Obserwatorzy

sobota, 26 lutego 2022

Mocne Tak Wszechświecie

 

Jim Musil
I znów.
Znów to samo. 
Znów strach...

Wczorajszy dzień był dniem psychoterapeutycznym. Przyszło dużo ludzi, wypożyczyłam mnóstwo książek i wypowiedziałam wiele, wiele razy: wszystko będzie dobrze...

Usłyszałam na schodach kroki, a właściwie szuranie połączone z sapaniem. Jakaś starsza czytelniczka idzie- pomyślałam. Kiedy do mnie dotarła okazało się, że to PaniK.
PaniK do tej pory nie była w tak złym stanie. Owszem "pandemia" ją przemieliła, ale jakoś pozbierała się do kupy. Teraz jest źle. Obrzęknięta, skóra jak pergamin, oczy zapuchnięte, czerwone ręce trzęsące się, oddech krótki, płytki, urywany. Ledwie mówi. Poprosiła o lekkie książki.
- Pani, jak teraz żyć? Ja patrzę w ten telewizor, patrzę co robi ten drań z ludźmi, jak to możliwe, płaczę cały czas. Dzwonię do syna: uciekajcie! A on mi mówi, że ja bliżej jestem, oni dalej bo w Białymstoku. Jak to będzie z nami?

Ja tak mam tak, że w sytuacjach trudnych, niespodziewanych i lękowych najpierw się wycofuję. Zamrażam. Dystansuję. Obserwuję starając się wyprzeć lęk. Stary nawyk z dzieciństwa. Kiedyś pozostałabym w tym. Spychałabym strach do nieświadomości raz po raz. Ale teraz po okresie obserwacji, pozwalam mu wrócić, przyznaję, że się boję.  Czuję to w ciele. Ten ciężar, tę szarość, to mdlące uczucie w żołądku, te napięte mięśnie  bez siły. Bezradność.
Ale zbieram dane, oglądam sytuację z wielu stron. Nie zatrzymuję się na strachu. Już nie.

Jim Musil

Moja mama ma koleżankę. Ta koleżanka, starsza już pani, mieszka z córką. Nic u niech się nie wyrzuca. A przynajmniej niewiele. W sieniach, gdzie bardzo trudno znaleźć wolne miejsce na stopę, wiszą półpaltka po dziadkach. Wszędzie pudła, zawiązane reklamówki z tajemniczym towarem, gazety.
Dwie zapchane zamrażarki z zapasami. Ale z nich się nie je. Kupuje się na bieżąco. Dużo gotują, dużo marnuje się jedzenia, ale też mnóstwo jest poutykanych zapasów po półkach, one też się marnują. Na strychu, oprócz dalszej kolekcji ubrań po dziadkach, stoją worki suszonego chleba i bułek. Od czasu do czasu ściągają te worki i robią przegląd. Jeśli jest pleśń, pieczywo jest skarmiane zwierzakom: kurom, owcom. A nowe jest suszone i ładowane do worów. A wory na strych. Bo może być wojna i głód. Tak babcia opowiadała i przestrzegała. I tak one robią: jakby wywozili, to ten chleb może życie uratować.
Jednocześnie jest to jedyny dom jaki znam, gdzie tyle jedzenia jest marnowane, bo i zwierzaki nie dają rady zjeść wszystkich zapleśniałych i skwaśniałych potraw, warzyw z piwnicy itp.
A dzieci nie miały prawa zostawić nic na talerzu, bo babka jak hitler stała nad nimi...
Nawet nie chcę myśleć, co tam u nich się teraz odpaliło w głowach. Jakie opowieści babki, jakie strachy, jakie scenariusze zdarzeń. Choć mogę się domyślić...

Poczytałam Wszechświecie blogi, popatrzyłam na to co dziewczyny piszą. Różne podejścia do strachu. Różne scenariusze, nawet z przepowiadaniem trzeciej wojny światowej. Brrr....
Nie znam się na polityce, nie potrzebuję jej rozumieć, rozumiem emocje, ukryte potrzeby, kompensacje niedoborów, traumy z dzieciństwa, te schowane warstwy naszej świadomości o których zapominamy wygodnie udając, że ich nie ma. Są, one kierują nami, politykami, żołnierzami, wszystkim w okół. 
Są źródłem każdej wojny, każdego ataku na innych ludzi, każdej krzywdy...
Po prostu szczęśliwe dzieci wyrastają na szczęśliwych dorosłych i nie potrzebują nikogo krzywdzić, by poczuć się lepiej. Są przepełnione wiedzą, nie wiarą, wiedzą, że Wszechświat je wspiera i już.

Richard Thorn
A tymczasem nasze babcie, nasze mamy, nasze sąsiadki wiekowe, zatruwają nas lękiem od dzieciństwa. Ich wspomnienia, ich dramaty stają się naszymi. Lektury szkolne: Medaliony, Kamienie na szaniec, Pożegnanie z Marią...mój Wszechświecie, co to z nami robi?
Co to robi młodym umysłom? Jakie ścieżki pokazuje?
Opluwam świętości? Bezczeszczę groby zmarłych ofiar? Włączam muzykę na cmentarzu?
Ja się zastanawiam...
Bo kiedy widzę ten strach obecny, kiedy widziałam strach dwa lata temu, kiedy przeżywałam strach po ataku na WTC, wiem, że to był strach z przeszłości, mieszał mi w głowie ze strachem teraźniejszym. Zamącał obraz sytuacji, zasłaniał inne ścieżki, wysyłał w przeszłość mojej babki, prababki, kazał bać się TAMTYM strachem...
Rozumiesz Wszechświecie? 
Teraz jest teraz, a nam się miesza...
Bo jesteśmy podróżnikami w czasie i musimy uważać, jakie pamiątki zabieramy ze sobą.

