Zbliżają się święta bożonarodzeniowe ....
Po napadzie smutku i zadumy zaduszkowej oraz uczuć narodowo-patriotycznych, będzie napad około świątecznych dramatów.
Świat kołem się toczy, zatacza różnorakie kółka, większe, mniejsze, ale jednak kółka.
Skołowacieliśmy.
Jak konie w kieracie.
Dzień ma godziny, tydzień ma dni, miesiąc ma tygodnie, rok miesiące. Jak my ładnie to podzieliliśmy. Mówi się, że wszystko mija. Że nie można wrócić do przeszłości, do dzieciństwa szczęśliwych dni, do pierwszej miłości, do beztroski nastolatków...czy na pewno?
Bo do przykrych wspomnień, strachów z przedszkola i szkoły, do nieszczęśliwych zdarzeń, rozczarowań i odrzuconych miłości wracamy często. Nawet czujemy tamten ból. Choć minął.
Więc jak to z nami jest?
Lubiłam święta w jakiś taki naiwny sposób. Bym nawet powiedziała: głupi.
Zawsze liczyłam na to, że będzie inaczej. Że magia świąt bijąca z ekranu telewizora, biało-czarnego wtedy, czarodziejsko spłynie na nasz dom. Że stanie się cud i moje święta będą tak piękne i pełne ciepła jak u Borejków z Jeżycjady.
Że mama i tata staną się nagle aniołami, że wyczaruje się z powietrza miłość, że będę kochana, przytulana i chroniona. Że będę bezpieczna.
Co roku powtarzało się to samo, oczekiwania napędzane reklamami, wciskaniem schematów: rodzina na święta musi być razem, musi się kochać, musi celebrować miłość.
Już nie wspomnę o radości z urodzenia Dzieciątka, które zaraz w kwietniu będziemy przybijać gwoździkami do krzyża i cieszyć się z tego, że jego cierpienie i śmierć tak nam pomogły.
UPS, wspomniałam???
No cóż, to jednak część celebrowania.
Ubierałam choinkę, wieszając na biednym drzewku nie tylko bombki, ale i moje nadzieje.
Tym razem będzie inaczej. Tym razem tata będzie trzeźwy. Tym razem mama nie będzie taka nieszczęśliwa, tym razem nie będą się kłócić, tym razem będzie spokojnie.
Bombeczka czerwona w kształcie maliny; cukierek długi, czerwono- zielony; bombka plastikowa okręcona niteczkami jak przędza pajęcza, od babki z Anglii; śliczna puchata tancerka ze skrzydełkami; lampki w kształcie latarenek i włos anielski.
Piękna choinka, aż nierealna.
I ta ciężka praca, by utrzymać to wyobrażenie. By wyczarować, ściągnąć tym razem to marzenie do mojej rzeczywistości, by załagodzić spory, by odjąć mamie zmartwień, by magicznie, samą moją wolą powstrzymać ojca od picia, uspokoić i posadzić z nami przy stole. I dygot, napięcie, lęk.
Naprawdę myślałam, że to moje zadanie. Że jestem taką siłaczką, że wpłynę na bieg wydarzeń.
I się nie udawało. I to była moja wina.
Biedna MałaBibliotekarka.
Co robiły w tym czasie moje siostry? Mama? Ojciec? To samo...
Wyobrażasz sobie Wszechświecie tyle napięcia? Tyle oczekiwania na cud? Tyle energii iskrzącej między nami?
Nic dziwnego, że wybuchało, że musiało się rozładować. Nikt nie utrzyma czegoś takiego...
Nawet Atlas dźwigający Ziemię na swych barkach...
A co dopiero mała dziewczynka.
Wiele, wiele lat później, miałam własne dzieci. Mieszkałam z teściami. W ramach sprawiedliwości, bożenarodzenie u moich rodziców, wielkanoc u teściów. W następnym roku odwrotnie. Wychodziło jak wychodziło, ale zawsze rodzinnie ;-) Czy chciałam, czy nie chciałam; ale nadal myślałam, że chciałam, że tak trzeba; choć coś tam dzwoniło za uchem cichutko, pojękiwało....
