Obserwatorzy

sobota, 8 grudnia 2018

Wszechświecie, okręt odpłynął ;-)



Kiedy zaczęłam zmieniać swoje życie, jakiś czas byłam czajnikiem.
Czajnikowałam w pracy, wśród znajomych, w rodzinie, nawet z własnym Mężem i synami. Nie mówiłam co się dzieje.
Mąż i synowie akurat wiedzieli, że depresja, leki, terapia, ale nie mówiłam dużo.
Bałam się. Oceny.

Ogólnie pojęta "normalność", była moim Świętym Graalem od dawna, bo wychowałam się w "nienormalności". I rozpaczliwie, całe życie próbowałam dosięgnąć ideału "normalności", dopasowania do wszystkich, niewyróżniania się, bycia taką jak "ludzie". Tak naprawdę, to widzę, że w dzieciństwie, jeszcze nawet w Liceum, nie udawało mi się to. Wtedy jeszcze byłam w przepływie Życia, jeszcze byłam otwarta, kreatywna, jeszcze dawałam radę z moim wewnętrzym światłem, które wybuchało wtedy z całą mocą kreacji ;-) Mimo trudności, mimo strachu, mimo wewnętrznego bólu.
To zaczęło się w momencie, kiedy powiedziałam TAK w kościele i założyłam własny Dom.
Byłam młoda, miałam 20 lat :-) I miałam za wysokie poprzeczki do przeskocznia, które sama sobie ustawiłam. Pisałam o etykietkach, cała byłam oklejona. I nakleiłam na innych.
Ech, życie....

Więc czajnikowałam. Bo nie chciałam, by ktoś mnie nazwał "wariatką". Leczącą się psychiatrycznie przecież. I tak udawałam, nie mówiłam, aż w końcu dotarło do mnie, że ten okręt to już dawno odpłynął :-) Od wielu lat męczy mnie depresja, biorę psychotropy, jestem na terapii, co jeszcze musi zaistnieć, żebym zrozmiała, że jednak jestem "wariatką". W ogólnie "normalnym" tego słowa znaczeniu.
Bo tak w środku, czułam się zawsze sobą, w różnych stanach, ale sobą.
Więc zaczęłam przesuwać granice "normalności", takiej, jaką ją sobie wyobrażałam.
Zaczęłam od mówienia, o depresji, o tym co się dzieje, co czuję i co robię. No, łatwo nie było. Spotykam się do tej pory z różnymi reakcjami, ale już nauczyłam się z tym radzić. Ba! nawet nie przejmować, a nawet zobaczyć za tym co mówią o mnie ludzie, to co sądzą o sobie. Wyższa szkoła jazdy :-)

Ale ja nie o tym ;-) Dzisiaj o braku "normalności" Wszechświecie ;-)
Otóż, jak wiesz Wszechświecie spotkałam Rosę :-) Dla ciebie to oczywiste, sam ją do mnie wysłałeś. Jestem ci za to bardzo wdzięczna.
ROSA tu pisałam o niej, jesli ktoś chciałby o niej coś więcej.

Rosa postawiła cały mój świat na glowie i otworzyła mi oczy na to, że normalność i niemormalność nie stnieją. Świat jest inny. Wszystko co piszę na blogu przeżyłam sama. Jest to moje osobiste doświadczenie, odczute, zobaczone, dotknięte. Piszę o tym, bo może ktoś jeszcze jest czajnikiem, albo boi się sięgnąć po coś innego, albo może nie wie, że może. Tak jak ja kiedyś :-)