Alexander Kurzanow

Parę lat temu byłam w Tarasce na warsztatach z Rosą. Rosa mieszkała na Florydzie a tam zbliżał się wielki huragan, z tych naprawdę wielkich. Wieczorem po warsztatach Rosa poprosiła nas, czy możemy razem z nią pomedytować, by ten huragan nie dotarł do Florydy. Żeby się uspokoił nad morzem nie czyniąc krzywdy nikomu. Wszyscy się zgodzili. 
Zamknęłam oczy prowadzona cichym, matowym, spokojnym głosem Rosy. 
Wdech, wydech, wdech, wydech...poczułam jak powietrze wpływa do mojego nosa, do gardła, do płuc. Jak chłodna fala się ociepla we mnie. Jak ze świstem ulatuje z ciała. Słyszałam moje serce dudniące w klatce piersiowej i nagle tam byłam...
Wisiałam nad wzburzonym morzem, wysoko. Lekka jak piórko i solidna jak granit. Wokół wiał szalony wiatr, fale morskie było ogromne, było trochę ciemno, naprzeciw mnie napływał ogromny wał ciemnych, granatowo-zielonych, poszarpanych chmur. Rozłożyłam ręce by poczuć siłę Matki Ziemi. Och, to było mocne. Szarpnęła mną dzika radość połączona z ekscytującym strachem.
Mogłabym się w tym zatracić. Ale się rozejrzałam. Po obu moich stronach, tak jak ja, unosili się ludzie. 
Mnóstwo ludzi tworzyło tamę dla chmur, wiatru i wody. Czułam też jakąś wielką Obecność za plecami. Obecność spokojną, ciepłą, niewzruszoną, pewną.
I we mnie zapadł spokój. I ja poczułam pewność. 
Spojrzałam na morze, na chmury i poczułam, że TAK, nie przejdą.

Nie-  NIE: nie przejdziesz.
Ale- TAK: nie przejdziesz.
Nie wiedziałam, że tak można.
Ale zrobiłam, zrobiliśmy wszyscy. Razem.

Dimitri Sirenko

Następnego dnia wieczorem Rosa dostała wiadomość, że huragan stracił na sile, zmienił kategorię na słabszą i nie wyrządził wielkich szkód.
I można długo deliberować nad tym, albo krótko stwierdzić: głupota. W takich momentach nawet foliarze i płaskoziemcy mówią, że muszę odejść, bo przeginam.
Ale ja tam byłam i wiem, co zrobiliśmy.
Razem.
Tatiana Yanovskaya-Sink


Więc jeśli myślicie, że nic nie możecie, to zapewniam Was, że to nieprawda.
Stary, głupi program od przodków. Możecie, jeśli chcecie.
Mocne TAK wystarczy.







Pozdrawiam Wszechświecie, poskramiaczka huraganów i ujeżdżaczka burzy, Prowincjonalna Bibliotekarka.













wtorek, 25 stycznia 2022

Mein Kampf Wszechświecie

Lubię moją pracę.

Oczywiście nie wszystko, biurokracja jest marudna, ale kontakt z książkami i ludźmi całkowicie to rekompensuje. Lubię nowych czytelników, bo to zagadki do rozwiązania: co lubią, jacy są, czego się boją i co kochają. Z czasem nawiązuję z nimi kontakt bardziej osobisty, choć niektórzy potrzebują do tego lat, bo ogromna większość przychodzi w maskach.
Nie tych chińskich, tych mentalnych. W swoich wyobrażeniach na swój temat, które są jak te dzioby ffp. Ścisłe, plastikowe, tłumiące oddech.
Są też lżejsze, jak te chirurgiczne, najczęściej mają namalowany uśmiech, bo ich zadaniem jest ukrywać uczucia. Uśmiech maskuje wszystko. W sumie mogłabym te ludzkie maski jakoś poklasyfikować, ale to bez sensu, psychologowie już mnóstwo ich opisali. Ameryki nie odkrywam.
No, może tylko dla siebie, w ramach badań mnie samej i moich masek.

Pomyślałam sobie niedawno, że część ludzi dobrze się czuje w pandemicznych czasach. Maski realne na twarzach dają możliwość schowania się przed innymi bez wysiłku, bez wydatkowania energii w mimikę, bez całej tej gry aktorskiej. Trzeba tylko pilnować co się mówi, ale tutaj jest pułapka.
Kiedy odpuszczasz jeden element kamuflażu, reszta się sypie. Nie pilnujesz się tak bardzo i zaczynasz przeświecać przez zasłony.
Wychodzi schowane...
Widzę wtedy...
Najczęściej agresję, złość, strach, smutek, przerażenie i samotność. 
Ludzkie rzeczy, znane rzeczy, moje rzeczy współdzielone z innymi.
Przeczytane od tyłu pokazują prawdę z jaką nikt nie chce się mierzyć.


Dwadzieścia lat temu, może więcej, w mojej bańce informacyjnej pojawiło się pojęcie: zasoby ludzkie.
Ależ mnie to wtedy zdenerwowało. Pojąć nie mogłam jak można takie coś wymyślić. Jakie zasoby?
Zasoby to mogą być węgla, zbóż, wody ale nie ludzi. Ludzie są indywidualni, a nie zredukowani do jakiejś bliżej nieokreślonej bryły, zdepersonifikowani, odhumanizowani.
Tymczasem wielu łapnęło to jak smaczny, nowoczesny cywilizacyjny kąsek. Moja sekretarz w gminie pokochała zarządzanie zasobami ludzkimi. Uwielbiała ludzi skłócać, manipulować nimi, a teraz miała narzędzie na papierze. Wystarczyło je dostosować do swoich potrzeb.
I wuala: zarządzamy zasobami a nie ludźmi. Jakież to wygodne, nie trzeba się zajmować takimi rzeczami jak empatia i współczucie. Mamy cele wyższe, mamy odpowiedzialność i sprawiedliwość społeczną, mamy szerszą perspektywę, większą niż pojedynczy człowiek.
Cóż za ulga i jakie możliwości...