Zima. Dawniej zima to nie przelewki. Śnieg, wiatr, mróz minus 20 stopni. Nie mieliśmy samochodu. Autobusy były średnio ogrzewane, z naciskiem na NIEogrzewane. Do moich rodziców tylko 60 kilometrów, ale jechało się z przesiadką. Trzeba było na dworcu PKS czekać czasem i godzinę na następny autobus. A ZIMA.
SynNumerJeden już w domu marudził. Mały był , może czwarta podstawówki. Nic mu się nie podobało. Nie chciał jechać, nie chciał się pakować, bo wyjazd na dwa dni. Stawał okoniem przy wszystkim. Denerwowałam się bardzo, złościłam i cierpliwość mi wysiadała. Biedny dzieciak. Im bardziej ja naciskam, tym bardziej on NIE.
Ale przecież jedziemy na magiczne święta, babcia czeka, szykuje kupę jedzenia, prezenty pod choinką, rodzina razem przy stole, opłatek, życzenia, iluzja cudu.
Kiedy wychodziliśmy na przystanek, już wszyscy byliśmy zdenerwowani. W autobusach syn nie chciał siedzieć z nami. Siedział sam, na ostatnich siedzeniach.
Moje klapki na oczach miały się bardzo dobrze. Jak u konia w kieracie.
Bo już wtedy mogłam zauważyć zbyt rumiane policzki, zbyt szklące się oczy, lekko spocone włosy na skroni...
Ale nie zauważyłam, bo jechaliśmy na święta do babci. Bo trzeba. Grzeczne córki tak robią.
Dopiero wieczorem, ocknęłam się, że on coś jakiś nie taki. Położyłam rękę na gorącej głowie i się wystraszyłam. A następnego dnia, syn przyczłapał do mnie rano i zapytał podnosząc bluzeczkę: mama, a co to jest u mnie na brzuchu? Ospa to była. Jeżukolczasty, jak mi wtedy ulżyło.
A potem znów się wystraszyłam, bo wiozłam dzieciaka z gorączką w mróz...
Ślepa ja. Ślepa Prowincjonalna. Długo ślepa.
Moja terapia trwała już 4 miesiące, kiedy widząc moje narastające napięcie, bo już listopad był, terapeutka Ewa, tak jakby mimochodem napomknęła: skoro nie chcesz jechać na święta, to nie jedź.
Wydało mi się to niemożliwe i irracjonalne. Jak to NIE JEDŹ? A oczekiwania mamy? Chłopaki już dorosłe, ale jak to? Ich też zostawić? I co? Sami w domu, kiedy ja wyjadę z mężem? I czy w ogóle mąż ma na to ochotę? No i ta mama taka samotna i nieszczęśliwa będzie, choć moje siostry przyjadą, ale nas nie będzie ..... a TRADYCJA ?!!!! matkobosko!!!!!
Wszechświecie, najtrudniejsza decyzja w życiu :-)
Nie poszło łatwo...
Nie dość, że sama siebie sabotowałam, to synowie, mama...
Musiałam zawalczyć o siebie. Mąż mnie wsparł :-)
Siostra z Warszawy pojechała do mamy, a my do jej pustego mieszkania.
I w wigilię 2015 roku, o godzinie 20, znalazłam się na Placu Zamkowym, z mężem po rękę. Wśród błyszczących dekoracji świątecznych. Patrzyłam z zachwytem na kolorowe światełka, oglądałam świąteczne wystawy zamkniętych sklepów, cieszyłam się spokojem, byciem z najbliższą osobą, mrozem, śniegiem i poczuciem wolności....
Nic nie gotowałam, robiliśmy miłe rzeczy, poszliśmy spać wcześnie, hm...no może niekoniecznie od razu spać ;-)
Najlepsze święta w życiu.
Czy powtórzyłam swój wyczyn? Już nie :-)
Następne święta spędziliśmy znów u mamy. Ale ja byłam inna.
Wiedziałam, że mogę, ale nie MUSZĘ.
Nie dowiedziałabym się o tym, gdybym nie przełamała kółka.