Więc tak.
Półtora roku temu jechałam na drugie spotkanie z Rosą. Byłam zachwycona. Pierwsze oszołomiło mnie, obudziło, dało inną perspektywę drogi do zdrowia, dodało siły i pomogło kontynuować terapię. Pół roku czekałam na kolejny przyjazd Rosy ze Stanów i doczekałam się. Tym razem miało się odbyć w Centrum Taraska, taki ośrodek w Sulejowskim Parku Krajobrazowym. Bardzo daleko, ale Mąż stanął na wysokości zadania, powiedział, że oczywiście mnie zawiezie na te trzy dni. Znalazam dla nas fajną kwaterę nad Czarną, w starym młynie wodnym, zabrałam jeszcze koleżnkę Anię, która też postanowiła spotkać Rosę i pojechalim.
Wyruszliśmy w piątek rano, bo droga długa, a wieczorem o 19.00  było pierwsze, wprowadzające spotkanie z Rosą. Obiecałam sobie nic się nie spodziewać, pozwolić przyjść temu, co ma przyjść,  nic nie kombinować. Jechaliśmy chyba 6 godzin, tak się troszkę utłukliśmy. Rozbiliśmy obóz na kwaterze, która była fajna bardzo i z klimatem, a potem Mąż nas podrzucił do ośrodka.
Usiadłam na krześle z ulgą, wyluzowana i szczęśliwa. Obok Ania ekscytowała się wszystkim , ale ja byłam w mojej bańce spokoju. Rosa zaczęła opowiadać o sobie, bo sporo osób było pierwszy raz. Płynęłam z jej opowieścią, słuchałam, patrzyłam...Asz nagle coś mi kliknęło w oczach i zrobiło się biało. Zniknęło podwyższenie na którym Rosa siedziała, fotel, tłumacz, ktory siedział niżej, kwiaty w dużych wazonach, obraz, który stał koło Rosy. Wszystko w białej, jarzacej się mgle. Widziałam tylko twarz Rosy, ale tak jakby ileś jej twarzy, nałożonych jedna na drugą niezbyt równo i  jej ręce. Jej ręce były pomarańczowe, w tej białej mgle świeciły jak lampa solna, takim wewnętrzym światłem. Rosa gestykulowała, a one świeciły złotym pomarańczem.
Pierwsza moja myśl: ale jestem zmęczona, oczy wysiadają. Mrugnęłam i złapałam ostrość. Ale za chwilę: klik i znów to samo. To znów mrugnęłam. No jestem zmęczona. Chwilę było dobrze, ale znów trzeci klik. Tym razem popatrzyłam na mgłę, porozglądałam się dokąd sięga, zobaczyłam w niej cień tłumacza i niebieskawą kuleczkę koło niego. Rosy ręce były cudne, świetliste i żywe, jej twarzy nie mogłam zobaczyć dokładnie. Trwało to, nie wiem, może minutę, znów mrugnęłam i tym razem przeszło i nie wróciło. Nadal spokojnie siedziałam, myśląc, że powinnam się wyspać i dać oczom wypocząć. Nie czułam niepokoju.
Po spotkaniu pojechaliśmy na kwaterę. Spokojnie zjedliśmy kolację, cała nasz trójka była zmęczona. Mąż poszedł pod prysznic, a Ania staneła nieśmiało w progu mojego pokoju. I mówi:
- Wiesz, ja próbowałam zobaczyć aurę Rosy...
 (dodam, że Ania bardziej niż ja siedziała już w rozwoju świadomości i ezoteryce, miała znajomych, którzy ją oświecili co do świata energii).
Zacukałam się na chwilę, bo ja już wiedziałam o aurze, ale jakoś do głowy nie brałam:
- I co?
-No zobaczyłam taką białą mgłę...
-I pomarańczowe ręce Rosy!!!- wpadłam jej w słowo.
Teraz Ania się zacukała :-)
Pogadałyśmy o tym. Okazało się, że widziałyśmy to samo. Kiedy Mąż wyszedł z łazienki, zobaczył dwie kobitki spłoszone, zacukane, ktore zaniemówiły na jego widok. Ale nie pytał ;-) A my poszłyśmy spać, a rano pojechałyśmy na dalsze spotkanie z Rosą.
Powiedziałam mu o tym już w domu. Przetrawił :-)
To, co widziłałyśmy, Ania i ja, ona bo chciała, ja nie wiem czemu, to była aura Rosy. Jej energia, jej ciało świetliste. Każdy je ma. Poczytałam o aurze. Jest sporo sensownych książek. Nasi pobratymcy ze Wschodu od tysięcy lat wiedzą i używają tej wiedzy. My, w naszej kulturze wyparliśmy to i uważamy za nieprawdę.
Nie wierzymy sobie, własnym oczom, własnym odczuciom. Kiedy patrzymy nocą nad lekką łunę jasności nad lasem, myślimy, że to latarnie w jakiejś wsi za lasem. Czasem tak, czasem jednak widzimy poświatę, którą wydzielają tysiące drzew razem. To na fotografiach kirlianowskich już dawno pokazano światu.
O proszę ;-)

Każda żyjąca istota tak ma, my również.  Są wśród nas tacy, którzy widzą więcej, ale obecnie myślę, że każdy może zobaczyć, może nawet każdy widział, ale uznał za niemożliwe, złudzenie optyczne, zmęczone oczy, zracjonalizował sobie jakoś. Odrzucił i wyparł. Jako dzieci widzimy więcej, ale wtedy dorośli mówią: to niemożliwe, ludzie tego nie widzą i klapki założone. 
Wierzymy, że się nie da.

Po tym wydarzeniu u Rosy zaczęłam interesować się aurą i spróbowałam samodzielnie wywołać ten klik w oczach ;-) Nie było tak łatwo. Przy pomocy energii Rosy to było proste, samodzielnie musiałam trochę popracować i poćwiczyć. Ćwiczyłam na drzewach, na ich listkach, na kwiatach doniczkowych (grubosz na przykład, rozbłyskuje naprawdę pięknym światłem i w dodatku zawsze wtedy czuję napływ radości, nie bez kozery nazywa się go drzewkiem szczęścia). Zaczęłam widzieć też poświatę wokół ludzi, falującą, spływającą, żyjącą :-) 
Nie mam zielonego pojęcia po co mi się to zdarzyło. Ta umiejętność jest fajna, ale nie widzę wszystkich warstw aury. Nie umiem ich interpretować, po prostu cieszę się nową umiejętnością. Urozmaicam sobie nudne biurokratyczne spotkania, komisje, na weselach podpatruję jak energia działa kiedy się bawimy, rozmawiamy. Najlepiej widać na tle białych ścian, albo czarnych, ciemnych.

A czasem, czasem kiedy jest mi źle, staję przed lustrem, oglądam własne światło i to podnosi mnie na duchu. Świecę.
Widzę jak smutek odpływa, bo moje światło wtedy robi się jaśniejsze, większe, faluje łagodnie. To mnie pociesza, rozjaśnia wewnętrzy mrok. 

Jestem czymś większym. Jest inna forma, prawdziwsza, bardziej moja.