I jestem, ponad dwadzieścia lat później w bibliotece, i dzień po dniu przychodzi dwóch młodych ludzi, i pyta: czy w bibliotece jest Mein Kampf Hitlera.
Nie ma. Nie mogę się przełamać by kupić. 
Wiem, że biblioteka powinna mieć wszystko. Nie mogę cenzurować nic.
Ale z tą jedną książką mam problem. 

Z drugim chłopakiem porozmawiałam, zapytałam czemu go to interesuje. Odpowiedział, że wykładowca polecał jako podręcznik do manipulowania ludźmi. Krok po kroku wyjaśnione jak dzielić, jak segregować, jak przemeblowywać głowy by doprowadzić prosto do komór gazowych i ich akceptacji przez ogół. Chłopak jest ciekaw, bo widzi wokół, teraz, w naszej rzeczywistości to właśnie.
Kłamstwo, manipulację, dehumanizację, socjotechniki.
Dałam mu "Wywieranie wpływu na ludzi" Cialdiniego.
To samo, ale inaczej. 
Ciekawam jaki zrobi użytek z tej wiedzy?
Czyżbyśmy jednak byli "zasobem"...?

Może  trochę jesteśmy. 
Na warsztatach pracy z ciałem, nie mogłam się przemóc, by krzyknąć pierwsza.
Mój głos słyszalny przez innych, pierwszy, wybrzmiewający w ciszy? Przerażające.
Kiedy ktoś zaczął, wtedy i ja nabierałam odwagi, w ogólnym zgiełku mogłam krzyczeć. 
Razem z innymi.
W grupie raźniej, mniej samotnie.
To spowodowało, że zapragnęłam jednak mówić własnym głosem. Może nie głośno, może nie wrzeszczeć, ale chciałam jednak usłyszeć siebie.
Bo wrzeszcząc z wszystkimi nie słyszałam własnego głosu, nie wiem co krzyczałam.
A to ważne, co wypływało ze mnie. Ze mnie, a nie z innych.
Grupa jest fajna i wspierająca, grupa może zawieść na manowce też...
Mogę podnieść rękę tam, gdzie moje Serce, niesłyszalne w tłumie, mówi: nie, nie rób tego...
Moje Serce.
Moje Odważne Strachliwe Serce.


Więc dobrze się przyglądam za czym głosuję.
Taki czas Wszechświecie.

 A tu mem, który mnie rozbawił ostatnio bardzo. 
Lubię kiedy ludzie się śmieją ze swoich strachów.
One wtedy znikają :)




Pozdrawiam Wszechświecie, omijająca Adolfa Prowincjonalna Bibliotekarka.
Foto z filmu Jojo Rabbit, tak mi jakoś pasowało...

poniedziałek, 17 stycznia 2022

Drobnostki Wszechświecie

 



Właśnie przeszła przez Miasteczko zawieja.

Porywisty wiatr kręcił ze śniegu szalone tornada, tworzył zaspy, zawiewał  igiełki lodu ludziom w twarz, bez odrobiny nawet szacunku i przyzwoitości. Zasypywał oczy przechodniom, każąc im giąć karki przed swą potęgą i furią. Pchał chmury niosące śnieg z taką siłą, że trzaskały piorunami obijając się o siebie. 
Dziwna zawieja, dziwny wiatr, dziwny śnieg, dziwne czasy...

A jednak żyję w nich, z tym niesamowitym uczuciem, że to jest jakaś książka science fiction. Czytana przeze mnie dawno temu, zapomniana, a teraz dziejąca się wokół mnie. Z trudem odkrywam, przypominam sobie jej fragmenty, wcześniej przeleciałam ją po łebkach chyba...
Deja vu.
Kiedyś lubiłam znak nieskończoności- łagodna, przyjemna dla oka forma.
Teraz kojarzy mi się z powtarzalnością, niemożliwością pójścia dalej, zapętleniem i błądzeniem po starych, wydeptanych milionami nóg ścieżkach. Mozolnie.

I znów, i znów...


Stojąc w kolejce na zabiegi kręgosłupowe widziałam dużo ludzi. Różnych. Wszystkich połączonych jedną myślą: zdrowy, niebolący kręgosłup. Mimo różnic wieku, płci, objętości, osobowości itp., wszyscy tacy sami. 
To był dziwny czas, trochę przerażający, trochę dający odpoczynek, trochę uchylający drzwi do...

No właśnie dokąd? 

Zabiegi były dwa: o 7 rano i o 15 po południu. Po zabiegu trzeba było poleżeć. Potem spacer, potem leżenie, potem spacer i tak w kółko. Nie można było się pochylać, siadać i skręcać. Skupiłam się na sobie. Zamknęłam mój świat w hotelowym pokoju na 10 dni, potem po miesiącu na 6 dni.
Okno na inne światy stanowił internet, albo mój umysł.
Leżałam patrząc na sufit, pozwalając myślom płynąć.
Czułam się jakbym była sama jedna na świecie. Skupiona na ciele, skupiona na sobie. 
Nigdy nie byłam w takim stanie. Tylko JA. Bez potrzeby bycia z kimkolwiek. 
Wiedząc, że tak jest dobrze.
Przez tą chwilę.
Właśnie tego potrzebuję.
A potem potrzebuję wrócić. 

Jednak skupienie na drobnych rzeczach, wstaniu z łóżka bokiem, umyciu się bez pochylania, zjedzeniu śniadania bez siedzenia, włożeniu butów i skarpetek, podniesieniu właściwie łyżki, która upadła na podłogę, to wszystko było trochę jak jedna, długa lekcja cierpliwości do mnie samej. 