Nie jest też tak, że mnie czasem nie złości ta świąteczna iluzja, złości, ale umiem machnąć ręką, zanim mnie pochłonie, przeżuje i wypluje ;-)
I wracam w przeszłość, wracam do Placu Zamkowego 2015, przypominam sobie te uczucia i pamiętam, że mogę. Że mam Odwagę, mam Miłość.
Zrobiłam je sobie sama :-)
Pozdrawiam Wszechświecie, twoja self made Prowincjonalna Bibliotekarka ;-)
Ech... mam do świąt chyba podobne podejście jak większość. Nikomu się nie chce odwalać tej szopki ale... No właśnie zawsze jest jakieś "ale". Bo mama, bo babcia, bo tradycja... i tak można wymieniać niemal bez końca. Jesteśmy uwięzieni w pozornie naszych przekonaniach. Ale tak na prawdę to nie są nasze przekonania ale wtłoczone powinności, poglądy i kalki, zwane schematami.
OdpowiedzUsuńJako dziecko i nastolatka, a także młoda kobieta nienawidziłam świąt. Zaczęłam je tolerować jak poznałam swojego męża. Czemu nienawidziłam? No nie wstydzę się przyznać, że przez atmosferę jaką wprowadzała moja mama. Jej schemat to zajechać się, wkurzając się że nie pomagamy z ojcem a potem narzekać że robimy nie tak jak chciała, nie dość doskonale i przeganiać nas. Atmosfera była koszmarna i marzyłam tylko o tym, żeby to się skończyło.
Dziś mam do nich stosunek mniej emocjonalny. Zastanawiam się czy jakbym oznajmiła, że nie przyjedziemy to czy mama tak na prawdę by odetchnęła z ulgą, ze nie musi się spinać, czy zasmuciła, bo tak głęboko ma zakorzenione te rodzinne święta. Bo u nas to tylko moi rodzice oraz mąż ze mną, we czwórkę spędzamy.
No cóż, znasz klimaty ;-) Zauważyłam, że ostatnio jest taki trend by wyjechać na święta gdzieś. Ludzie jadą na narty, do pensjonatów, za granicę. I jest taki ogólny trend narodowy potępiający egoistów :-) A ja im gratuluję, przełamali schematy. Robią to co dla nich jest dobre, dają sobie to.
UsuńSama wiesz, że to nie dzieje się łatwo. Ani bezboleśnie. W większości wypadków trzeba rozhuśtać wahadło, przeskoczyć 180 stopni, zobaczyć drugą stronę problemu. Na terapii spotkałam ludzi, którzy, by uleczyuć siebie, musieli całkiem zerwać z rodzinami. Całkiem. Może to na zawsze, może tylko etap, ale było to dla nich dobre. U nas się mówi: rodziny nie wybierasz. Pacz Luna jaki to ma smutny, zrezygnowany wydźwięk ;-) Trzeba znaleźć harmonię w tym wszystkim. Ale to znaczy, że trzeba poeksperymentować :-) Może spróbuj :-)
Może i rodziny nie wybierasz, chociaż ja wierzę, że na jakimś etapie moja świadomość, dusza czy jak kto woli to nazywać, wybiera sobie rodzinę by przepracować jakąś lekcję, ale to nie na teraz temat.
UsuńZatem, może nie wybierasz, ale nie jesteś na nią skazany do końca swoich dni. przecież mamy i wolną wolę i wolność przemieszczania się działania, wszystko jest w nas. Nasze blokady ale i nasze możliwości.
Wczoraj rozmawiałam z mężem i dowiedziałam się, że on lubi święta i całą atmosferę. Zatem moim ukłonem w tę stronę będzie celebrowanie ich dla niego. I nie przekraczam w tym siebie bo teraz od kiedy nie mieszkam z rodzicami to nie uczestniczę w tej męczącej szarpaninie z przygotowaniami. Wpadam na gotowe. Zdaję sobie też sprawę, że kiedy zabraknie moich rodziców to święta będą zupełnie inne, ja nie przygotuję raczej bo nie gotująca jestem, maż... wątpię, chyba, że zechce przejąć pałeczkę, ale dla nas dwojga... sądzę że znajdziemy jakiś inny sposób by uświęcić ten czas.