JESTEM.



palce dłoni- fotografia kirlianowska





Ps1. Ten post znów napisał się sam. Widocznie musiał, był jego czas :-)

Ps2. Dla chcących zobaczyć aurę, bo każdy może NAPRAWDĘ!, TU link AURA do ćwiczenia.

Ps3. Dla tych co jeszcze nie łapnęli: przypomnijcie sobie jak w nocy chcemy coś zobaczyć, kiedy patrzymy centralnie na cel, nic nie widzimy, kiedy troszkę przesuniemy wzrok w bok, patrząc kątem oka, zaczynamy widzieć ;-) To się nazywa widzenie peryferyjne :-) tak się ogląda aurę. Albo te fajne trójwymiarowe obrazki, gdzie z chaosu powstaje głębia.



Pozdrawiam Wszechświecie, twoja świecąca Prowincjonaln Bibliotekarka ;-)

36 komentarzy:

  1. Normalność w dzisiejszym świecie chyba nie istnieje, nawet trudno ją zdefiniować.
    Kiedyś trudno było przyznawać się do swojej inności, innego patrzenia na świat, uczucia, relacje z drugim człowiekiem. Nie powiem, że jest idealnie, ale jednak trochę inaczej patrzy się na inność.
    Trochę dobrego zrobiła moda zza oceanu, okazało się, że różne terapie to nie wymysł niektórych, ale bardzo potrzebna rzecz.
    Pisanie na pewno tez Ci bardzo pomaga, a ja chętnie przeczytałam, bo przemiany tego typu to fascynująca sprawa, ciągle mało poznana, nie zawsze zrozumiana.
    Ciężko oczy znoszą białe na czarnym...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta lekka poświata, taka biało-żółto-niebieskawa jest całkiem widoczna na czarnym. Nie wiem czemu. Na białym też :-) Ja myślę, że już nasze myślenie się zmienia. Zaczynamy myśleć inaczej, rozgladać się, transformujemy. Każda osoba, która coś się nauczyła, dodaje do świadomości zbiorowej swoją cegiełkę i wszyscy na tym korzystamy. Poczytaj o efekcie setnej małpy. I spróbuj poćwiczyć, to wcale nie trudne, a poszerza nasz świat, jest fajniej, jaśniej i ciekawiej.

      Usuń
  2. Aniu, znowu po przeczytaniu Twego tekstu mam sporo do pomyslenia, do poszukania w sobie odzewu...Będę mysleć a póki co przeczytałam sobie ten zalinkowany u Ciebie tekst o tym jak nauczyc sie widzieć aurę. Bardzo to ciekawe. Spróbuję kierujac sie tymi wskazówkami zobaczyć jakieś światło wokół siebie, bo ciekawa jestem jakie by było, co by mi o mnie samej powiedziało...(Na razie u mnie słońce tak oślepiajaco świeci, że nie ma mowy, bym mogła zobaczyć inne światło).
    Zdaje mi się, że kiedyś umiałam dostrzec przynajmniej odrobine tej aury. Jesli nie na jawie, to we śnie. Ale to przyszło samo, tak jak z Tobą u Rosy. Sama nie potrafię wywołać tego widzenia.
    Tak zastanawiam sie czy wszyscy powinni mieć możnosc zobaczenia cudzej aury. Dobrze ludzie tak. Ale ci źli mogliby pozyskana w ten sposób wiedzę wykorzystać przeciw komuś. Bo ta aura, to w pewnien sposób nasza najbardziej intymna nagość duszy, odsłonięte zupełnie uczucia, emocje, nastroje, intencje...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Olu, jest jeszcze tak, że możesz swoją aurę zobaczyć kiedy zamkniesz oczy. Wtedy, w wewntrznej przestrzeni, widzisz światło nad sobą. Żródła nie widzisz, tylko poświatę w ciemnościach. Tak mi się też zdarzyło i zdarza. Poćwicz spokojnie. Kluczem do sukcesu jest spokój i brak nacisku na zobaczenie. Przyjdzie kiedy przyjdzie. Na pewno widziałaś, skoro przyszło ci to do głowy :-) Posadź Cezarego na tle białej sciany i poćwicz.
      Wiesz, czajnikowanie mamy wbite do głowy. Nasza aura jest naszym światłem, tym co niesiemy światu, gdyby każdy widział, jak jego działania wpływają na innych, nie robiłby złych rzczy. Tak myślę. Nie ma złych ludzi, są skrzywdzeni, cierpiący. Widziałabyś to, nikogo nie nazwałabyś wtedy złym. Wszystko byłoby jasne. Może jest to następny stopień do naszej ewolucji. Mam nadzieję :-)

      Usuń
  3. Witaj w ten szary, jesienny, a może zimowy dzień. Chociaż pogoda....
    Nie znałam tego słowa "czajnikować". Mogę powiedzieć jednak, że też czasem jestem czajnikiem.
    Ale ostatnio rozświetliłam się, mam na dzieję, że nie na chwilę. W tym roku początek adwentu był dla mnie szczególny. Niespodziewanie wędrowałam moimi ukochanymi praskimi uliczkami. To dodało mi energii i optymizmu na te krótkie dni.
    Przepraszam, że dzisiaj piszę krótko, ale trochę mam zaległości.
    Dziękuję zatem, że nie zapominasz o mnie w te najdłuższe, czasem mroźne dni w roku. Bardzo mi teraz potrzeba ciepłych słów, które rozgrzewają, a ja nie lubię marznąć. Z drugiej strony cieszę się, że moje pisanie przypada Ci do serca.
    Życzę Ci aby ten przedświąteczny czas był dla Ciebie jak najcieplejszy i radośniejszy