10 dni zlało się w jeden długi dzień, 10 nocy w jedną noc.
Czas naprawdę jest czymś nieokreślonym, bezpostaciowym i relatywnym.
Można go doświadczyć jedynie w kontekście do czegoś, a i tak każdy to zrobi subiektywnie.
Kiedy weszłam do pokoju zabiegowego i doktor kazał położyć się na kozetkę nie wahałam się ani sekundę. Nie było normalnych u mnie pytań w głowie: a jak, z której strony, z prawej czy z lewej, jak ręce? Po prostu położyłam się jakbym to zawsze robiła. W takiej pozycji jak trzeba. Nie od razu to zauważyłam, ale po kilku dniach dotarło do mnie, że czuję się w gabinecie dobrze. Jak w swojskim, znanym otoczeniu. Choć nigdy wcześniej tu nie byłam.
Zagadka...


Czasem odbywamy z mężem dziwne rozmowy. Najczęściej w ciszy, mroku i przytulności naszej sypialni. Otoczeni przyjazną flanelą kołdry i ciemności, słysząc i czując bardziej niż widząc.
W dobroczuciu, bez nachalności dnia i strachów codziennych, przypominamy, opowiadamy  sobie coś, czego nie mówiliśmy nigdy do tej pory. Z różnych powodów.
Któregoś wieczoru spontanicznie opowiedziałam mężowi o tym, jak będąc w czwartej klasie podstawówki, leżałam zmarznięta okropnie w łóżku. Pamiętam lodowate nogi. Miałam wrażenie, że zimno wypływa ze środka stóp. Całe nogi aż do pasa były zimne, ale najgorsze zimno było w stopach. Próbowałam je rozcierać, otulać kołdrą, zwinęłam się w kłębek, grzałam stopę o łydkę, ale nic to nie dawało. Lód.
I nagle pomyślałam: a może ja to ciepło z piersi przesunę do stóp? W klatce piersiowej było ciepło, czułam je. Góra nie marzła. Wtedy, w tamtym momencie wcale nie czułam, że ta myśl jest jakaś dziwna. Po prostu zrobiłam to. Skupiłam się na cieple w piersiach i powolutku zaczęłam je przesuwać w dół, czując jak ono rozlewa się w kierunku brzucha, miednicy, ud, łydek i wreszcie stóp. Nie mam pojęcia ile to trwało, ale stopy powoli się rozgrzały. To było łatwe. Cała rozgrzałam się i zasnęłam.
Kiedy później znów próbowałam to robić, niestety, było trudno. Nie udawało się, jakby nagle ta możliwość została mi zabrana. Całe ciało robiło się ciężkie i oporne, czułam zniechęcenie aż w końcu przestałam próbować.

Opowiedziałam to mężowi i zaległa chwila ciszy....
A potem usłyszałam: ja też to robiłem, najtrudniej było przepchnąć  to ciepło przez stawy kolanowe i kostki...
I tak to...
Drobnostki.
Nie zauważamy, pozwalamy im ginąć w zamieci, pozwalamy śniegowi zaprószyć nam oczy.
A przede wszystkim, nie rozmawiamy...
Ktoś, coś?
Wszechświecie?




Pozdrawiam Wszechświecie, twoja eremitka powracająca z jaskini, Prowincjonalna Bibliotekarka.










niedziela, 5 grudnia 2021

Na chwilę Wszechświecie


Ten mem zawsze mnie mnie bawi, choć prawdziwy jest do bólu :)

Na chwilę wyjeżdżam Wszechświecie.
Dokładniej na 10 dni.

Muszę zrobić coś, czego bałam się kilka lat temu i nie zrobiłam. Ale ponieważ kręgosłup bardzo dokucza, osiągnęłam już odpowiedni poziom desperacji i to znów się pojawiło w mojej przestrzeni, skorzystam.

Konkretnie chodzi o zabiegi metodą doktora Palucha. 

Mam niedaleko, hotel wynajęty, pieniądze spadły z nieba jak powiedział Mąż, więc choć boję się, to jadę na 10 dni. Pierwsza kuracja. 
Bój się i rób! Moje motto od dłuższego czasu.

Aczkolwiek ciekawość już się pojawiła, więc myślę, że będzie więcej kręgosłupowych opowieści, może nawet wesołych?
Ponieważ przez 10 dni zakazane jest siedzenie i pochylanie się, co jest wyzwaniem nie lada, więc uprzedzam, że troszku zniknę, ale czytać będę. Na leżąco się da, pisać się nie da :)

Zostawię cię Wszechświecie z moją starą opowieścią z 17 marca 2018 roku. Zapomniałam o niej, ale ktoś, kto podczytywał moje stare posty sprawił, że pojawiła się w statystyce. 
Uśmiałam się czytając, bo nihil novi na tym świecie :)

Helou Wszechświecie....jak wiesz, zima znów uderzyła. Jest biało. Jest mróz. Jest niebieskie niebo i słońce. I jest sezon grypowy.

Mnóstwo ludzi choruje w tym roku (2018 marzec, przypominam). Jakoś tak chyba więcej niż w poprzednich latach...U mnie zachorował syn i mąż, dziewczyna syna, sprzątaczka w pracy i cała masa czytelników. W domku cierpiący faceci trochę mi dokuczyli. Może to i stereotyp, ale faktycznie mężczyźni w chorobie są jęczący bardziej. Ale o tym później...
Czytelnicy przychodzą skuleni i szarzy. Biblioteka jest na trasie: lekarz, apteka, biblioteka, sklep, dom i łóżko. Podstawowe potrzeby człowieka. Ostatnio duże wzięcie czytadeł polskich, grypa wpływa na dobór literatury. W oddziale dla dzieci, na który mam nasłuch, ciągle słyszę kaszle, mokre i suche, czasem mocno krtaniowe.
Ale koleżanka- współpracowniczka trzyma się dzielnie. Zdrowa.