Cateringi dla ludzi, a może wymyślicie sobie własną tradycję? Albo spontanicznie co roku coś innego? Mnóstwo możliwości :-) No wiem o tym wybieraniu rodziny, mnie się to nawet kupy trzyma :-) ale to też nie znaczy, że mamy kamieniem z nimi na zawsze siedzieć jednak...jak boli, to lepiej dla nas i dla nich coś zmienić. Życie Luna płynie. Pozdrów Męża :-) Idę zapytać mojego, co naprawdę myśli o świętach. No pacz, nigdy go nie zapytałam. On tak bez pytania mnie wspiera we wszystkim. Ciężko z niego coś wyciągnąć :-)
UsuńDopiszę Luna. Zapytałam męża ;-) On pochodzi z ultrakatolickiej rodziny, co wiele wyjaśnia. Święta dla niego to zawsze był obowiązek, a poza tym rodzina szczerze dzieliła się też dokuczaniem sobie w stylu: dziurki nie zrobi, a krew wypije. Więc stwierdził, że święta to każdy człwiek powinien sobie zrobić sam, tak jak lubi. My lubimy wyjeżdżać na kilka dni razem, on lubi sporty pożarnicze, kiedyś sędziował olimpiadę w Austrii ;-) To są święta. A te przymusowe, to jak najmniej przykro trzeba przeżyć i jusz :-) Kocham tego faceta ;-)
UsuńPięknie powiedziane. Któż z nas nie miewał takich rozterek? Może jednak nie wszyscy mają. Trzeba kiedyś zrobić rozliczenie z własnymi oczekiwaniami i sytuacją rodzinną, by nie zwariować. Czasem życie samo przynosi rozwiązania, gdy zabraknie tych, do których się jechało...
OdpowiedzUsuńZawsze jednak warto rozmawiać - o swoich oczekiwaniach, propozycjach, odczuciach - by tradycja nie stała się torturą.
Może jednak nie wszyscy je mają, może mają, a nie widzą, że mają. Tak jak ja kiedyś, może czasem teraz :-)
UsuńPopieram rozmowy, mówienie o swoich emocjach, co czuję. Ale raczej trudno nam tak rozmawiać. Raczej mówimy o swoich potrzebach, o braku i bardzo chcemy, by ten brak ktoś nam załatał. Nas, Jotko, nie uczy się mówić o sobie, nas się uczy ukrywać siebie. Smutne, ale prawdziwe. Z drugiej strony, widzę, że powolutku się zmienia. Przynajmniej wokół mnie :-) Więc nadzieja jest :-)
może ludzie nie wiedzą, że nie muszą uciekać z własnego domu przed świętowaniem, że mogą łazić całe dwa dni w piżamach, grać w planszówki i dobrze się bawić z tymi, których lubią i którym ten brak odświętności nie przeszkadza
OdpowiedzUsuńMoże ludzie nie wiedzą Klarko. A ty tak od razu wiedziałaś? Bo ja nie. I mnóstwo ludzi nie wie, bo wbito im do głowy w dziecięctwie różne rzeczy. W domku, w telewizorni, w kościółku. Fajnie byłoby wiedzieć od razu, ale wiesz, cieszę się, że wogóle, teraz :-) Mądrość przypływa z doświadczeniami. Czasem trzeba uciec, by móc wrócić. Bo jak nie uciekniesz, to jak wrócisz? Nie da się. A wraca się na swoich warunkach już. Jak nie uciekniesz, w jakikolwiek sposób, to swoich warunków możesz nigdy nie wyartykułować. A to boli.
UsuńKiedyś uciekliśmy przed Świętami. Był to pierwszy i ostatni raz. Wigilia wśród obcych to porażka, absolutna.
UsuńU nas nie było wigili, świętowaliśmy wolność, bycie razem, miłość. Uciekliśmy od schematu, aby poszukać nas, nas samych :-) Pobyć ze sobą. Pamiętam ciepłe oczy męża, trzymaliśmy się za ręce chdząc po starówce, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, ale byliśmy ze sobą w sposób, w jaki zapomnieliśmy, że możemy być. To było piękne. Mimo wszystko święta ( w formie schematu) niszczą tą bliskość, choć z założenia mają ją budować. Przynajmniej ja to tak widzę.