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj w Krainie Czajników, choć ja jakby już ją opuszczam ;-) Rozświetlanie się jest miłą sprawą i niezbędną do życia. Inaczej wegetujemy, straszne marnotrawstwo światła. Utrzymuj stan rozświeltlenia :-) To jednak nie dzieje się samo, trzeba trochę wysiłku w to włożyć. Ale wydaje mi się, że już o tym wiesz :-) Powodzenia z planami :-) Nadrabjaj, z przyjemnością do ciebie zajrzę :-)

      Usuń
  4. Czy ja się czajnikowałam...Nie. Zdecydowanie nie. A przynajmniej tak na pierwszy rzut oka. U mnie było zupełnie w drugą stronę. Od dziecka. Jako artystyczna, szukająca wszędzie piękna swojego subiektywnego osóbka, nie pałałam miłością do swojego wizerunku i wnętrza. o tym, że się na prawdę nienawidziłam i nie tolerowałam, wspominałam już. Zatem, nie podobało mi się to co widzę w lustrze, to co słyszę (mój głos) oraz to jaka jestem od środka. Chciałam być inna ale nie umiałam, więc... byłam błaznem. Zachowywałam się kontrowersyjnie, starałam ubierać inaczej niż większość, zawsze byłam inna. Nie pasowałam, na przekór modzie, indywidualna do porzygu we wszystkim. Od ubrań, po jedzenie i muzykę czy przekonania. Łącznie z tym, że przyjęłam męski pseudonim i udawałam w głowie prawie dwumetrowego wojownika będą dziewczynką najniższą w klasie. Ale za to pyskatą, taką że jak wchodzi do pomieszczenia to każdy to zobaczy. Niedawno zdałam sobie sprawę dla czego właściwie tak postępowałam. Chyba, bo w sumie to nikt nie miała możliwości tego zweryfikować. Pomysłałam sobie, że skoro tak bardi nie tolerowałam siebie takiej jaką byłam, to siedząc na poziomie średniej, będąc z tych "normalnych" znikłabym jako mało atrakcyjna, nie- fajna, ciekawa. A ja potrzebowałam jak tlenu, uwagi. Mały atencjusz (moje deficyty z najmłodszych lat. Nikt się nie zachwycałmoją przeciętną urodą, przeciętna inteligencją i przeciętną osobowością, a ja nie "miałam prawa być" przeciętna, więc błaznowałam i nie była już przeciętna, byłam "pierdol...nięta" jak ruski czołg. Była ta, której wypowiedzi się bali i koledzy i nauczyciele. Nigdy nie wiedzieli co powiem.
    Teraz jestem inna. Uspokojona, lubiąca siebie. Może jeszcze chciałabym naturalnie mieć inne rysy twarzy, ale no przecież to bzdurka. Nie wychylam się tak gwałtownie jak kiedyś, nie staram się szokować. Nie jest mi to już potrzebne. Czasem jeszcze odzywa się ten mały diabeł, ale umiem sobie z nim poradzić,jest coraz mniejszy i wiem, że kiedyś całkiem umilknie, pójdzie spać.
    A teraz odniosę się do kwestii Aury. Jak ja zazdroszczę tego przeżycia i tej umiejętności. Zawsze mnie takie rzeczy fascynowały, chociaż spychałam je gdzieś na bok, sama nie wiem czemu. Chciałam być wrażliwa na wszystkie te paranormalne rzeczy, a do tej pory jestem pod tym względem ślepa jak kret. Może po prostu za mocno wszystko biorę na rozum. Nawet samouleczenie i efekt placebo rozkładam na elementy racjonalne. Wszystko jest energią, energia to fizyka, chemia i biologia, więc nie ma tu nic paranormalnego. No i ja to kupuję. Nawet cuda są dla mnie normalne, pozbawione otoczki niewyjaśnionego czegoś. Wszystko jest możliwe, wszystko jest energią, ufo, duchy, aury, światy równoległe... Ja to wszystko przyjmuje za prawdopodobne i możliwe. Ale wszystko przekładam na język rozumowy, na prawa fizyki, kwantowej i tej jeszcze bardziej niezrozumiałej.
    A na link bardzo chętnie wejdę, bardzo. Poczytam, może się czegoś dowiem, nauczę. Jestem obecnie na etapie tak otwartego umysłu, że chce się uczyć wszystkiego na co tylko mam ochotę. Zaczęłam od nauki języka Rosyjskiego, sama dla siebie, bo mi się podoba. Myślę o kursie grafiki komputerowej, zgłębiam totalną biologię i Brusea Liptona z jego komórkowa teorią uzdrawiania mocą umysłu. Jestem głodna wiedzy.
    Oj ale się rozpisałam, a mogłabym tak jeszcze długo:) Może niech coś zostanie na następny raz, pozdrawiam Cię z całego serca.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kochany mały atencjuszu, a ty oglądałaś na Netflixie Anię, bo ja tak. I tam jest scena jak nowa nauczycielka przychodzi do klasy i Ania stara się ze wszystkich sił być zauważona. I kompletnie nie rozumie, czemu wszyscy się od niej odsuwają. Bolesna scena dla mnie, bo to ja. Lustro prawdę ci powie. Ale kocham tę część siebie, bo ona też wyczuwa tę potrzebę u innych i uwrażliwia mnie. Sprawia, że jestem bardziej otwarta na ludzi, paradoksalnie. Więc, jak już wiesz, wszystko potrzebne. To narzędzia, jak używamy, zależy od nas :-) Nie chodzi o to by wyrwać chwasta, tylko dostrzec jego użyteczność i piękno. I jesteś w procesie :-)
      Tak jak napisałaś, rozum i racjonalność. Główne przeszkody. Fizyka, chemia, biologia. Nauka. Tylko dotarło do mnie, że one też się mylą. Też nie wiedzą wszystkiego. Jesteśmy w ciągłym procesie poznawania. Powiedziano nam, że odkryć dokonuja naukowcy i kicha. My nie możemy. Ale jednak możemy ;-) Jeśli chodzi o moje przeżycie, zdecydowanie byłam w stanie spokoju, braku nacisku, wyluzowana. I wiedziałam, że jestem w bezpiecznej przestrzeni, nie spodziewałam się nic, poprostu płynęłam. Jak coś na siłę robię, nie bardzo wychodzi. Tu bardzo mi pomogły warsztay lowenowskie, dzięki nim bardziej wróciłam do ciała, z głowy właśnie :-) A ciało to taki odbiornik. Działa jak się na nim skupisz. Choć to trudne, nadal się synchronizujemy, niektórych sygnałów nie rozumiem. Lubię rosyjski, ja uczyłam się przymusowo, ale szło mi rewelacyjnie, nawet umiem to miękkie "Ł". Piekny, melodyjny język, a ich pieśni, zwlaszcza na głosy, cudo ;-) Uczmy się. Fajnej resztki niedzieli Luna :-)
      I gdzieś wyczytałam, że nauka nowego języka bardzo rozwija mózg, tworzy nowe połączenia ;-)