A ja postanowiłam być zdrowa również. Jakoś tak wygenerowało mi się w środku przekonanie, że nie zachoruję. I nie.
Choć ataki bywają. Wczoraj przyszła mama z synem, oboje bardzo zakręceni w szaliki i kaszlący. Oboje bardzo zadowoleni z choroby. Zdziwiłeś się Wszechświecie? Pewnie nie, bo ty już wszystko widziałeś. A  ja bardzo się zdziwiłam, co ja widzę? I czy ja widzę to co widzę? I czemu oni tak nachylają się nad biurkiem? I kaszlą do mnie?

Moja wewnętrzna ochronna siatka lekko popuściła : no jak nic mi tu wirusów nanieśli i jednak będę chora- zajęczała w mnie Nadwątlona Pewność Siebie.Taki zmasowany atak na mnie!
Chwilę to trwało, czułam jak w środku wirus zaczyna przez błonę nosa świdrować do środka moich końcówek nerwowych...puk, puk....nadchodzę!

Zapaliłam kadzidełko, okadziłam bibliotekę palo santo, nie żeby jakoś bardzo wierząc. Uznałam, że skoro w KK ciągle kadzą, to jednak musi w tym coś być. To ja też użyję dla dobrej sprawy, usiadłam i wzięłam kilka oddechów....pachnących...i olśniło!

Kobieto małej wiary. Nie na darmo Mąż czasem się z ciebie podśmiewa: teorii dużo, a praktyka kuleje. Tosz ja znam takie zachowania, tosz one takie znajome. Tosz przerabiałaś to tysiące razy sama. Tosz lustrzany świat do ciebie znów zajrzał.
Lustra, lustra...wszędzie lustra.

Grypa daje prawo...
Daje prawo do bycia biednym, gdy sobie na to nie pozwalasz, daje prawo do bycia słabym. Usprawiedliwia wszystkie nasze potrzeby, które na co dzień chowamy, bo się ich wstydzimy. Potrzebę bycia zauważonym, potrzebę bycia zaopiekowanym, utulonym, potrzebę kontroli, potrzebę uwolnienia złości i agresji, uwolnienia smutku i żalu, uruchamia to wszystko. Wirus szalejąc po naszym ciele, pomaga nam ruszyć te wszystkie, obolałe, skamieniałe miejsca, w których zamykamy nasze niechciane emocje i aspekty.
I one wychodzą. I je widać.

 I ta mama z synem, kaszlący z jakąś niezdrową satysfakcją, jakoś tak teatralnie przerysowaną postawą chorych ludzi, domagali się mojej uwagi: zobacz nas, mamy prawo być zobaczeni, bo jesteśmy chorzy i biedni...
Co widziałam? Brak miłości w różnych wydaniach. I poczułam współczucie. Bo widziałam siebie, ciągle chorą na zapalenie zatok, zapalenie uszu, zapalenie pęcherza...i tak w kółko.

I ZOBACZYŁAM ich oboje. I byli mną też.

I ja byłam nimi. Wszyscy jesteśmy połączeni.

Czasem zrozumienie tego prostego faktu jest trudne, choć ma się to w lustrze naprzeciw siebie i czasem coś kaszle do ciebie nawet...

Miłego dnia Wszechświecie, Twoja zdrowa, okadzona Prowincjonalna Bibliotekarka

Papa :)




sobota, 27 listopada 2021

Opowieści z kręgosłupa Wszechświecie

 

To był spokojny wieczór.
Siedziałam przy stole i pisałam. Stół był przykryty pofalowaną ceratą. Nigdy jej nie lubiłam, kleiła się, była zimna i nieprzyjemna. Był rok 1980, miałam 12 lat, byłam w szóstej klasie podstawówki, jesień. Światło słabej żarówki nadawało miękki, lekko pomarańczowy kolor kartkom w zeszycie w jedną linię. Niepewnie zanurzałam się w świat fikcji literackiej. Bo właśnie pisałam opowiadanie.
Pierwsze w życiu.
Od piątej klasy pisałam pamiętnik. Ale to było łatwe. Pisałam, co czułam, co się działo, co istniało.
Czytając jednak mnóstwo książek, kochając je jak najbliższych przyjaciół, których mi tak brakło w realności, zdałam sobie sprawę, że mogę sama spróbować stworzyć jakąś historię. Moją własną, nierealną, z mojej własnej głowy. Bałam się, nie byłam pewna, ale wydawało się to w jakiś sposób proste.

To miało być opowiadanie przygodowe o dziewczynce, która po zatonięciu statku którym płynęła, ląduje na bezludnej, tropikalnej wyspie i spotyka tam chłopaka. I razem próbują się uratować z tej wyspy. Widziałam słońce, prawie biały piasek plaży, palmy, turkusowe morze, całą wyspę. Mój długopis skrobał szybko słowa, choć nie miałam jeszcze pomysłu na ich przygody, ale czułam, że będą. 


Nie wiem jak to się stało, że nie schowałam zeszytu i pamiętnika, tak jak zwykle. Nie wiem...
Robiłam coś innego w sypialni, kiedy weszli rodzice. Ojciec trzymał niebieskie zeszyty w ręku i śmiał się, mama trzymała się z tyłu. Skamieniałam.
Usłyszałam, że pisanie nie jest takie proste, że trzeba się długo uczyć, żeby napisać coś sensownego, że to, co ja napisałam jest głupie i nieudane, naiwne. 
W chaosie emocji jaki mnie ogarnął przestałam ich słyszeć, przelewało się przeze mnie coś potwornego. Ból, niedowierzanie, złość, rozpacz, lęk, wściekłość...
Jednocześnie czułam się bezsilna, bezbronna, słaba, odsłonięta jak ślimak bez skorupki...
Pamiętam milczenie mamy i śmiech ojca...
Wyrwałam mu z ręki zeszyty. Nie walczyłam, nie krzyczałam: jak mogliście? 
Stałam z zeszytami przy piersi aż wyszli.
Potem zamknęłam za nimi drzwi.