UsuńBardzo odważne. Sama chętnie bym tak zrobiła. Ale prababcia Mlodego i sam młody jeszcze jest. Ale jak była ospa to mnie wyslali tylko po jedzenie w pojemnikach i do domu wróciłam do nich. I to były fajne święta :) mimo że młody w kropkach :D
OdpowiedzUsuńOspa czasem może się przydać :-) Każdy po swojemu Kocurku :-)Różne drogi prowadzą do tego, co nam najbardziej służy. Czasem trzeba się pokłócić z całą rodziną, jak ja :-)Czasem wystarczy ospa ;-)
OdpowiedzUsuńBardzo lubiłam kiedyś święta, choć ich przygotowanie wiązało sie z ogromnym zmęczeniem fizycznym, zwłaszcza zmęczeniem mojej mamy. Dla niej każdy krok na chorych nogach to był ogromny wysiłek. Jednak zasiadaliśmy wszyscy do tej kolacji w końcu cieszać sie tym, że jesteśmy razem. To razem było najwazniejsze.To była nasza magia. Nasza bańka, o której nie mieliśmy pojęcia, że tak łatwo ja przekłuć.
OdpowiedzUsuńTeraz od wielu lat nie ma "razem". A od kiedy nie ma też mamy, zniknęła cała magia świat i w ogóle ochota do ich obchodzenia.Coś sie tam robi, ale z przyzwyczajenia a nie potrzeby.
Podziwiam Twoją odważna decyzje Aniu. Dałaś radę zrobic dla siebie cos naprawdę dobrego, cos co daje Ci siły i zbroję na lata.Ale wiesz, co w tym dla mnie zabrzmiało najbardziej wzruszajaco? Że maż Cię wsparł.Bo samej trudno tak przeciw wszystkim, przeciw swoim lękom i słabościom. Bo taka decyzja prawdziwy koniec świata, ale i w pewnym sensie i początek. Tylko, że negdy nie wiadomo, czy będzie po końcu ten początek, czy moze nastanie jeszcze większy ból i pustka... To zawsze ogromne ryzyko...
Ech, c'est la vie...Mimo wszystko trzeba isć dalej, bo innego wyjścia nie ma!:-)*
Mój Mąż bardzo mnie wspiera, poznaliśmy się mając 15 lat i zawsze od tej pory razem. Weszłam do klasy pierwszego dnia nauki w LO, spojrzałam na niego i trafiło :-)Był mi przeznaczony :-) I ja to doceniam i kocham go bardzo. Bo on razem ze mną ruszył tą drogą, ufając mi, że idę w dobrym kierunku, poniósł też odważnie konsekwencje tej decyzji.
UsuńI tak Olu, to koniec świata i początek jednocześnie. Ryzyko jednak opłaca się, albo się uda, albo się czegoś nauczysz.
Współczuję, ciągle tęsknisz za mamą. Ale magia ma to do siebie, że jest magią. Czyli czymś co pokonuje codzienność, co tworzy niemożliwe. Magia jest w nas. Używasz jej pisząc swoje opowieści. Możesz stworzyć inną bańkę cudowności. I tworzysz, widzę na twoim blogu :-) Może jakby szerzej oczy otwórz :-)
Tą moją magią potrafie byc moze, rozświetlic pocieszyc innych, ale nie siebie.To tak, jak Robin Williams świetnie wygladał jako rozśmieszacz innych, a w środku miał czarną rozpacz.
UsuńPotrzeba czasu, a moze jakiegos kamienia milowego, który będę musiała w koncu przekroczyć. Życie plecie swój scenariusz, poddam sie mu po prostu.Moze to zycie wie, co robi?
(I co, link jest aktywny, czy nadal nie?)
Życie wie co robi, zdecydowanie. Tylko nie trzeba z nim się bić, raczej płynąć. No uczę się :-) Wszyscy się chyba uczymy.