      Usuń
  5. Wychodząc za mąż byłam tylko o rok starsza od Ciebie.A ludzi dzielę na tych, którzy są dobrzy i na tych, którzy są źli, oraz na tych do których mnie ciągnie choć ich nie znam i na tych, do których mnie nic nie ciągnie, co nie znaczy, że z nimi nie rozmawiam. Etykietkę świrówy miałam od dziecka (tzw. wredny bachor robiący wszystko inaczej i co innego niż mu karzą), ale należę raczej do osób silnych psychicznie.Pewnie dlatego, że umiem zachować dystans niemal do wszystkiego, czyli w jakiś sposób "stać obok siebie i się obserwować". Ponieważ moi rodzice rozeszli się gdy nawet roku nie miałam, wychowywałam się u rodziców ojca.Warunki bytowe były dobre ale ja rosłam w poczuciu, że rodzice mnie nie chcieli.Ktoś mniej odporny wpadłby w schizofrenię dobiegając trzydziestki.
    Przeżyłam 5 trudnych lat na początku małżeństwa, bo mój mąż miał tzw. "nerwicę oczekiwania". To było 5 lat wyjętych z życiorysu, ale wygrałam.Obeszło się bez farmaceutyków, bo one nic a nic nie pomagały.Przez cały ten czas nie byliśmy ani razu w teatrze, w kawiarni, na imprezach u znajomych a do tego często musiałam męża odwozić do pracy i po niego przychodzić.On też chyba za wysoko sobie postawił poprzeczkę. I stąd moja "nadczynność" by jeszcze we wczesnym dzieciństwie przełamać nieśmiałość córki.Poza tym opinię świrówy mam nadal, bo kto "normalny" wierzy w reinkarnację, kto normalny ma sprawdzające się przeczucia i tym podobne rzeczy a do tego uważa, że jesteśmy rezultatem manipulacji genetycznej Obcych.
    Trafiłam na Twój blog przypadkiem i jeśli mnie nie wyrzucisz z przyjemnością tu pozostanę na dłużej.
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z ogromny zainteresowaniem przeczytałam co napisałaś. Do mutacji genetycznej obcych jeszcze nie dotarłam, ale wędrówkę dusz i reinkarnację przyjęłam. Z przeczuciami słabiej, bo nie mam ich zasadniczo niestety. Ale... czy byłabyś tak miła i wyjaśniła mi na czym polega "nerwica oczekiwania".
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
    2. Anna Bzikowa9 grudnia 2018 06:13
      Umiesz wejść w pozycję Obserwatora :-) KurkaWodna, zazdraszczam. Ja ciągle nad tym pracuję. Za bardzo się wkręcam, choć już coraz częściej mi się udaje. Cóż, lepiej późno niż wcale. Ćwiczenie czyni mistrza :-) Współczuję całej imprezy na początku małżeństwa. Ja i Luna tam wyżej rozumiemy co mąż przechodził, a mój mąż doskonale by z tobą się dogadał. Nie raz mu szczęka opadała na to co ze mną się działo w ciągu ostatnich lat :-) Ale dał radę i dzieki niemu ja dałam radę :-) Nie spotykamy się przypadkiem, ani na blogach ani w małżeństwach. Wszystko jest po cóś i dlaczegóś.
      Nie ma żadnej normalności ;-) Jak mówi mój ulubiony mem z Morticią Adams: normalność jest iluzją. To co jest normalne dla pajaką, jest chaosem dla muchy ;-) Więc ja też należę do teamu, który wierzy w wędrówkę dusz, mam przeczucia, widzę aurę i uważam, że grzebano przy naszym DNA, i wiele, wiele innych rzeczy. Co dziwniejsze, pewne rzeczy, które czytam i poznaję teraz, opisałam w pamiętnikach z podstawówki. Trochę innym językiem, ale sedno sprawy ujęłam. To dopiero zagadka. Poczekamy, zobaczymy.
      I w sumie popatrz, ja piszę dziwne rzeczy czasami, a nikt nie troluje ;-) Nawet kobitki się dzielą własnymi przeżyciami. Coś się dzieje na Ziemi, coś się zmienia :-) Więc się rozgaszczaj, zapraszam :-)