Było zbyt dużo. Nie utrzymałam, zaczęłam płakać. Płakałam i płakałam, czując się coraz bardziej wściekła i zła, zraniona, bolało mnie wszystko. 
Patrzyłam na zeszyty w moich rękach i czułam, że już nie są moje, są brudne, zbrukane na zawsze.
Podeszłam do pieca, otworzyłam drzwiczki. Ogień wesoło pożerał polana trzaskając głośno. 
Wrzuciłam do niego zeszyty i płacząc patrzyłam jaki i je pożera...
Jak kartki się marszczą, jak brązowieją, jak płomyki wypalają słowa napisane niebieskim atramentem.
Pamiętnik i opowiadanie znikały z mojego życia...zabierając część mnie, część mnie umierała.
Czy to stało się wtedy?

Patrząc na płonące zeszyty, czując rozpacz, gniew i ból, miałam jednak wrażenie teatralności moich działań. Jakbym była w teatrze i oglądała samą siebie odgrywającą dramat. Była w tym jakaś dziwna przyjemność, której jakbym nie dopuszczała do siebie, ale była. 
Wiedziałam, że to oni mi to zrobili, to oni byli źli, byłam zrozpaczona, ale czułam, że paląc zeszyty karzę ich za to. Choć to mnie bolało.
Patrzcie, co mi zrobiliście...
Ale nikt nie patrzył...
Biedna Mała Ania....

Moi rodzice nigdy nie wrócili do tematu. Nigdy też nie rozmawiali ze mną na temat tego, co przeczytali w drugim zeszycie, w pamiętniku. A tam była moja pierwsza, najdelikatniejsza dziecięca miłość, moje dramaty klasowe, moje smutki, strachy i emocje, które czułam podczas awantur domowych, pijaństwa ojca.
Nic, cisza.
Życie potoczyło się normalnym trybem. 

Po jakimś czasie nie wytrzymałam i założyłam nowy pamiętnik. Tym razem chowałam go głęboko i zawsze. Pisałam ukrywając się. Potem, już dorosłej Mi te zeszyty bardzo pomogły.
Ale nigdy, przenigdy nie próbowałam już pisać nic innego.
Moje życie w tym momencie przeskoczyło na inne tory.
Rodzice przełączyli zwrotnicę. Ja przełączyłam zwrotnicę.

Aina Giro de Pedra

Nie dotykałam tego wspomnienia całe życie.
Pozwalając mu egzystować na skraju świadomości, tam, gdzie ból prawie znika. 
Ale nic nie dzieje się ot tak sobie. Wszystko jest ważne w naszym życiu. 

Olśniło mnie u przemiłego neurologa, który oglądając zdjęcia mojego obolałego kręgosłupa powiedział, że ból i to, co się dzieje jest wynikiem choroby z dzieciństwa. Choroby Scheuermanna, dotykającej dzieci w wieku nastolatkowym.
Komórki kostne mojego kręgosłupa na wysokości serca obumarły, same z siebie, a potem odbudowały się, ale nieprawidłowo. Kręgi wyglądają zapewne jak ziemniaki obgryzione przez myszkę w piwnicy Agniechy
Powodów tej choroby tak do końca nie zna się, ale jednym z nich może być trauma, przewlekły stres.
I kiedy od niego wyszłam, oszołomiona, ale z lżejszym sercem, to właśnie wspomnienie wyświetliło mi się jak błyskawica.

Moja pierwsza myśl zaś była taka: jak dobrze, że nie zrobiłam sobie tego sama...
No cóż, nad tym jeszcze pochylę się, ale kucając bądź przyklękając, tak zdrowiej dla kręgosłupa.
Bo dobrze wiem o co chodzi...


Czemu o tym napisałam?
Bo blog jest moimi dwoma zeszytami.
Jest moim pamiętnikiem i jest moją książką z opowiadaniami.
Tak wielu z was mówiło mi: napisz książkę.
A ja ją właśnie piszę. 
Nawet się nie zorientowałam, a przekroczyłam i uleczyłam traumę dwóch zeszytów cztery lata temu zakładając bloga. 
Jednak dziś nie było łatwo pisać. Mała Ania nie chciała wracać do tamtych uczuć.
Mimo już lepszego samopoczucia, kręgosłup rozbolał mnie bardziej, pojawił się lęk, ucisk w głowie, zakołatało serce, zawrót głowy. Zapis traumy. 
I właśnie dlatego napisałam. 
Właśnie dlatego MUSIAŁAM to zapisać, by uwolnić Małą i mnie...
I zapaliłam świeczkę, by rozjaśniła i ogrzała mrok...
I jest dobrze.
Kółko się zamknęło.





Pozdrawiam Wszechświecie, szramkowata opowiadaczka historii Prowincjonalna Bibliotekarka.



sobota, 13 listopada 2021

Biedny Yorick Wszechświecie

"Taki jest rzeczy porządek
Pamiętaj o tym błaźnie
Zachorujesz na zdrowy rozsądek
Ozdrowiejesz na chorą wyobraźnię

Twoja wyspa się zmieni w przylądek
Swoją rolę odegrasz odważnie
Umierając na zdrowy rozsądek
Zmartwychwstaniesz na chorą wyobraźnię"
Jonasz Kofta

Tytuł posta jest ważny, czasem mam coś w głowie ułożone, a tytułu nie ma i nie mogę napisać. Dopiero jak wskoczy tytuł, cała rzec nabiera rozpędu. Tak było i teraz, od dwóch dni się meczę, żeby znaleźć tytuł i nic. A dziś, pochyliłam się by podnieść zabawkę mojej suczki i cyk: biedny Yorick, usłyszałam w głowie. 