UsuńLoguję się na swoje konto Google, wchodzę na gmaila, wchodzę na wiadomość od ciebie, klikam na "zaakceptuj zaproszenie" i kicha :-( Co robię źle?
niestety, nie wiem...:(((
UsuńW takim razie jak wróci mój syn z łapania pokemonów (syn lat 28 :-))) skonsultuję się :-)
UsuńNo cóż, miałam lepiej, bo mnie moi rodzice zostawili (owoc okupacyjnego małżeństwa) w charakterze prezentu rodzicom mego ojca- tamci drudzy dziadkowie jakoś wcześnie przenieśli się w zaświaty. Święta były zawsze fajne, dziadkowie byli dobrym małżeństwem, wyniosłam z ich domu same dobre rzeczy i mnóstwo bardzo trzeźwego spojrzenia na życie, właśnie dzięki babci.Bo gdy ktoś przeżył dwie wojny światowe to trudno żeby nie miał trzeźwego spojrzenia na życie i nie przekazał go dziecku. I pewnie dlatego jakos nigdy nie miałam złudzeń, że zycie może być lepsze a ludzie milsi. No cóż, wyrosłam na fatalistko-pesymistkę, ale w sumie mi to nie przeszkadza. Mężowi i córce też nie. Ale pomimo takiego nastawienia do życia od ponad 50 lat jestem z jednym facetem, pewnie głównie dlatego, że wychodząc za mąż dobrze wiedziałam, że małżeństwo jest rzeczą przereklamowaną.
OdpowiedzUsuńBabcia zawsze mi mówiła, że tak naprawdę to tylko jedno "muszę" istnieje- po prostu wszyscy musimy umrzeć, skoro się urodziliśmy.
Miłego;)
Najważniejsze, że nie przeszkadza:-) Bo o to chodzi, żeby czuć się dobrze. Niestety, przeżycie dwóch wojen niekoniecznie gwarantuje trzeźwe spojrzenie ;-) Widziałam po moich dziadkach. Czasem takie doświadczenie strasznie popapra człowieka.
UsuńJakby ci to powiedzieć, ja wtedy mimo, że chciałam i marzyłam, żeby było lepiej, miałam głęboką pewność, że to się nie uda. Teraz, dopiero teraz uczę się, że to się jednak może udać :-)Od 15 roku życia jestem z moim mężem, 36 lat i wierz mi, miałam co do niego nierealne wymagania :-) Ale daliśmy radę :-)I absolutnie zgadzam się, małżeństwo jest przereklamowane i chyba niepotrzebne ;-)
Twoja babcia to mądra kobieta była :-)Choć fatalistka :-)
Dopóki prawo będzie dyskryminować związki niezarejestrowane, to z uwagi na dzieci małżeństwo jednak jest potrzebne.
UsuńW życiu po prostu potrzebna jest konsekwencja działania, bo samo chcenie/pragnienie niczego nie załatwi, nawet gdy się wierzy w powodzenie sprawy.
Ano tak. Choć chyba się to już zmienia, młodzi ludzie jakoś inaczej podchodzą do tego. I bardzo dobrze.
UsuńDziałanie to podstawa ;-)
ja często przy tej świątecznej okazji wspomninam nasze święta, już nasze razem. nie chciały mi wychodzić takie cudne wymarzone, kłótnie, a nawet krzyki i napiecie. Jak z Twoim chorym dzieckiem. Okazało sie, że to je idealizowałam. Wystarczyło zaplanowac kolację na 16.30 bo to pora naszych obiadów była, zdjąc ze stołu ten obrus bo niebezpiecznie przy maluchach sie robiło i pozwolić mojemu eM usmazyć karpia- nie nudził się i nie poganiał. A karpia do dzis smaży i jest on najpyszniejszy na swiecie..... i polubiłam od wtedy wigilię.....