      Usuń
    3. @Luna
      Tak nazwał tę jednostkę chorobową psychiatra.Bo pacjent podświadomie oczekuje, że się coś wydarzy, oczywiście bez precyzowania co to będzie, ale z przeświadczeniem, że to będzie coś złego.Do tego trafiła się memu mężowi mamusia tyleż troskliwa co i niemądra. Ciągle było "ojej, a jak ty sobie poradzisz, oj nie idź, nie jedź tam, bo się zgubisz" i wszystko w tym stylu.A do tego chłopak był z natury nieśmiały.Objawy były takie (niezależnie od miejsca): wpierw niepokój, taki ogólny, niesprecyzowany, potem drętwienie karku i narastający lęk, nagłe poty i chęć ucieczki. Czasem omal nie wyskakiwał z tramwaju, dobrze, że drzwi były już wtedy automatycznie zamykane, bo pewnie wyskoczyłby podczas jazdy. Dostał na początek jakieś "wyciszacze" ale był po nich tylko przymulony, a wszystkie objawy i tak występowały. I wtedy pan psychiatra powiedział wreszcie coś mądrego - trzeba po prostu zmienić warunki życia codziennego. I wtedy wyprowadziliśmy się od mojej rodziny do wynajmowanego mieszkania, omawialiśmy wspólnie plan każdego dnia, mąż zmienił przy okazji pracę i pomału, pomału wyszedł na prostą. Przy okazji dowiedziałam się, że nieśmiałość jest dziedziczna.
      Pozdrawiam;)

      @Anna Bzikowa
      Też uważam, że wszystko co nas spotyka po coś jest. I mam wrażenie, że wciąż kręcimy się wśród ludzi, z którymi kiedyś łączyły nas jakieś związki, jakieś sprawy.No a to wszystko w ramach doskonalenia duszy.
      Mam drugi blog, na który można wejść poprzez pierwszy, klikając w obrazek. To mój blog "grafomański". Chyba ze dwa lata temu popełniłam opowiadanie "Między nami duszyczkami" - jak będziesz miała chęć to wyszukaj i poczytaj.
      Miłego;)

      Usuń
    4. Niesamowicie fascynujące. Nie zazdroszczę mężowi takich lęków, strasznie musiały być wykańczające organizm. Skoro masz takie podejście do wędrówki dusz, to zastanów się z mężem jakie było jego poprzednie wcielenie, co go spotkało, że teraz tak się boi. Biorąc naszą historię pod uwagę to jakoś się nie dziwię że pojawiają się osoby z takimi zaburzeniami. Jestem w tym temacie jeszcze bardzo raczkująca ale bardzo te sprawy ze mną rezonują, czuję je tak mocno, chociaż mam zapał neofity, jak powiedział mój mąż.

      Usuń
    5. Zapał neofity :-)Trochę jak w sklepie z łakociami. Ale wszystko to jest ciekawe i daje kompletnie inne spojrzenie na świat.
      Anabell - W 2015 popełniłaś te opowiadania :-) czytam :-)

      Usuń
    6. Mój zapał neofity doprowadził do mocnej sprzeczki między mną i mężem.
      Aniu co myślisz o otwieraniu trzeciego oka? Chciałabym ale się boję, że jestem jeszcze zupełnie nie gotowa i może to być niebezpieczne, o ile możliwe.

      Usuń
    7. Ja mam znajomych zafascynowanych energiami, otwieraniem trzeciego oka, ayahuascą. I z tego co widzę, to za wcześnie nie ma co się w to pchać. Kiedy jeszcze masz nie ogarniętą psychikę, jeszcze nie bardzo rozumiesz siebie, kiedy jeszcze nie masz prawdziwego kontaktu ze swoimi emocjami i ciałem, to tak naprawdę wpadasz w iluzje. Coś ci się tam pięciorzy, tak naprawdę nic się nie otwiera. Widziałam to. Ludzie się strasznie okłamują.
      Ale kiedy porządkujesz wnętrze, kiedy powoli zmienia się przestrzeń wokół ciebie, co znaczy, że i w tobie :-) Kiedy bardziej rozumiesz i akceptujesz siebie, wszystko samo się otwiera i wydarza. Energetyka rośnie, więcej rozumiesz, więcej wiesz, więcej przychodzi. U Rosy mi się to przydarzyło pewnie dlatego, że już mogło. Posprzątałam najgorsze i blokada zeszła. W tym wszystkim potrzebny porządek i cierpliwość. Tego się nauczyłam, bo zapał neofity mnie również ganiał po różnych pomysłach :-)
      Wszystko przychodzi, kiedy jesteś gotowy. A kluczem jest cierpliwość :-) Pomogłam?