No tak, oczywiste, błazen królewski, wesołek i kuglarz, zawsze skory do śmiechu. Traktujący życie lekko i niefrasobliwie.  I oto stoi z jego czaszką Hamlet i pyta: tu bi, or not to bi?

Bo"...życie jest tylko przechodnim półcieniem,
Nędznym aktorem, który swą rolę
Przez parę godzin wygrawszy na scenie
W nicość przepada - powieścią idioty,
Głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą"

To już Makbet, ale widać, że Willi Szekspir mocno kombinował nad sensem tego wszystkiego. Może lekko dramatyzował, może pisał pod publiczkę nieco, ale zadawał pytania, trudne pytania, pod płaszczykiem rozrywki dla mas.
Aż ciekawa jestem co napisałby żyjąc teraz. Czy pisałby dramaty o śmierci na covid, o wspaniałych, dzielnych medykach? Czy też komedie o zamykaniu lasów i ostatniej prostej przed niebem?

Nie dowiem się, szkoda...


Jakiś czas temu, trafiłam na książkę, gdzie opisano życie pewnego nieszczęśnika, który poniósł sromotną porażkę życiową. Taką naprawdę Porażkę. 
Nazywał się Ignaz Semmelweis i był chirurgiem/położnikiem w Wiedniu w wieku XVIII. W tamtych czasach tzw. gorączka połogowa zabijała sporo kobiet. Teraz nazywamy to sepsą, wtedy nikt za bardzo nie miał pojęcia o co chodzi. Tak było i już. Głowił się nad tym i Ignaz, ale w momencie, kiedy jego przyjaciel zaciął się skalpelem przy sekcji i umarł, z objawami identycznymi jak kobiety na oddziale, kliknęło doktorowi w głowie. Dodał dwa do dwóch i wyszło mu, że to lekarze sami przenoszą "coś" od trupów sekcjonowanych do położnic. Bo kto by tam mył ręce za bardzo? I po co?
Ignaz nakazał swoim podwładnym myć ręce przed wejściem na salę. No niechętnie, ale się ugięli i zaczęli myć. Co tam sobie myśleli, to myśleli, ale jako przełożony miał posłuch. I spektakularnie, słupki gorączki połogowej zaczęły spadać na łeb i szyję.
Było fajnie, myto rączki, Ignaz się cieszył, jego poczucie własnej wartości rosło, aż nagle gorączka wróciła i zaczęła znów zabijać. I wszyscy huzia na głupiego doktora, co bez sensu kazał myć ręce, dokuczliwy, bezsensowny protokół!
Ignaz zebrał się w sobie i jeszcze raz uruchomił mózg i zmysł obserwacji. I otóż okazało się, że jedna z pacjentek miała nowotwór macicy, który ropiał. Lekarze myli ręce przed wejściem do sali, ale potem już od pacjentki do pacjentki łazili z łapami niemytymi. Doktor połapał się, że można przenieść nie tylko od trupów, ale od żywego pacjenta też. Nie wiedział co, ale wiedział i widział, że to się dzieje. 
Wiec wydał rozporządzenie,żeby myto ręce i przybory lekarskie po badaniu każdej pacjentki. I tu się zaczęło...Jak to, po co, tyle roboty dodatkowej, bez sensu, doktor zwariował...
Ignaz chyba nie był dobrym politykiem, chyba też nie był zbyt lubiany. Nie umiał przedstawić dowodów na poparcie swoich obserwacji (no nic dziwnego, to musiało jeszcze poczekać) i w końcu, w niesławie, zrezygnował z pracy. Niestety, załamało go to. Wikipedia pisze o chorobie psychicznej. 
Próbował publikować swoje prace naukowe, ale jeden z niemieckich lekarzy powiedział, że mycie rąk nie może zaszkodzić, ale lepiej jest dać chorej na przeczyszczenie lub wykonać upust krwi.
I szlus...
Po atakach lekarzy odrzucających jego zalecenia, Semmelweis, nie przebierając w słowach, nazwał ich mordercami kobiet i rozlepiał plakaty z napisem: Ojcze, kiedy wzywasz lekarza albo położną, wzywasz śmierć...

Ignaz umarł w szpitali psychiatrycznym pobity przez strażnika. Pobity tak mocno, że wymagał interwencji chirurga. Nie wiadomo, czy chirurg umył ręce, zanim je wsadził w rany Ignaza.
Wiadomo, że Ignaz zapadł na posocznicę i zmarł mając 47 lat.
Co za foliarz i płaskoziemiec...



No i cóż Wszechświecie? 
Dziwnie. 
Czy coś się zmieniło od czasów Iganza?
Nic.
Wiem, że nic nie wiem: szepcze Sokrates przez wieki.

Pomyślmy ciepło o Ignazie...
Miał chłop po górkę, ale wielki był.

"Więc mówię:
Zanim nas dopadną 
W sekwencjach pędu rozjazdy dróg-nożyc
Nim wyobraźnię ci rozkradną
Przedmioty - możesz dobrze pożyć...

...Zachorujesz na zdrowy rozsądek.
Ozdrowiejesz na chorą wyobraźnię..."

Mistrz Kofta :)





Pozdrawiam Wszechświecie, nadal psychicznie niestabilna, Prowincjonalna Bibliotekarka

sobota, 6 listopada 2021

Na umrzyka skrzyni Wszechświecie

 

Ryan Caskey i wszystkie inne też...

Jakby z opóźnieniem Wszechświecie, bo wszyscy już dotknęli grobu...

Śmierci, zgnilizny, nietrwałości, ulotności, zapachu umierających chryzantem, przypalonego plastiku i dymu...wszechobecnego dymu palących się zniczy.
Wszyscy już zanurzyli się w transcendencji, mistycyzmie, strachu, wyparciu, bólu, tęsknocie i smutku.
Niektórzy w złości, bo ona jednak najłatwiejsza...