OdpowiedzUsuńKażdy ma swój sposób. Coś, co wdrukowało się w dzieciństwie, ciężko czasem zauważyć. Inni szybciej, inni później, a inni wcale nie zauważają :-) I tak się toczy. Uczymy się całe życie :-) I to nieprawda, że głupi umieramy ;-) Wszyscy jesteśmy bardzo dzielni, ponieważ wybraliśmy tę planetę do tego życia. A tutaj nie przelewki, tylko twarda szkola ;-)
Usuń:) masz rację
UsuńTo chyba pierwszy rok kiedy patrzę i czekam na te Święta już zupełnie inaczej. Odkurzyłam je z całej tej disnejowskiej magii, tych złoceń, zbędnych świecidełek, a przede wszystkim nierealnych oczekiwań.
OdpowiedzUsuńTak mało nas już przy wigilijnym stole, z kilkunastu osób, tylko kilka. Ale już inaczej na to patrzę, już bez bólu, a z pamięcią w sercu, pamięcią tego co było dobre w te Święta, co nas łączyło, co warte jest pamiętania. I właśnie te wszystkie dobre chwile przyszły do mnie by mnie w tym roku wesprzeć, bym spojrzała na nadchodzące Swięta bez żalu i tęsknoty, z tą niegdysiejszą naiwną, dziecięcą radością w sercu, że te kolejne Święta to już napewno będą tymi wymarzonymi. Tak naprawdę to wszystkie nimi były, tylko ja tego nie widziałam. Nie wiem jak to napisać, do pewnych odczuć duszy nie da się dobrać słów. Gdzieś tam w tle odżywają kolory, zapachy, swiatła, dobre emocje, jakaś nieoczekiwana radośc, echa świątecznej muzyki. Cały ten klimat towarzyszy mi od kilku dni, jest tłem podczas wszystkich czynności, powracającym z dziecinstwa oczekiwaniem na coś pięknego, dobrego, ale już bez nacisku na to, że to musi się zdarzyć, że ma być tak jak chcę żeby było. Po prostu idą kolejne Święta i znowu na nie czekam i cieszę się, ale już inaczej, spokojniej, dojrzalej, akceptująco:-)
I ja to rozumiem doskonale:-)
UsuńIstotnie Święta to dla wielu nie najlepszy czas. Jest choinka, jest nadmiar jedzenia, tylko tych pustych miejsc przy stole co roku więcej. Nie bardzo umiem sobie z tym radzić w tym świątecznym czasie. Mieszają mi się łzy z ciastem na pierniki.
OdpowiedzUsuńChyba nikt, kto kochał i kocha nie umie sobie dobrze radzić ze stratą. Nie ma reguł. Każdy po swojemu powoli ogarnia. Czasem trzeba popłakać nad ciastem, czasem pod prysznicem, czasem pokrzyczeć w lesie...I tak powoli, powoli zaczyna się robić lepiej, a życie płynie dalej. Czas jest kluczowy. przytulam *
UsuńPierwsze bez Amberka... Ale i pierwsze z małą szarancza ktora pewnie rozniesie choinkę na strzępy
OdpowiedzUsuńAmber z pewnością zajrzy do was. Przecież czujesz, że tak jest :-) Ja mam sztuczną choinkę i ozdoby nietłukące się :-) W tym roku moja Mała pierwszy raz spotka choinkę, a choinka Małą :-)
UsuńA już twoja szarańcza, to będzie COŚ :-) Rób duuuużo zdjęć :-)
Nie no oczywiscie Choinka sztuczna i bombki takie plastikowe, mlody wybral brokatowe :D Wiec beda biale igly i brokat wszedzie, bo choinka sztuczna ale biala bo taka sobie wymarzyl Mlody rok temu i mu kupilam... Bo ja mu spelniam marzenia. Staram sie przynajmniej.
UsuńOj zrobie duzo zdjec. Chetnie bym nawet skads skolowala lepszy aparat, ale musze poczekac, bo nie chce sie w jakies raty wrabiac, ale kompaktem bede czujna przy choince zeby Chessurka gwiazde sfotografowac :)
UsuńMałe koty są cudne. Chessurek za chwilę będzie dostojnym Chessurem, fotografuj :-)
UsuńJa lubię nietypowe choinki, twój Młody ma wyobraźnię, to rokuje ;-)
Oj ma :D to prawda.
UsuńOk, ale pierogi zrobisz dla Haniuta ?