      Usuń
    8. Bardzo pomogłaś. Mam tendencje do zapalania się do czegoś tak mocno, ze mnie to spala i potem czuje się wykończona. Teraz jestem zmęczona bardzo, osłabiona i podatna na negatywne emocje. Nie bardzo wiem co mam chwilowo ze sobą zrobić bo czuję się oszołomiona. Nie mam pomysłu nawet na to co mam zjeść, nie chce mi się iść na pocztę, ale wierci mnie poczucie zmarnowanego czasu. Już znam ten symptom, bo występuje systematycznie po euforii. Nie wiem jak wyciszyć oba bieguny, od tej euforii do tego wyczerpania. Chyba się jednak spotkam z mistrzem reiki. Pozdrawiam i z niecierpliwością czekam na następny wpis.

      Usuń
    9. O! Reiki jest bardzo ok. Troszkę cię wyrówna, póki sama się nie nauczysz :-) Taki stan miałam dwa lata temu, budziłam się w nocy i czułam, że drżę. Tak wewnętrznie wibrowałam cała. Chyba z 4 miesiące. To było przerażające trochę, spać nie mogłam, myślałam, że mi odbija. Też przypływała ekscytacja, a potem dół. Aż zapytałam w końcu na spotkaniu Rosę, a ona powiedziała, że to bardzo ok, bo oczyszczam się, puszczają blokady, wchodzę na inną wibrację i to musi potrwać. Oczywiście samo się to nie działo, to szło równolegle z terapią i moim zrozumieniem. Nie ma lekko :-)Rosa też jest mistrzem reiki :-)

      Usuń
    10. O, jak dobrze że piszesz o tej wibracji. Że ktoś też tak ma (miał). Wibruję od 2 lat non stop, tak od wewnątrz, czasem w okolicy serca, czasem w miednicy, czasem w okolicy splotu słonecznego. To bardzo męczące, ale też, jakoś mam wrażenie pozytywne dla mnie. To dobrze przeczytać, że ktoś też myśli, że pozytywne. Trudno mi cokolwiek znaleźć na ten temat. A muszę Ci powiedzieć, że jestem (byłam?) zupełnym sceptykiem, ponadto katoliczką - czyli nauczoną, że takie rzeczy (reiki np.) to niebezpieczne... Ale fakt - wibruję, nie mogę temu zaprzeczyć. Napisz coś więcej na ten temat, proszę.
      Ella-5

      Usuń
    11. Ellu-5, bardzo miło, że zajrzałaś :-) Domyślam się co czujesz. To nie jest fajne. I nikt o tym za bardzo nie mówi. Nie wiem jaką drogę przeszłaś zanim zaczęłas wibrować, ale jedno mogę powiedzieć. Zaczęło się to ze mną dziać w momencie, kiedy zaczęłam zdrowieć z depresji, kiedy już na terapii ogarnęłam najgorsze lęki, kiedy je zobaczyłam i zrozumiałam jak działają. Kiedy zaczęłam wybaczać zaczynając od siebie :-) Kiedy ogólnie, rozszerzyłam świadomość mnie samej. Rosa tłumaczyła, że każda emocja to energia. I wszystkie emocje nieprzeżyte, schowane, wyparte, nieświadomie ale nosimy w sobie. Kiedy zaczynasz to widzieć, leczyć, rozpoznawać, to one się rozładowują. Rozpraszają się i to właśnie jest to drżenie. Oczyszczamy się. Poza tym poczytaj o czakrach i meridianach. No i dochodzi do tego nasza osobista, oryginalna, inna dla każdego z nas wibracja. Kiedy położysz rękę na sercu, czujesz jego bicie, ale też delikatne drżenie. To my. Unikalny sygnał całej naszej energii. Więc generalnie, zakładając, że jesteś zdrowa ( tarczyca ok, i nie masz nerwicy lękowej) to musisz to spokojnie znieść. Mi przeszło. Czasem pojawia się, kiedy coś przeżywam, coś się dzieje w emocjach. Wtedy czasem używam ćwiczeń TRE, na youtube można popatrzeć jak to robić, ale pierwsze razy lepiej z trenerem. Pomagają masaże, trening autogenny, medytacje, ja wolę prowadzone, polecam kanał na YT Free Flow Energy, dziewczyna ma magiczy głos.
      Nie ważne czy jesteśmy katolikami, sceptykami, wierzącymi, ateistami...kiedy przychodzi czas, się dzieje :-) A reiki jest ok, tylko trzeba znaleźć uczciwego mistrza, a nie podróbkę.

      Usuń
    12. Dzięki. Tak mi zostało (wibracje, drżenie)po warsztatach lowenowskich :). Ale na prawdę nikt, nawet terapeuci lowenowscy nie wiedzieli, nie wiedzą dlaczego (choć jakieś teorie pewno mieli)... Nie spotkali też nikogo kto by miał tak jak ja. Więc chętnie czytam na ten temat. Mam nadzieję, że kiedyś wszystko co ściśnięte we mnie się rozpręży i drżenie mi przejdzie, ale czasem mam myśl, że może to do niczego nie prowadzi...
      Ella-5

      Usuń
    13. Prowadzi. Ja też byłam na warsztatch lowenowskich :-) Równolegle do terapii. Więc prowadzi :-) Do lepszej znajomości siebie, lepszego kontaku z swoim ciałem, do lepszego życia. Dobry kierunek. Powoli, słuchając siebie, maszerujmy. Poczytaj o czakrach, drżenie w ich okolicy odnosi się do tego czym, która czakra coś przerabia, taka podpowiedź, jakie emocje akurat pracują. Uświadomienie sobie ich, rozładuje drżenie. No i zawsze można pokopać, poboksować i pokrzyczeć: złaź, co ja robię czasem :-) Wytrzymaj i nie bój się :-)

      Usuń
  6. Zdecydowanie mamy aurę, a i Obcy nas odwiedzają... :) Coraz ciekawiej u Ciebie, zaglądam cały czas.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak powoli odkywamy nieznane ;-) I przełamujemy schematy :-) Ja do ciebie też zagladam!

