla tych co nie załapali, strach nic nam nie zrobi, bo to my go tworzymy. Nasze dziecko :)


Więc pozdrawiam Drogi Wszechświecie, twoja tańcząca ze strachami,  Prowincjonalna Bibliotekarka