OdpowiedzUsuńZastanowię się :-) W zasadzie Haniut już duży, może zrobić sma :-)
UsuńJak ja to dobrze rozumiem! To czekanie na świąteczny cud, męczenie się na rodzinnych imprezach, irracjonalny strach że nie będą lubić, że przecież tak trzeba... A wszystko to wbrew sobie i własnym pragnieniom. Późno poszłam na terapię, późno wszystko zrozumiałam. Życie ma się tylko jedno i nikt nie zwróci nam zmarnowanych lat.
OdpowiedzUsuńWitaj Dedytko, Wielu, naparwdę wielu ludzi tak ma. Ja jestem 50+, też późno poszłam na terapię. Na grupowej siedziałam z dzieciakami 19, 21 lat. Patrzyłam na nich, szło im różnie, ale żałowałam. Żałowałam, że ja tak późno. Ale w końcu przestałam, zrozumiałam, że każdy po swojemu. Nie wszytsko było w przeszłości złe :-) Byłoby mi trochę łatwiej, ale i tak były fajne momenty. I to nie były zmarnowalne lata. To była trudna lekcja, sprawdzian dyrektorski :-) Przeżyłam, zdałam. Uczę się cieszyć. Ty chyba też :-) Uczę się cieszyć sobą :-) I to też wcale nie jest takie łatwe, cholerka :-)
OdpowiedzUsuńU mnie przeważnie było inaczej. Ojcu na chrzcie Adam dali ;), więc co roku po ustrojeniu choinki złaziło się towarzycho, które tak jak i mój ojciec za kołnierz nie wylewało... :( Przez wiele lat takie były "rodzinne" święta.
OdpowiedzUsuńW dorosłym życiu, z pełną świadomością, z myślą o dzieciach, i o tym aby ich święta nigdy nie były takie jak moje, starałam się dobrze organizować ten czas i budować w dzieciach dobre wspomnienia...
Robim co możem z tym co dostaliśmy ;-) Moi chłopcy lubią święta. Trzeba tylko uważnie, żeby w drugą stronę nie wahnęło ;-) co mi się zdarzało...ale lekcja zaliczona. Nawet wnioski wyciągnięte. Spokojnej niedzieli :-) I dzięki za słodki, zimowy obrazek z rana, kocham zimę.
UsuńMogłabym napisać słowo w słowo to samo. Wszelkie święta oznaczały dla mnie napięcie i nic więcej. Nie dałam rady wyłamać się jak Ty, jednak z czasem nauczyłam się machać ręką. Ja musiałam obskakiwać dwie Wigilie: u teściów i u rodziców. Z powodu życiowych zawirowań teraz już nie muszę.
OdpowiedzUsuńNie my jedne Hano, nas takch jest mnóstwo. Obawiam się, że w wielu domach na święta, tysiące dzieci będą czuły to co my czułyśmy...Ta myśl nie napawa mnie optymizmem. Ale nie mam na to wpływu. Mam wpłw tylko na swoje życie. Późno, ale mam :-) I ty masz, machanie ręką to też sposób i wyłamka z systemu :-)
UsuńTyle razy miałam ochotę wyjechać na święta, ale pomysł pojawia się tuż przed nimi i przestaje być aktualny w tym samym momencie. Mama wiekowa była ograniczniem, ale tylko tak się nam wydawało, bo teraz nie zawsze przychodzi, a ogranicznik wciąż istnieje. Egoistycznie podchodzę do świąt czyli głównie robię je dla siebie. Najbliższa rodzina czyli dzieci z bliskimi przy jednym stole to widok dla mnie bezcenny. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńA jednak myśl się pojawia :-) Raz można spróbować, po to chociaż, by zobaczyć, jak to jest inaczej i sprawdzić, czy to naprawdę przyjemność i czy na pewno inni też tak uważają. Przecież to nie jest jedyny wieczór w roku, kiedy rodzina może zasiąść razem przy stole w miłości i radości. Inne się nie liczą, te wieczory? Mniej ważne? Czy tak poprostu nam się wmawia, a my bierzemy jak swoje? Jakoś mam czas łamania swoich barier w umyśle, ale okazuje się, że nie tylko ja :-) miłego Iva :-)
Usuń