      Usuń
  7. Aż się uśmiechnęłam wodząc to zdjęcie bo własnie syn ogląda film...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie przypuszczałam, że widzenie aury można wyćwiczyć. Poznałam kiedyś osobę, która widziała być może też to, ale ona rozdzielała to na kolory, bodajże czarny był zwiastunem śmierci. Ten dar był dla niej bolesny, kiedy widziała czarną poświatę wokół dziecka. Bardzo jej współczułam tego daru.

      Usuń
    2. Syn ogląda Piratów z Karaibów? Bardzo lubię kapitana Sparrowa :-) Absolutnie można to wyćwiczyć. Ja jestem przykładem i nie tylko ja. Moja koleżanka Ania też nauczyła się poprostu. Ja jeszcze nie widzę kolorów, może nie zobaczę. Widzę tylko biało-żółto-niebieską poświatę wokół ludzi. Falującą i przepływającą. Czasem tuż przy ciele, czasem, w zależności chyba od emocji danego człowieka, taką większą, do 20-30 cm. Aura Rosy jest jednak ogromna, ma metr, półtora, czasem ciagnie się za nią jak welon. Nietórzy ludzie są zdolni widzieć kolory, każdy kolor to inna wibracja i co innego mówi. I zmienia się to, aura nie jest stała. Współczuję koleżance, nie jest to fajne widzieć, że ktoś odejdzie. Ale ponieważ już wiem, że przypadkow nie ma, ona po coś miała tę umiejętność. Wiem, że w depresji i smutku kolor szary w aurze się pojawia. Wszystko jest po coś.

      Usuń
  8. Podzielę się najnowszym odkryciem. Mój mąż widzi aurę jak ja wszystko inne. Wystarczy, że spojrzy, dwie sekundy i pyk - widzi. Ja tu się pocę, ćwiczę, aż oczy bolą... Kot mi usiadł na pod ścianą to dawaj go. A ten się mnie pyta co ja robię, to mowię, że próbuję zobaczyć aurę Antka - kota. A on rzucił okiem między jednym ubitym utopcem w grze a drugim i mówi że ma kremową taką. Też ją zobaczyłam, delikatnie, ale mnie to zajęło sporo czasu i sama juz nie wiedziałam co widzę.
    Czy to aura czy powidok...
    A on do mnie, że ja też mam, jaśniejsza niż Antek, taką białawą wpadającą w niebieską. Robi to tak łatwo, naturalnie. Od zawsze mi mówił że mam w różne dni różne kolory, nie rozumiałam go, on też chyba nie do końca wiedział co widzi. Mówił mi czasem rano, że dziś jestem taka szaroniebieska, albo błękitna.
    Ciekawe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O masz, od razu zobaczył? Twój mąż ma fajną wibrację. I tak, ja też widzę wokół ludzi taką białawą wpadającą w niebieskie, czasem żółtawą. To pierwsze warstwy aury :-)Jest taka książka która wszystko tłumaczy z rysunkami: Dłonie pełne światła Barbary Ann Brennan. Bardzo polecam.
      Chyba za bardzo się strasz, trzeba trochę na luzie to robić, tak jak mąż, między utopcami :-) Aura faluje i spływa, powidoki nie. Ciekawe co jeszcze potrafi twój mąż? ludzie nie dobierają się przpadkiem :-)

      Usuń
    2. Artur jest bardzo zafascynowany tym co się dzieje w czasie śmierci klinicznej, tym co ludzie tam widzą, czuja, spotykają.
      Bardzo go to ciągnie. Wiem, że jest naturalnie otwarty, ale obecnie cywilizacja jakoś go zatyka. Czuje opór przed tym co ja robię tak w pierwszej chwili, ale po czasie zaczyna się otwierać.

      Usuń
    3. To poleć mu http://biuro-duchow.pl/ taki blog, o ile jeszcze nie trafił :-)

      Usuń
  9. Moja jasna, lekko zielonkawa... Nie wiedziałam, że to takie łatwe, zobaczyłam za pierwszym razem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No proszę :-) łatwe :-) Ćwicz, będzie widać coraz więcej.

      Usuń
  10. Nie łapnęłam, ale ja sceptyczny twardziel jestem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lekkiego zeza nie umiesz zrobić? Każdy sceptyk to potrafi :-) Ale wiesz, świat jest taki, jaki myślimy, że jest :-)

      Usuń
  11. AB szwendam się tu u Ciebie i szwendam.... i piszę jak tylko któreś słowa zwrócą moją uwagę. Polubiłam to miejsce w sieci i tu przemykam. .....
    teraz już spadam, bo mnie wykluczą społecznie, jak jeszcze tu wpadnę to do postu może mądrze się odniosę :)

    OdpowiedzUsuń