I idziemy dalej, w Życie, we Wszechświat, robiąc kółko, znów kółko, znów i znów...


Zakręćmy kołem fortuny, cóż nam wypadnie?
Czy to ekscytujące czy straszne?
Ja mam tak, że i straszne, i ekscytujące...
Ambiwalencja uczuć.

Mam koleżankę, która mówi: ja nie znoszę niespodzianek, ani dobrych, ani złych!
Złych wiadomo, ale dobrych?
No cóż, choćbym nie chciała, to jednak rozumiem. Zmiana, nawet dobra, straszy naruszeniem małego domku z kart jaki sobie wybudowaliśmy w tej przestrzeni zawieruchy światowej, miasteczkowej, osobistej.
Nawet dodanie nowego okna w tym domku wymaga remontu i wywalenia gruzu.
Nie znoszę remontów.
Boli mnie od tego krzyż.

A remont trwa. I boli mnie.

Jednak nie umiem i chyba nie chcę wylogować się całkiem z tej przestrzeni, gdzie zmiana zachodzi. Mogłabym zbudować swój własny domek jak ślimaczek, bądź zwinąć się w swojej ciepłej dziupli jak wiewiórka. Skurczyć się, zasklepić, odpocząć. Tworzyć malutki świat, tworzyć malutkie życie, w malutkich, bezpiecznych granicach mojego umysłu. 
Właściwie nawet mam taki domek.
To nic złego. To dobre miejsce.
Ale coś we mnie, jakaś moja część nie zgadza się na to.
Mówi do mnie: patrz, rozglądaj się, zastanawiaj, poznawaj, próbuj, sparz się, wylecz, potknij się, wstań, idź, posiedź, myśl, myśl, myśl...
Więc wpadam na chwilę do domku malutkiego, wypijam kawę w malutkim fotelu, zapalam malutką świeczkę w intencji zdrowia, otulam się światłem lampy solnej, a potem...
Potem wychodzę, biorę kijki i idę, bo ruch dobrze robi obolałemu kręgosłupowi.
I patrzę, i słucham.
Tyle poezji...a teraz Życie....


Obok w mieszkaniu mieszka Chłopiec i jego Mama, razem z Bratem i Siostrą. 
Pisałam o nich  tu Chłopiec 
Przypomnę tylko, że Chłopiec ma uszkodzony gen i należy do kilkunastu osób w Europie z takim genem. Gen ten przekazała mu Mama, a teraz, niestety, zaczął chorować Brat i jest podejrzenie... 
Pobrano materiał genetyczny od Brata i pojechał on w świat, bo to skomplikowane badanie jest. Ale chorują i schodząc rano z kijkami spotkałam ich na schodach, bo jechali na badania do miasta. Wiozła Siostra, bo oni nie mogą prowadzić samochodu. 
A potem spotkałam Mamę na schodach następnego dnia i usłyszałam, że zemdlała w szpitalu. Ona często mdleje, bo jakoś mózg jej się wyłącza. Stoi i nagle pada. A ponieważ to był szpital, to migiem trafiła na Sor, gdzie powoli doszła do siebie i wyłuszczyła lekarzom o co chodzi, bo ona ciekawa jest pod względem medycznym. Lekarzom nic nie pasuje w jej objawach i wynikach do niczego. 
I otóż, lekarz tak trochę jakby żartem zapytał ją czy ona nie ma covida. 
Obok Mamy, na sąsiednich łóżkach, leżą zasmarkani i kaszlący osobnicy, trochę śmiesznie, ale odpowiedziała, że nie ma. Lekarz zapytał, czy ma jakieś jeszcze inne badania w ich szpitalu. Nie miała, ale za dwa dni musiała jechać na badania do Warszawy.
Lekarz wiec stwierdził: nie będziemy z pani robić covidowca...
W karcie wypisu: test ujemny...
Może zrobiono test jak była nieprzytomna, a może nie, bo nie pamięta by robiono w ogóle, co ją bardzo cieszyło...
Ludzki doktor jednak.


A w Miasteczku, które przez dwa lata covida za bardzo na oczy nie widziało,  mimo najazdów wczasowiczów, turystów, ludzi z Belgii i Niemiec, nagle wybuchł wirus. W szkole, która jest 100% grzecznie wyszczepiona. Nie, nie chorują dzieci, dzieci siedzą na kwarantannach, bo nauczyciele smarkają.  Wiem o czwórce takich nieszczęśników, z których dwie osoby przechodzą ciężko. Co akurat jest normalne w tym czasie: grypa i paragrypy. Ale testy mają pozytywne, co jednak dziwi w kontekście do ostatniej prostej i powrocie do normalności. No cóż, może trzecia dawka pomoże, a może czwarta, miejmy nadzieję, wszak nadzieja matką jest....
Moja księgowa narzeka, bo syn siedzi na kwarantannie, a ona i mąż chodzą do pracy. Ale jakoś radzą, dom blisko, można wyskoczyć na chwilę do młodego.
Z drugiej strony Wszechświecie psychosomatyka to bardzo potężna siła. W skupisku znerwicowanych ludzi panika sieje się jak perz na kartoflisku. Zwłaszcza w miastach. Wpływa to też na subiektywny odbiór choroby i nawet katar może urosnąć do dramatu z oddychaniem i utratą węchu.
Oczywiście można wierzyć w testy, ale to tylko wiara, a nie nauka jak się okazało, bo to zależy od zbyt wielu zmiennych. 

Czyli Psychiatryk jednak.
Co w sumie z radością stwierdzam, bo to ogarniam, sporo się nauczyłam, znajome...
Bracia i siostry wariaci...
Tańczmy na umrzyka skrzyni, nasz danse macabre, danse macabre...






Pozdrawiam Wszechświecie, wariatka, która tańczy, Prowincjonalna Bibliotekarka.